​ Koligacje

Marek Jastrząb


       Tego wieczoru rozszalał się wiatr. Stałem za szybą, oparty o parapet i słuchałem radia. Za oknem wiatr, za szybą ja, naprzeciw mnie skrzynka z muzyką, oto sceneria. Herbata rozgrzewała mnie, zazwyczaj dawała mi poczucie bezpieczeństwa, łagodziła skołatane nerwy. Ale dzisiaj nie pomagała, szczególnie teraz, przed tak długo oczekiwaną wizytą. 


       Z drewnianej skrzynki płynął dźwięk fortepianowej sonaty; głęboki, bezpretensjonalny w swoim wyrazie, pobudzający do myśli podobnych w tonie. Powoli przepływały przez moją głowę, jeszcze senną, a już znajdującą się na pograniczu jawy skłonnej wyrwać mnie z drzemki.
       
       Co miało nastąpić, nastąpiło: do pokoju wkroczył mój rozmówca. Od razu poznałem go po sylwetce, ruchach i mowie, nieśmiałej i pełnej niedomówień. 
       
       - Czym mogę służyć – zapytałem. Zabrzmiało to nieszczerze, ponieważ zacząłem sobie zdawać sprawę, że nie mógłbym mu wcale „służyć”, bowiem to, co chciał mi powiedzieć, przekazać lub o coś poprosić, jest dla mnie rozkazem. Był człowiekiem niespełna dwudziestoletnim, wysportowanym i opalonym. Usiadł na brzeżku fotela. W dyskretnym świetle nocnej lampki, po obu stronach dzielącego nas biurka, gotował się do zadania mi ciosu:
       
       - Jestem pana synem. Matka nie żyje, a ja wróciłem.
       - To przykre - stwierdziłem.
       - To śmieszne - rzekł, tłumiąc kaszel. Obojętnie spojrzał na mnie - to śmieszne, że wcale nie interesuje pana, skąd przybywam – dokończył.
       - Wiem wszystko o tobie - zaoponowałem - a także wiem, dlaczego twoja mama umarła i to już wcale nie jest śmieszne. Nastąpiła przerwa, podczas której przesunął wzrokiem po starannie zapisanych i posegregowanych kartkach.
        - A więc tak pan mieszka - powiedział z żalem.
       - Tak, choć nie ukrywam, że zawsze chciałem mieszkać zupełnie inaczej.
       - Trochę tu zimno - stwierdził z przekąsem.
       - Mówmy o twojej przyszłości - zignorowałem zaczepkę.
       - Już nie warto.
       - Mogę ci pomóc.
       - Teraz - fuknął.
       - Właśnie teraz! - krzyknąłem - koniecznie w tej chwili - wydzierałem się. Przez chwilę zastanawiał się nad czymś, by, zdecydowanie odepchnąć moją wyciągniętą rękę i dodał:       
       - mówią, że mam się oszczędzać.


       Co mogłem zrobić? Powiedziałem: - wyjedziesz w góry, do jakiegoś sanatorium, będziesz się leczył, może w Szwajcarii, może w Dusznikach, to wyłącznie kwestia pieniędzy, jak mówiła twoja mama, a ja pieniądze mam. Rozumiem twój stan, to znaczy potrafię go zrozumieć, za długo milczałeś, jednakże ja również i mam ci tyle do powiedzenia, i nie wiem, od czego zacząć, nie wiem, czy trzeba wracać do przeszłości, to takie trudne, im dłużej się żyje, tym więcej trzeba się usprawiedliwiać…
       
       Ogarnął mnie smutek, a i on spoważniał. Wyczuwałem, że odgrywam groteskową rolę, gdyż groteską było sprawianie na nim wrażenia. Wychowywany przez kobietę, która na próżno starała się stworzyć z niego mężczyznę. Wcześnie osierocony, wyrósł na egocentryka; dorastał tułając się po sanatoriach i z tej przyczyny był coraz bardziej zgorzkniały, cyniczny, mający pretensje do całego świata za swój parszywy los, fatum popychające go od jednej niedoli do drugiej. A dzisiaj, gdy siedział przed biurkiem jakby chciał się nim odgrodzić i ukryć i zamaskować przed moim spojrzeniem, bał się mnie, bo niczego o mnie nie wiedział. Nie miał pojęcia, jak go przyjmę, z rezerwą, czy serdecznie; nie rozumiał, kim byłem dla jego matki, a mojej siostry.
       

 

Marek Jastrząb
Marek Jastrząb
Opowiadanie · 3 kwietnia 2023
anonim