Gdy otwierałem oczy przed lustrem, robiłem to bardzo powoli. Bałem się. Rzekłbym nawet, że byłem śmiertelnie przerażony. Ale gdy już podniosłem powieki i spojrzałem na swoją bladą jak śmierć, zapaskudzoną od krwi twarz z ponętną dziurką w czole, serce ze szczęścia dosłownie stanęło mi w piersiach. A raczej zrobiło to już kilka minut wcześniej. Nie żyłem.
Nareszcie!
Miałem ochotę ucałować mojego wybawiciela, który przyszedł okraść mnie na tym moim odludziu, ale facet już sobie poszedł. Przykre, bo jak na człowieka nienawidzącego gości byłem dla niego nadzwyczaj miły. „To jest napad! – wołał, gdy zrozumiał, że jestem w domu. – Lepiej się nie ruszaj, bo dostaniesz kulką w łeb!”. „Takich jak ty to ja szanuję – oznajmiłem zaraz z radością. – Nie zawracasz mi głowy jak ta moja rodzinka, tylko chcesz tę głowę doprowadzić do porządku!”. Chwilę porozmawialiśmy, a potem ulżył mi w cierpieniu. Złoty człowiek!
Dotarło do mnie, że wkrótce mogą tutaj wpaść moi bliscy (a raczej dalecy), a potem jeszcze zachce im się robić mi pogrzeb. Co to, to nie! Sam się rozłożę, gdy będę miał na to ochotę.
Wykonałem wesoły taniec śmierci, po czym wziąłem tylko łopatę z ogrodu i w podskokach ruszyłem na bagniste tereny nieopodal. Wykopałem sobie nie lada rów, taki pięciogwiazdkowy bym powiedział. Przyłożyłem się, w końcu była to kwestia życia i śmierci, że tak to ujmę. I gdy już wyłożyłem w tym rowie moje gruchoczące kości, mając nadzieję, że wkopałem się po same uszy, na mojej twarzy pojawił się uśmiech.
To jest życie! W ciszy i spokoju!
Miałem kilku towarzyszy – ruchliwe robaki – ale z takimi mogłem egzystować. Ach, o ileż były mądrzejsze od tych często bardziej nieżywych niż ja ludzi! Tutaj nikt nie będzie nade mną ślęczeć, opowiadać nudne historyjki, udawać, że płacze czy paplać coś o braku testamentu. O tak, dopiero teraz poczułem, że żyję.
Zatem dobranoc, męczennicy, memento mori, ludzkie trupy! Do rozłożenia później.