Opowieść spod Arkadii

Amelia Pobóg-Lenartowicz

            Gorący, letni dzień. Coś niesamowicie ciężkiego gniotło mnie o środka. Ściskało w klatce piersiowej. Nie miałam zamiaru dać się zniewolić temu uczuciu - w ramach odreagowania postanowiłam wybrać się na przechadzkę po górach, które obnosiły się ze swoim majestatem, wręcz uchodziły za pyszne w moich oczach.

 

One mogły, nie były oceniane za swoje popisy – tak naprawdę, niewypowiedzianie przyciągały do siebie interesantów. Nie przewyższały co prawda najwyższych znanych szczytów, nawet okolicznych, aczkolwiek emanowały najżywszymi odcieniami zieleni ze wszystkich. Przez każdą komórkę ciała przenikało świeże powietrze, w uszy subtelnie wpadały ptasie trele, szum wiatru, a nawet wilcze wycie.

 

Jednak, kiedy się tam znalazłam, prędko zaczęłam kwestionować swój pomysł.

 

Góry mimo wszystko tym różnią się od dolin, że trzeba włożyć dużo wysiłku, aby znaleźć się na szczycie i poczuć się zdolnym do osiągnięcia niemożliwego. Naturalnym jest, że łatwiej przychodzi zejście w dół.

Miałam szczerą nadzieję, że moja próba nie okaże się daremna, trud zdobycia szczytu, wbrew pozorom, mnie rozluźni, uwolni od napięcia. Dawno się tak nie przeliczyłam. Każdy krok w stronę celu nie tylko wysysał ze mnie resztki energii, ale jednocześnie sprzyjał narastaniu kłębiącej się we mnie goryczy.

 

Czułam się jak martwe drzewo wśród tych hibernujących, tylko udających swoją śmierć zimą. Przejmujących się błahostkami dnia codziennego, które nie są wcale tak porażające, jakimi je czynią. Jednak świadomość, że nikt w głębię duszy drzewa żywego czy martwego nie jest w stanie zajrzeć, była bezlitosna. Między nimi jest wyraźny kontrast, niebo a ziemia. Ale ich zewnętrzna powłoka jest niemalże identyczna, więc są równie traktowane. Na tym polega tragizm, najprawdziwsza definicja złośliwości rzeczy martwych.

 

            Byłam na skraju wyczerpania, a resztki moich sił zbierały się tylko, aby wydobyć się ze mnie pod postacią nieokiełznanego wrzasku. W tym samym momencie na głowie poczułam pierwszą kroplę deszczu. Drugą. I każdą następną, z coraz to większą częstotliwością. Chciałam zniknąć. Miałam dość.

 

 

            Po kilku minutach ulewa dobiegła końca. Niebo przybrało szarą barwę - jako że słońce nie mogło na mnie dłużej patrzeć, schowało się za chmurami. Z pozycji stojącej zwinęłam się w kłębek. Ziemia stała mi się szczególnie bliska. Zasługiwałam na nią.

 

Minęła kolejna chwila. Napięcie zaczęło mnie opuszczać. Powoli się podniosłam. A przed sobą ujrzałam coś nadzwyczajnego.

 

Słońce wyłoniło się zza chmur. Deszcz zaczął odparowywać z powierzchni nagrzanej gleby. Skroplona para wydobywała się spomiędzy drzew. To wyglądało niczym ugaszony przed chwilą pożar.

W tej nieziemskiej scenerii wyczułam siebie – moje ciało opuszczały wszelkie żale, a na ich miejsce wchodziły szczęście, poczucie nadziei. W końcu gleba wyparła nieproszonego gościa. Być może nie zawsze sięgnięcie w otchłań doliny jest sytuacją patową. Dlaczego ja miałabym nie dać sobie rady, odpuścić, poddać się?

 

Zadanie sobie tego pytania podziałało motywująco. Na mojej jeszcze lekko wilgotnej twarzy zawitał uśmiech. Nie zwlekając dłużej, kontynuowałam swoją podróż w górę, uspokojona, pojąca się widokiem lasu, który odetchnął z ulgą.

Amelia Pobóg-Lenartowicz
Amelia Pobóg-Lenartowicz
Opowiadanie · 20 stycznia 2023
anonim