Tata

Marek Jastrząb

 

W ów czas pojawił się mały szkopuł, zrazu nieodgadniony, zwłaszcza dla mnie, lecz dla jej Mamy całkiem dający się pojąć, ten mianowicie, że jego znajomi poczęli migać się od częstych wizyt i odsuwać od okazywania mu sympatii. Odwiedzali go coraz mniej entuzjastycznie i prawie niechętnie, gdyż wprawiał ich we wstydliwe zakłopotanie: burzył im ustalony porządek rzeczy. Nadąsani, wiercili się niespokojnie, starając się nie patrzeć na niego. Spoglądali na boki, a on, jak gdyby już był poza ich zasięgiem, cicho przechodził na drugą stronę.

 

Targany medytacjami, ukrywał się wśród swoich metafizycznych ciał, oni zaś, sądząc że już nie warto zabiegać o jego pomyślność, zdeprymowani sytuacją, w jakiej ugrzęźli, nieporadnie i ukradkiem szeptali między sobą. Afektowanie ożywieni, kabotyńsko zrelaksowani, porozumiewali się ponad naszymi głowami.

 

Jednakże to, czego byli naocznymi świadkami, nie miało w sobie cech ostatecznych, rozstrzygających i niewątpliwych na tyle, by mogli uważać, że są kibicami umierania. Jeżeli tak im się wydawało na początku, to już po chwili zalęknionego przyglądania się, nie byli tego tacy pewni. Za to Mama i ja, z niepokojem obserwowaliśmy zachodzące w nim utraty; dla pozostałych - niezauważalne, dla nas – widoczne od razu.

 

Przygotowywał się do walki wymagającej odwagi. Zbierał się do kolejnych targów o jeszcze trochę życia. Ciężko wzdychając, podnosząc brwi, gromadził resztki sił do odbycia kolejnego etapu: szykował się do podjęcia rozstrzygających pertraktacji z Nieuchronnym, do pożegnalnej utarczki z Nieznanym.

 

Na darmo więc składali usta do pocieszania, na próżno sposobili się do układania pogrzebowych przemówień nad otwartą mogiłą, niepotrzebnie kombinowali, jak o tej zgniłej porze roku kupić prześliczne wiązanki i gdzie nabyć wieńce. Daremnie martwili się, jakie napisy ułożyć na szarfach i klepsydrach, w co ubrać twarz na stypę i czy po pogrzebie podadzą ciepłe kiełbaski.

 

Kurtuazyjnie przejęci, jak na sygnał trąbki wzywającej do odwrotu, jak na komendę odwołującą szarżę, wstawali z miejsc i podchodząc do okna wymizerowanym krokiem, głaskali Mamę po zrozpaczonych plecach, a wnosząc w górę nawodnione oczy, ocierając z nich zacieki, wychodzili, by już nie wrócić.

 

Marek Jastrząb
Marek Jastrząb
Opowiadanie · 31 października 2023
anonim