Dzień był OK i nam było OK. I wydawało się, że nikomu nie może być inaczej; nasze żony poszły do pobliskiego sklepu po coś na ząb, my patrzyliśmy w dal: na morze, przystań, znajomą wędzarnię i kutry w niewielkim porcie, łajby kołysane falą i rozprażone słońcem, na żółty piaseczek wąskiej plaży i mewy, a obok nas, w cieniu, śpiące puszki piwa marki Żubr.
Spokojnie, leniwie, mając pewność, że nie zniknie ani jeden szczegół, morze, piasek, nawet Żubra nie gwizdnie nam żadna menda, milczeliśmy, szczęśliwi, że nic już nie musimy, gdyż wreszcie jesteśmy na swoim miejscu i na dodatek, że nic na nas nie czeka: żaden oburzony dzwonek do drzwi, komornik czy inkasent, jakiś przeraźliwie głośny telefon w środku nocy z informacją, że to pomyłka. Zamykaliśmy wtedy oczy dając się uwodzić jednostajnościom szumu pobliskiego lasu. A kiedy ogarniała nas ciemność, wyobrażaliśmy sobie to i owo.
Przeważnie jutrzejszy spacer: jak jedziemy pustą promenadą, czymś na kształt bulwaru o gładkiej i nietrzęsącej powierzchni, a za nami zostają całe te złogi powszednich utrapień przytarganych ze środka Polski. Albo, jak rankiem wybieramy się na targ z warzywami lub do sklepiku z chlebem i jajkami. Jak obładowani wiktuałami wjeżdżamy w strefę ciszy i bezpieczeństwa, czyli do domu, w którym jeszcze śpią nasze wybranki. Budzimy je szczękaniem śniadaniowych talerzy, perfidnie kusimy zapachem smażonej jajecznicy, bo po jedzeniu zamierzamy pojechać na dłużej, w nieznane, odwiedzić stare kąty, zobaczyć, gdzieśmy jeszcze nie dotarli i co się zmieniło przez ten rok. Mieliśmy zamiar pogadać z ludźmi i postanowić, którędy pojedziemy bez lęku o wywrotkę
.
Ale głównym powodem naszej wycieczki byłoby zadanie. Mianowicie, gdy już namówimy żony, by poszły do nowej cukierni w porcie i gdy będziemy mieli pewność, że nie wiedzą, co chcemy zrobić, pod pretekstem oglądania zachodu słońca, pojedziemy wieczorem na drugą stronę miasta, bym tam, gdzie jeszcze nas nie znają, mógł zsiąść z wózka, a Adaś, by zajął moje miejsce i, jak to już mamy w zwyczaju, spróbowałbym go popchać.
Stopniowo, uważnie, roztrzęsiony strachem, gdyż bałem się przesadzić z pobudzaniem mięśni nóg, powoli, kurczowo trzymając się rączek wózka, postaram się wstać, co dla zaskoczonych przechodniów jest czymś w rodzaju kpiny z kalectwa. Bo faktycznie: facet podnoszący się z inwalidzkiego wózka i drepczący obok, jest podejrzany: nie wzbudza zaufania i można przypuszczać, że się naigrawa i udaje paralityka.
Więc ogarnie nas śmiech, bo są niepotrzebnie zaniepokojeni: nie wiedzą, jak powinni zareagować: współczuciem lub zgorszeniem. I, by jeszcze dać im nowy powód do bulwersacji, Adaś wyciągnie z torby butelkę z napisem WINO i podczas gdy ja, człapiąc i dysząc niczym parowóz odchodzący na emeryturę, popycham swój rydwan, on, rozparty jak basza, wywija flaszką i pokrzykuje, bym ze stępa przeszedł w kłus, bo mu się spieszy.