Zadanie

Marek Jastrząb

 

    ​ Dzień był OK i nam było OK. I wydawało się, że nikomu nie może być inaczej; nasze żony poszły do pobliskiego sklepu po coś na ząb, my patrzyliśmy w dal: na morze, przystań, znajomą wędzarnię i kutry w niewielkim porcie, łajby kołysane falą i rozprażone słońcem, na żółty piaseczek wąskiej plaży i mewy, a obok nas, w cieniu, śpiące puszki piwa marki Żubr. 
    ​ 
    ​ Spokojnie, leniwie, mając pewność, że nie zniknie ani jeden szczegół, morze, piasek, nawet Żubra nie gwizdnie nam żadna menda, milczeliśmy, szczęśliwi, że nic już nie musimy, gdyż wreszcie jesteśmy na swoim miejscu i na dodatek, że nic na nas nie czeka: żaden oburzony dzwonek do drzwi, komornik czy inkasent, jakiś przeraźliwie głośny telefon w środku nocy  z informacją, że to pomyłka. Zamykaliśmy wtedy oczy dając się uwodzić jednostajnościom szumu pobliskiego lasu. A kiedy ogarniała nas ciemność, wyobrażaliśmy sobie to i owo. 
    ​ 
    ​ Przeważnie jutrzejszy spacer: jak jedziemy pustą promenadą, czymś na kształt bulwaru o gładkiej i nietrzęsącej powierzchni, a za nami zostają całe te złogi powszednich utrapień przytarganych ze środka Polski. Albo, jak rankiem wybieramy się na targ z warzywami lub do sklepiku z chlebem i jajkami. Jak obładowani wiktuałami wjeżdżamy w strefę ciszy i bezpieczeństwa, czyli do domu, w którym jeszcze śpią nasze wybranki. Budzimy je szczękaniem śniadaniowych talerzy, perfidnie kusimy zapachem smażonej jajecznicy, bo po jedzeniu zamierzamy pojechać na dłużej, w nieznane, odwiedzić stare kąty, zobaczyć, gdzieśmy jeszcze nie dotarli i co się zmieniło przez ten rok. Mieliśmy zamiar pogadać z ludźmi i postanowić, którędy pojedziemy bez lęku o wywrotkę
    ​ . 
    ​ Ale głównym powodem naszej wycieczki byłoby zadanie. Mianowicie, gdy już namówimy żony, by poszły do nowej cukierni w porcie i gdy będziemy mieli pewność, że nie wiedzą, co chcemy zrobić, pod pretekstem oglądania zachodu słońca, pojedziemy wieczorem na drugą stronę miasta, bym tam, gdzie jeszcze nas nie znają, mógł zsiąść z wózka,  a Adaś, by zajął moje miejsce i, jak to już mamy w zwyczaju, spróbowałbym go popchać.
    ​ 
    ​ Stopniowo, uważnie, roztrzęsiony strachem, gdyż bałem się przesadzić z pobudzaniem  mięśni nóg, powoli, kurczowo trzymając się rączek wózka, postaram się wstać, co dla zaskoczonych przechodniów jest czymś w rodzaju kpiny z kalectwa. Bo faktycznie: facet podnoszący się z inwalidzkiego wózka i drepczący obok, jest podejrzany: nie wzbudza zaufania i można przypuszczać, że się naigrawa i udaje paralityka.
    ​ 
    ​ Więc ogarnie nas śmiech, bo są niepotrzebnie zaniepokojeni: nie wiedzą, jak powinni zareagować: współczuciem lub zgorszeniem. I, by jeszcze dać im nowy powód do bulwersacji, Adaś wyciągnie z torby butelkę  z napisem WINO i podczas gdy ja, człapiąc i dysząc niczym parowóz odchodzący na emeryturę, popycham swój rydwan, on, rozparty jak basza, wywija flaszką  i pokrzykuje, bym ze stępa przeszedł w kłus, bo mu się spieszy.

 

Marek Jastrząb
Marek Jastrząb
Opowiadanie · 7 września 2023
anonim