Rano posępnie jeszcze i pochmurnie, ale zapowiedziano rozpogodzenie. Postanowiłem wstać wcześnie. Pełen ufności co przyniesie dzień, wyruszam w drogę.
Mój wózek terkocze, jest jeszcze pusty. Ludzie rzadziej pozbywają się zbędnych rzeczy, utylizacja ekologiczna.
Przy ławce butelki po piwie i wódce, karton soku z Hortex`u, była libacja pod chmurką. Z tego skwerku co rano mam stały dochód. Na wózek zabieram butelki po piwie.
Muskuły naprężam, siłę rąk wykorzystuję. Samemu bieda, gdy nie ma drugiego. Gdybym się potknął i upadł, drugi podniesie doda otuchy, poklepie po plecach.
Rozchmurzyło się, słońce patrzy czysto. Ciągnę w tym blasku wózek złomowy - garbate szczęście.
Przed dużą posesją garnki leżą dziurawe, płachty blachy pogiętej, pewnie z jakiegoś daszku. Zawsze dzwonię do domów z zapytaniem o zgodę, raz poszczuto mnie psami.
Butelki dzwonią o metal, wózek skrzypi miarowo. Trudno poznać jaka to melodia. Prędzej Penderecki. Wreszcie chwytam rytm marszowy.
Zbliża się południe, do sióstr na zupę nie pójdę, tam trzeba się modlić. Pójdę do alter-ego, nadłożę trochę drogi, lecz będę miał bliżej do skupu.
Wózek znów lekki. Nowy ruch, niby nowe życie. Usiadłem na ławce, obmyślam strategię. Przechodnie wchodzą i wychodzą do sklepów, obrazek codzienny.
Gołębie nigdy mnie nie opuszczają. Wyciągam z kieszeni podszewkę, roztrząsam na chodnik okruchy bułki, zlatują się, faluje powietrze.
Pójdę jeszcze na blokowiska, te stare, nowe to warownie - twierdze. Coraz więcej śmietników zamkniętych. Zanika zajęcie - zbieractwo, zostało tylko runo leśne.
Znalazłem stertę czasopism i książek. Tygodniki kolorowe są ciężkie, pokryte farbą drukarską - ona nie kocha jego, on ma trzecią żonę. To musi mieć wagę. Gazety codzienne są lżejsze, informacje szybkie, ulotne nie przykuwają uwagi. Niektóre książki przewiązane sznurkiem, jak sto lat temu, nie było wówczas plecaków markowych.
Inne porozrzucane. Mickiewicz, Słowacki, Goethe w ojczystym wydaniu. Oddaję hołd gigantom literatury. Czytam głośno fragment wiersza przy śmietniku. Ktoś przystanął, palcem puknął się w czoło, poszedł dalej.
Zostawiłem kilka książek dla siebie, nie oddam na przemiał, pozostałe układam na wózek. Ile będzie to warte, czy starczy na obiad?
Długie cienie kładą się na miasto
na nocleg zjeżdżają tramwaje
wieczór czarną łapą przygasza płomienie
rozżarzone dachy bledną.
Pójdę do schroniska napiję się kawy. Tak minął dzień z kloszardem. Jutro spotkacie mnie na ulicach Warszawy.
Niektórzy palili książki. Teraz wyrzucają na śmieci. Polacy, ostatni barbarzyńcy w UE.