Gloria Victis

Mirek

 

Nazywa się to chwilową utratą czujności. Anka pochyliła się nad płaczącym Bartkiem, który kurczowo czepiał się jej nogi, patrząc przerażonym wzrokiem. Wtedy poczuła cios oblewający gorącem lewą część twarzy, a po chwili piekący ból smagnął ucho i oczodół.

– Ty kurwo! Ty szmaciaro. Znowu piłaś?

Piła. Ukryte za belką w szopie wino marki „Jabol”, pozwoliło z rana zapomnieć o fali drgawek, wymiotów – o wyjącym o alkohol mózgu. Wprawdzie to już nie ten cudowny trunek „Patykiem pisane”, którego smak pamiętała z sadu, kiedy spożywali go ukradkiem w gronie przyjaciół, ale kopie. To co chcieć więcej?

Chciała zapomnieć Stefanie i kolejnym dniu. Czyli o życiu.

– Ty kurwo, ja cię nauczę... ja cię oduczę! – Mężczyzna stał nad nią w rozkroku, przymierzając się do następnych uderzeń. Nakręcał się. Widać było rosnące szaleństwo w oczach. Takiego pamiętała swojego ojca. Matka kuliła się na podłodze, zasłaniając ciałem ją i jej niepełnosprawnego brata. Ojciec pił i tłukł biedną kobietę, zarzucając jej kurewstwo (dałnowaty Franek miał być pomiotem sąsiada Walendziaka, u którego matka zarabiała dorywczo przy obrządku stada krów mlecznych). Według tego pijanego Nostradamusa córka (czyli ona) pójdzie śladami matki. Twierdził z uporem, że widzi chuja w oczach Anki.

 

Kurwą nie została. Została za to zarażona tą straszną chorobą alkoholizmu tatusia, która pewnie roznosi się drogą płciową, bo parę razy kochana głowa rodziny wzięła ją urżnięta na oczach matki i Franka.

Na kolejne uderzenia była już przygotowana. Pięść Stefana odbiła się od jej dłoni, którą zasłoniła policzek. Spróbował jeszcze raz, ale nakryła rękami głowę, więc wściekły kopnął ją w bok. Sapał jak w czasie stosunku.

– Porozmawiamy, jak wrócę, suko. Porozmawiamy... – pogroził pięścią – idę teraz do kościoła...

Trzaśnięcie drzwiami. Przetoczyła się z jękiem na bok, uwalniając syna. Nie płakał już, wpatrzony w nią ogromnymi oczami, w których czaiło się przerażanie.

– Mama. – Pogłaskał ją po policzku i przytulił się do niej. – Mama, poszedł. Boli bardzo? – Ocierał małą piąstką łzy, które płynęły jej po policzku.

Poszła powoli do stodoły i sięgnęła za belkę. Kilka tęgich łyków i zaczęła się rozlewać po organizmie fala ciepła, stopniowo uspokajając wibrujące nerwy. Wytarła krew sączącą się z uszkodzonego ucha i odetchnęła głęboko.

„Należy mi się. Jestem skończoną pijaczką i idiotką, a Stefan przecież mnie kocha. Któż inny wziąłby dziewczynę z ostatniej rudery we wsi? Bez majątku; takiego głupiego nieuka z orzeczeniem o lekkim upośledzeniu i bez przyszłości? On, syn bogatych gospodarzy, żeniący z nią się wbrew zakazowi rodziny i krzykom oburzenia na wsi. Te france zazdrościły mi, pewnie dlatego tak darły mordy po opłotkach, bo same chciały Stefana dla siebie, albo swoich córek. Musi mnie kochać...”

Wróciła do domu i w podkręconym nastroju wzięła się za sprzątanie i tak już wypucowanego domu. To jej obsesja. Wykrochmalona, śnieżnobiała serweta na stole z pięknie widocznymi kantami zaprasowań, podkreślającymi jej świeżość. Wprost dziewiczość. Wygładziła fałdki na polarowej narzucie w tygrysie cętki, strzepała poduszki i rozejrzała się po pokoju. Co jeszcze? Stefan uwielbia porządek. Po namyśle zaczęła wycierać nieistniejące kurze i czyścić do połysku, i tak już błyszczący, posrebrzany zestaw sztućców, zajmujący centralne miejsce w regale i wyeksponowany w etui wyłożonym fioletowym aksamitem. Prezent ślubny od teściów, dlatego zajmował tak poczesne miejsce i był oczkiem w głowie męża. Zrobiło jej się lekko i radośnie. Wszystko wokół emanowało czystością i zadbaniem.

Czas na obiad. Amelka i Henio jeszcze w szkole. Pięcioletni Bartuś najedzony i uspokojony zasnął na wersalce. Trzeba będzie go popilnować, bo moczy się czasami i ta piękna kapa w tygrysie cętki będzie śmierdzieć. Stefan wróci za jakieś dwie godziny. Musi przecież pomóc przebrać się księdzu Wądołowskiemu po mszy, przeliczyć tacę, pogasić świece, poustawiać na nowo krzesła w równych rzędach. Praca kościelnego to nie w kij dmuchał. To szanowana osoba we wsi. Wróci i zobaczy na stole swój ulubiony barszcz czerwony suto okraszony skwarkami. I będzie dobrze.

Przy furtce usłyszała podniesione, dziecięce głosy. Dopiła resztę wina, które przyniosła do domu, machinalnie strzepnęła fartuch i postawiła talerze na stole. Dzieci wracają. Musi jakoś wymknąć się do sklepu, bo trzeba uzupełnić zapas, zanim pan wróci. Pokornie i ze spuszczoną głową poprosić jędzowatą Miszczykową o zapisanie w zeszycie trzech jaboli. Jutro zwróci się o zaliczkę do pani Kosickiej. Kobieta lubiła ją i na pewno nie odmówi.

*

Wrócił później i w nie najlepszym humorze. Rozpoznała to po gniewnych pomrukach w przedpokoju.

Ze stęknięciem usiadł przy stole.

– Co za france z tych bab – rzucił podniesionym głosem nie wiadomo do kogo – Pawlusińska z Matczakową przylazły do księdza z pretensjami. Głupie cipy. Żrą się o to, która ma przystroić kościół na święta, a czyjej mąż ma baldachim nieść. No, po prostu proboszcza szlag trafiał, jak słuchał tego jazgotu. Godzinę tak pieprzyły! Gdzie obiad?

Zakrzątnęła się nerwowo koło kuchenki. Upuszczona warząchew z brzękiem spadła na metalową płytę.

– Znowu piłaś, kurwo. – bardziej stwierdził, niż zapytał. – Dziś „wytrzeźwiałka” będzie...

Skuliła się odruchowo.

– Jedz Stefciu, bo ziemniaki niedobre będą. Spóźniłeś się...

– No jak się miałem nie spóźnić przez te wrony? – Ze złością cisnął łyżkę w talerz. Krople barszczu zakwitły na śnieżnobiałym obrusie. – Głupie szmaty...baby... kurwy – zmełł kolejne przekleństwo w zaciśniętych zębach – ty nie lepsza... Jak ja was nienawidzę. Bóg też.

Rozejrzał się po domu. Popatrzył na zwiniętą narzutę na łóżku.

– Coś robiła cały dzień poza chlaniem? Syf w domu.

– Bartusia przykryłam, bo spał i wstał niedawno. – Podążyła za jego wzrokiem. – Nie zdążyłam poprawić – popatrzyła na niego przepraszająco.

Wstał powoli od stołu i podszedł do kąta. Wysunął na środek pokoju stary, kościelny klęcznik. Pamiętała, że klęczeli na nim, kiedy brali ślub. Potem rodzina Miszczyków, lokalnych sklepikarzy, ufundowała nowy, zrobiony z deski, którą dotknął święty Jan Paweł II. To dopiero było gadania w parafii!

Stary klęcznik powędrował do kościelnego.

– Amelka! Henio! Bartek! Do mnie! – poczekał, aż weszli – mamusia będzie trzeźwieć... Uczcie się, co czeka pijaków.

Odruchowo wciskała się w kąt pokoju, ale złapał ją za ubranie i pchnął w stronę klęcznika.

– Nooo, klękaj. Trzeźwiejemy suko. A wy patrzeć...

Jej rekord to siedem godzin. Aż uznał, że jest trzeźwa.

Jedenastoletni Henio patrzył pustym wzrokiem. Nerwowy tik co chwila zamykał mu prawe oko. Oddmuchiwał jasną grzywkę, która opadała na czoło i przestępował z nogi na nogę. Amelka odwróciła głowę, a na spodniach najmłodszego Anna zobaczyła rosnącą plamę moczu.

 

Mężczyzna podrzemywał czujnie na fotelu. Obserwowała go kątem oka, przenosząc ciężar ciała z jednego kolana na drugie i rozprostowując nogi. Teoretycznie nie wolno jej było tego robić, ale Stefan miał zamknięte oczy, a ona ścierpła już całkiem.

„Pamięta, jak matka klęczała przed jej ojcem. Błagała, żeby jej nie ruszał, żeby nie dotykał własnej córki. Taki straszny grzech, a on się śmiał pijackim rechotem, mówiąc, że nie takie rzeczy ksiądz odpuszcza. Najwyżej pojedzie gdzie indziej do spowiedzi, a dziewczyna musi znać chłopa. W oczach miał chore, zamglone wódą, pożądanie. Kiedy wchodził w nią, tak strasznie sucho i boleśnie, matka klęczała już ze złożonymi rękami przy parapecie, wpatrując się w milczące niebo. Rzeczywiście tam wszystko wybaczą, bo nic się nie stało; nie padł żaden grzmot, nie oślepiała błyskawica boskiego gniewu. A potem, kiedy minął chwilowy ból, czuła wzbierającą we wnętrzu wilgoć i stwierdziła z przerażeniem, że gdzieś z głębi trzewi zaczyna odczuwać przyjemność, przechodzącą powoli w rozkosz. Zdradziło ją nawet własne ciało! Klęczała potem z matką przy oknie, modląc żarliwie i ocierając koszulą zakrwawione uda: „Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna... Życie może upłynąć na klęczeniu.”

Teraz ta świnia – tatuś leżała odłogiem w rodzinnym domu, przeżarta przez polineuropatię alkoholową. Ledwie mówił, nie wstawał już, a matka wykręconymi przez gościec palcami, musiała myć mu nawet tego grzesznego fiuta.

Usłyszała szmer przed sobą. Wczesny, marcowy zmrok zakradł się już do domu i nie mogła dostrzec, co było przyczyną hałasu. Wytężyła wzrok. Po podłodze przesuwała się powoli jasna plama. Chyba różowa. To sukienka Amelki. Dziecko podpełzało do niej i Alicja usłyszała szept do ucha.

– Mamuś. – Poczuła coś miękkiego w dłoni. – Masz moją poduszkę. Kocham cię... – Mokry policzek dotknął jej ręki. Zawirowało jej przed oczami, po chwili uderzyła oślepiająca jasność i bezgłośnie osunęła się na podłogę.

*

Nie poszła dzisiaj do pracy u Kosickiej. Wczorajsze bicie i klęczenie wywołało wcześniejszy okres. Czuła się na tyle źle, że ledwo wyprawiła dzieci do szkoły i zrobiła kanapki mężowi. Miał dziś jakieś sprawy do załatwienia w gminie i powiecie. Niepokojący był ten uśmiech, kiedy o tym mówił. Był wściekły, że nie dokończyła „wytrzeźwiałki”. Przecież nie pozwolił jej zemdleć.

Leżała, patrząc bezmyślnie w sufit. Dobrze, że kupiła wczoraj te trzy wina. Nie miałaby siły iść nawet do sklepu Miszczykowej.

Wypiła resztę z butelki. Stefan nie powinien wrócić wcześniej niż o trzeciej, a teraz jest dopiero dziesiąta. Zdąży wywietrzeć z głowy.

Koło pierwszej było już jednak gorzej. Nadeszła fala drgawek i zimnych potów. Krążyła zbolała po domu, nie mogąc znaleźć sobie zajęcia. Nic jej nie szło, wszystko leciało z rąk, a kiedy upadł jej nóż z tego reprezentacyjnego kompletu i odpadła masa perłowa z uchwytu, wiedziała, że już dłużej nie wytrzyma. Musi się napić! Musi! A potem niech się dzieje, co chce. Nerwowo przetrząsała wszystkie, znane tylko sobie skrytki w domu, stodole, na podwórku. Nic. Zaczęła się trząść coraz bardziej. Jakiś proszek może... drżącymi rękami wysypywała zawartość apteczki, ale nic nie mogła znaleźć. Jej wzrok padł na słoik z ciemnobrązowym płynem. Matka przyniosła kiedyś swojski specyfik do nacierania; kawałki bursztynu zalane spirytusem. Odkręciła szybko. Po domu rozszedł się ohydny zapach. Ze ściśniętym gardłem przechyliła słoik do ust i... i natychmiast zwymiotowała pierwszy łyk. Dłuższą chwilę targało z niej jakąś żółtawą cieczą, ale potem już poszło.

 

Obudziło ją brutalne szarpanie za ramię. Wściekła twarz Stefana pochylała się nad nią.

– Wstawaj, wstawaj. Trzeba rozmawiać...

„Boże, co on mówi? O czym rozmawiać?”

Po chwili włosy stanęły jej dęba na głowie. Nie ma obiadu, jest nieposprzątane, a od niej wali terpentyną z tego specyfiku do nacierania!

„Dlaczego nie wyzywa? Dlaczego jeszcze nie bije?”

Beknęła głośno i otworzyła oczy. Ciało spięło się, czekając na cios. W ustach czuła smak tego obrzydlistwa.

Za Stefanem stał ksiądz Wądołowski, posterunkowy Adamiak i jakaś młoda dziewczyna w szarej kurtce z teczką pod pachą.

Proboszcz pochylił się nad nią i skrzywił się.

– Co się z tobą dzieje dziecko? – Pomasował brodę, a jego oblicze wyrażało współczucie. Szczupła twarz, poorana zmarszczkami i wygięte w dół kąciki ust przypominały wizerunek Chrystusa frasobliwego.

Roześmiała się. Alkohol jeszcze krążył w żyłach. Proboszcz odsunął się.

– Z czego się dziecko śmiejesz?

– Ksiądz wygląda jak Chrystus.

Żachnął się.

– Dziewczyno, co ty...? – aż się zatchnął.

Kobieta w kurtce wysunęła się do przodu.

– Pani rozumie co do niej się mówi? – spytała.

Anka przytaknęła i znowu głośno beknęła tą cholerną terpentyną.

– Mąż zgłosił panią na leczenie. Po rozpoznaniu i wywiadzie środowiskowym założymy pani „niebieską kartę”. Pani pije, awanturuje się i zaniedbuje rodzinę. Relację męża potwierdził ksiądz proboszcz i posterunkowy Adamik. Czy posterunkowy potwierdza fakt zgłoszenia przez Stefana Saleja faktu, iż jego żona, Anna, nadużywa alkoholu i wywołuje rodzinne kłótnie?

Adamik wyglądał na zaskoczonego, jakby nie wiedział, o co chodzi. Zajmowanie jakiegokolwiek stanowiska w jakiejkolwiek sprawie, nadwyrężało jego płaty mózgowe. O ile delikatne i wątłe płatki można nazwać płatami.

– Cooo... a... eeee, no tak. A dzieci?

– Co dzieci? – zapytała paniusia, sadowiąc się przy stole i wyciągając z teczki jakieś formularze.

– No... zapytać... jak jest?

– Nie będziemy stresować dzieci. – Kobieta energicznie wypełniała dokumenty, przygryzając koniec języka. – Wystarczą informacje męża i potwierdzenie przez taki autorytet jak proboszcz i policjant. Pani rozumie?

– A co to ta karta? – zapytała, unosząc ciało na łokciu. Było jej niedobrze i bała się, że zaraz zwymiotuje na księdza, policjanta i elegancką, śliczną urzędniczkę Gminnego Ośrodka Pomocy. Ta przyjrzała jej się bliżej.

– A skąd ten siniak i rozerwane ucho?

– Po pijaku się przewróciła. Sama pani widzi co ja z nią mam... – Stefan szybko odpowiedział za nią i podał oranżadę. Jego wzrok stał w jawnej sprzeczności z tym samarytańskim gestem. Widziała w nim dziką satysfakcję, nienawiść i żądzę. Czego żądzę? Jej?

Tamci wymienili znaczące spojrzenia. Wądołowski pogłaskał ją po głowie.

– Dobrze dziecko, że masz Stefana.

Zamknęła oczy i opadła na poduszkę. Pani ładna podeszła do niej i wetknęła w rękę długopis.

– Proszę podpisać przyjęcie do wiadomości.

Podpisała.

 

Zaraz po ich wyjściu, zaczęło się. Podniósł ją, a potem wykręcił rękę i pchnął na łóżko. W jedną dłoń zaplótł włosy i odciągnął głowę do tyłu. Drugą zdarł spódnicę i majtki. Kątem oka (kiedy udało się trochę odkręcić) zobaczyła nabrzmiałego penisa, którego ręką nakierowywał pomiędzy jej uda. Rozepchnął je brutalnie kolanem i wszedł w nią. Dobrze widziała wcześniej żądzę w jego oczach. Zaczął mocno w nią uderzać, sapiąc głośno. Ciało znowu ją zdradziło jak wtedy z ojcem.

Cicho pojękiwała. Z tatusiem też pojękiwała i strasznie się tego wstydziła. Już wie, że świat obok klęczenia, składa się również z jęków i gwałtownych ruchów członka.

Nie wiadomo skąd za jego plecami znalazła się Amelka. Musiała podsłuchiwać pod drzwiami.

Zaczęła rozpaczliwie walić piąstkami w jego plecy.

– Zostaw mamusię! Zostaw, ty... – zanosiła się histerycznym szlochem – zostaw... zostaw... zostaw!

Odepchnął ją mocno.

– Teraz nie zipniesz kurwo. Wystarczy jeden mój telefon i wylądujesz w psychiatryku... A ty mała ździro ... patrz... to spotyka ... kurwy – wystękał i wyprężył się nagle. Poczuła wpływające w nią ciepło.

*

Wczesna wiosna na Ponidziu wygląda brzydko. Wyrównany jak łatą murarza teren, porośnięty rzadkimi kępami leszczyny i głogu. Smętne wierzby stojące wzdłuż dziurawych dróg, z opuszczonymi płacząco gałęziami i płaty śniegu zalegające pola jak brudnobiałe plamy na czarnej kołdrze ziemi. Ostre, marcowe słońce podnosi pasma mgieł z parujących, wielkich kałużowisk i szeroko rozlewających się dopływów Nidy. Na otwartej przestrzeni pól hula zimny wiatr. Do tego jeszcze wszechobecne błoto, stanowiące immanentną cechę tego krajobrazu; monotonnego i szarego i brudnego.

 

Anna brnęła rozkisłą drogą do Sosnówki – wsi oddalonej o trzy kilometry. Osada zamieniona została na letnisko dla elity z pobliskiego uzdrowiska. Mieli tu swoje dacze prominentni lokalni politycy, lekarze, adwokaci. Są nawet domy warszawiaków. Ci zresztą znajdą się w każdym, urokliwym zakątku Polski. Swój status letniska Sosnówka zawdzięczała położeniu, w nietypowym dla tego rejonu, sosnowym lasku. No i pobliże znanego uzdrowiska zrobiło swoje.

Kobieta miała kilka domów do dopilnowania. Większość z nich to przebudowane i powiększone wiejskie chaty, które tylko z zewnątrz zachowały rustykalny styl, bo właściciele wyszlifowali i zaimpregnowali stare, popękane bale. Wnętrza jednakże były już tylko kiczem, stworzonym przez domorosłych, miejscowych stolarzy z dodatkiem plastiku i ceramiki. Mieszkańcy stolicy woleli budować nowoczesne, betonowe wille, niewątpliwie podkreślające status materialny właściciela, ale nijak przystające do miejscowego klimatu.

Dom doktorostwa Kosickich był chlubnym wyjątkiem. Nie tylko z zewnątrz zachował dawny wygląd. Wnętrze, choć powiększone o dużą przybudówkę na tyłach, wykonane zostało z materiałów pochodzących z rozbiórki innych domów, stąd atmosfera skansenu. Liczne gadżety i artefakty (stare meble, rondle, żelazka z duszą, cebry i skopki) podkreślały autentyzm wnętrza. To był ulubiony dom Anny. Bardzo lubiła też jego właścicieli – starsze, dystyngowane małżeństwo – doktora Kosickiego, dyrektora sanatorium Adria w pobliskim Busku-Zdroju i jego żonę, panią Grażynę, pediatrę ze szpitala miejskiego.

Lekarka miała przyjechać dzisiaj. Wczoraj Alicja miała przygotować dom, ale sytuacja zmusiła ją do pozostania w Chełtowie. Dopiero nad ranem zwlekła się z łóżka obolała i skacowana. Musi koniecznie być w Sosnówce i zrobić swoje.

 

Przed domem stało już srebrzyste audi lekarki. Jest pani Grażyna – pomyślała – niedobrze, dom niewysprzątany, no i pewne możliwości manewru ograniczone.

– Dzień dobry pani! – zakrzyknęła, słysząc ją urzędującą na sypialnianym poddaszu.

– Witaj Anno. Zaraz do ciebie zejdę...

Szybko podbiegła do barku znajdującego się w starym kredensie, czujnie nasłuchując odgłosów z góry. Był wspaniale zaopatrzony, choć niektóre alkohole do złudzenia przypominały w smaku tą pieprzoną nalewkę na bursztynie, ale w tej chwili nie miało to znaczenia. Szybko wypiła kilka łyków z pierwszej z brzegu butelki. Jak dobrze!

– Witaj moja droga. – Kosicka podeszła do Alicji. – Chora byłaś wczoraj?

Starsza kobieta przyjrzała się uważnie i podeszła jeszcze bliżej. Podniosła jej twarz za brodę i nakierowała w stronę okna.

– Ładnie... – zamruczała, oglądając pod światło zapuchnięte ucho i fioletowe oko. – Często tak jest?

Anna milczała zmieszana, wstrzymując oddech. Pewnie śmierdzi ten koniak, który wypiła przed paroma minutami. Musiała jednak po chwili odetchnąć i widziała, że Kosicka poczuła.

Ta uśmiechnęła się, wzięła dziewczynę pod ramię i posadziła na fotelu.

– Opowiesz mi? – zapytała miękko lekarka, gładząc ją po policzku. – Opowiedz dziecko. Będzie ci lżej.

 

Anna nie wie, jak to się stało, że zaczęła opowiadać nieznajomej kobiecie historię swojego życia. Mówiła prostymi, przerywanymi zdaniami, jakby wyrywała z siebie kawałki mięsa, posypując solą powstałe dziury. Czasem płakała, czasem śmiała, gestykulowała – mówiła głośniej lub ciszej.

Kosicka nie przerywała. Położyła ręce na brzuchu i w skupieniu wpatrywała się jej twarz. Czasem poprawiła grzywkę opadającą dziewczynie na czoło, czasem wytarła toczącą po policzku łzę.

Anna zerwała się gwałtownie...

– Ależ ja nic nie robię, proszę pani! Tylko gadam i gadam, a tu dom trzeba szykować. Pan Kosicki...

– Nie przejmuj się. – Kobieta poklepała ją po ramieniu. – Mąż przyjeżdża za tydzień, jak się zaczną święta. Ja mam urlop.

Kosicka wstała, splotła przed sobą palce dłoni, wywinęła je na drugą stronę i wyprostowała ramiona w górę przeciągając się.

– Dziś już nic nie zrobisz. Przyjdziesz pojutrze. I... aha, za dziś i tak będziesz mieć policzone. A ja coś pomyślę z tobą.

Anna przypomniała sobie sklep.

– Ale... – zająknęła się – czy mogę panią prosić o zaliczkę? Muszę do sklepu...

Lekarka bez słowa podała jej stuzłotowy banknot.

– Idź już. Tylko...

–Tak proszę pani?

– Tylko już nie pij.

 

Łatwo powiedzieć, nie pij – myślała, brnąc dwa dni później po błotnistej drodze. Siąpił zimny kapuśniaczek, przenikający przez kurtkę i wdzierający się w szczeliny kaptura. Drżała z zimna i braku promili we krwi. Wypiła wczoraj tylko połowę swojej dawki i organizm bezwzględnie dopominał się o brakującą część. – Łatwo powiedzieć...

W kominku huczał ogień, a Kosicka ubrana w bordowe dresy, energicznie odstawiała meble i myła za nimi podłogę. Niespożyta energia tryskała z tej sześćdziesięcioletniej kobiety o szczupłej sylwetce i całkiem jeszcze młodej twarzy.

– Zagrzej się i wysusz przy ogniu. Widzę, że przemokłaś. – Popchnęła ją lekko w stronę trzaskających płomieni. – Cała się trzęsiesz.

Nie tylko z zimna – pomyślała, i stanęła przy kominku, dygocąc jak w febrze.

Lekarka przyniosła gorącą herbatę.

– Wypij gorącą i bierzemy się za robotę. Potem porozmawiamy.

Wypiłabym, ale co innego. – stwierdziła w myślach.

 

Cały dzień zszedł im na gruntownym sprzątaniu domu. Z czasem zapomniała o palącej potrzebie wypicia. Myśl wyłaniała się tylko momentami, przypominając o tkwiącym w niej nałogu i podstępnie namawiając: „Idź do barku. Stara akurat poszła do szopy. Idź... idź szybciej. Ja tu jestem w tobie i czekam.” Kilkakrotnie przemogła się z wielkim trudem, aby nie dopaść do zbawczej butelki i nie żłopać z gwinta jak maratończyk po przebiegnięciu Sahary.

Szarówka już wpełzała przez okna, kiedy Kosicka wsparła dłonie o boki i ze stęknięciem odgięła się do tyłu.

– Ufff, stara już jestem i siły nie te...

– Ale co pani mówi! Pracowała pani równo ze mną.

– Dobra, dobra, nie pocieszaj mnie. Siadaj teraz i posłuchaj. – Kobieta usiadła przy kominku i wskazała dziewczynie miejsce obok.

– Zanim cię przyjęłam, oczywiście coś musiałam się o tobie dowiedzieć. Ludzie naprawdę mają o tobie bardzo dobre zdanie. I nie pomylili się. Poleciłam cię tu kilku osobom i są bardzo zadowoleni z twojej pracy. Wczoraj wypytałam jeszcze innych o ciebie. Jest jeszcze miejscowa lekarka, farmaceutka, nauczyciele, którzy uczą twoje dzieci i wszyscy podkreślają jak bardzo o nie dbasz – są zawsze czyste i zadbane. Może tobie się tylko wydaje, że inni nie wiedzą, jak masz w domu i kim naprawdę jest twój mąż. Nie... nie przerywaj mi! Jest psychopatą i tyranem. I sporo ludzi cię podziwia, ale to jest tylko wieś i nikt się nie odezwie. Kto pójdzie szczekać do gminy, ten swoje osiągnie. Im się tam nic nie chce, więc idą na łatwiznę. Twój mąż to wariat, no, nie zaprzeczaj mi do cholery!...

Anna patrzyła zdumiona na zawsze opanowaną i dystyngowaną panią doktor. Nigdy nie podnosiła głosu!

– Ale on mnie kocha. Ożenił się ze mną. – zdążyła wtrącić.

– Ożenił się z ofiarą, za którą nikt się nie wstawi...

– Wczoraj robił mi okład na twarz i przyniósł pomarańczę...

– Przestań dziewczyno! Boi się o siebie i że jego zachowanie wyjdzie na jaw. Chce mieć władzę nad tobą. Stąd ta karta. Dziś zakłada się ją jak kartę szczepień, bo mamy idiotyczne państwo. Pójdziesz na leczenie... jak to jakie? Odwykowe. Nigdy nie ruszyłaś niczego w domu, choć początkowo robiliśmy z mężem próby. Pamiętasz sto złotych pod łóżkiem...

Anna pamiętała.

Banknot znalazła zwinięty, kiedy robiła porządki po ich sylwestrowym wyjeździe. Długo walczyła z pokusą. U Miszczykowej otworzyłaby sobie kredyt na co najmniej dwa tygodnie. Nosiła go długo, ale ostatecznie zostawiła na stoliku przyciśnięty popielniczką.

– ...ale jedną rzeczą, jaka ginęła to alkohol z barku. – Uśmiechnęła się, widząc, jak Anna poczerwieniała po czubki uszu – myślisz, że się nie zorientowałam? Teraz pójdziesz na leczenie. Przyjaciel męża, prawnik z Warszawy ma mały pensjonat i stadninę pod Koszalinem. Wczoraj z nim rozmawiałam. Dostaniesz domek, wyjedziesz tam z dziećmi. Tylko nie pij, a już Wacek, ten przyjaciel, wykaraska cię z „niebieskich kart”, szczególnie kiedy znajdą się świadkowie poniewierki, jaką przeszłaś. Zresztą twój mąż nie zaryzykuje wywleczenia tego na światło dzienne. Dzieci u psychologa poświadczą, jak byłaś traktowana. Tak, że wszystko się Alicjo ułoży. Tylko nie pij...

Czuła wirowanie i zamęt w głowie. Mój Boże, to tak ma się skończyć? Tak można? „Co ja mam zrobić?” myślała skołowana i oszołomiona. Zostawić Stefana, księdza, Miszczykową, Pawlusińską i Matczakową? Cały znany jej świat i iść gdzie indziej. Jakże to?”

– Ale z czego ja będę żyła? – zapytała nieśmiało.

– Dziecko, czy ty myślisz i liczysz? Masz siedem domów tu do pilnowania i sprzątania. Każdy płaci ci trzysta złotych miesięcznie. Zanosiłaś w zębach ta pieniądze swojemu panu. Pomyślałaś kiedykolwiek, że to ty naprawdę utrzymujesz ten dom?

Z zaskoczeniem stwierdziła, że nigdy w ten sposób nie pomyślała. Spojrzała ukradkiem na Kosicką i zrozumiała, że tamta wie dokładnie, o czym ona myśli.

– Nie wahaj się Anno. To twoja szansa na wyrwanie się z piekła. Idź do domu, zorganizuj jakoś opiekę nad dziećmi i sama zgłoś się na terapię. Zabierzesz im broń z ręki. Ja ci pomogę.

Poczuła w sobie moc. Moc decyzji. Jakby ktoś doprowadził do żołądka setkę czystej. Nagle zapragnęła pocałować kobietę w rękę, ale ta wyrwała jej dłoń.

Wychodząc, zatrzymała się progu i odwróciła.

– Czy często mąż panią bije?

Lekarka spojrzała na nią nierozumiejącym wzrokiem.

– Jak to... bije?

– Nooo, jak jest pani niegrzeczna albo pijana.

Kosicka miała szeroko otwarte, nierozumiejące oczy. Nagle pojawił się w nich błysk zrozumienia i złości.

– Mój mąż nigdy nie podniósł na mnie ręki – powiedziała ostro – nikomu nie wolno podnosić ręki na drugiego. To nie byłby mąż...

Anna pokiwała ze zrozumieniem głową. Westchnęła głośno.

– Musi być pani bardzo grzeczną żoną...

*

Po pluchowatych i zadeszczonych marcach i kwietniach, maj jest jakby inną planetą na Ponidziu. Zielone pola i ogarniające wszystko ciepło. Rozbuchana przyroda wyziera z każdego zakątka, prze do słońca i wyciąga ręce do utrudzonych zimą i przedwiośniem ludzi. Przydomowe ogródki jarzą się wieloma kolorami bratków, tulipanów i żonkili. Z pierwotną determinacją pną się powoje i dzikie wino. Koniec szarości i zatęchłego smutku, bo dodatkowo ptasi jazgot i brzęczenie pszczół wypełniają prześwietlony światłem obraz.

Anna stała na progu domu, wdychając głęboko letnie powietrze. Dwadzieścia dwa stopnie i leciutki wietrzyk wtłaczały w nią chęć życia. Wróciła wczoraj do domu po ośmiotygodniowej terapii i czuła w sobie siłę i determinację zmian. Wszystko ułożyło się nad podziw dobrze. Jedenastoletni Henio i dziesięcioletnia Amelka okazali się wyjątkowo dojrzali i odpowiedzialni. Świetnie opiekowali się Bartkiem, robili śniadania i sprzątali. Kosicka załatwiła obiady dla wszystkich w szkolnej stołówce, nauczyciele przychodzili robić z dziećmi lekcje, a opiekunka z gminy była przy Bartku do południa. Niewiele obowiązków spadło na Stefana.

Czuła ogromną wdzięczność dla lekarki. Kobieta zrobiła dla niej bardzo dużo, odwiedzała ją co tydzień w szpitalu, a nawet raz przyjechała z mężem i szczupłym, około pięćdziesięcioletnim mężczyzną, w okularach bez oprawek i siwą bródką. Przemiły człowiek, który przedstawił się jako Wacław Kalicki, miał być nowym pracodawcą dziewczyny. Potwierdził słowa lekarki i zapowiedział, że może przyjeżdżać do pracy choćby jutro.

Właśnie spakowała rzeczy swoje i dzieci w kartonowe pudła otrzymane ze sklepu Matusiakowej. Stare, podrapane walizki, wyciągnięte ze strychu czekały na ostatnie zatrzaśnięcie. Stefan i dzieci jeszcze nic nie wiedzą. Wiedziała, że dzieci pójdą za nią. Kosicka przywoziła do szpitala, a one nie mogły się od niej oderwać. Heniu był wprawdzie bardziej powściągliwy, ale to już prawie mężczyzna! Tak opiekować się domem i rodzeństwem! Amelka i Bartek nie puszczali jej ręki nawet na chwilę. No, a Stefan...

Czuła jednak ból. To całe jej życie. Podłe, złe, okrutne, ale jej. Takie zna i nie wie, jak jest gdzieś tam, daleko. Znajome twarze starych plotkarek, wiszących na opłotkach. Zapach budzącej się do życia nadnidziańskiej ziemi, rudy kocur wylegujący się w słońcu na dachu stodoły.

Mąż przyjechał raz i minę miał raczej kwaśną. Przywiózł mandarynki, jabłka i trochę słodyczy. Rozmowa nie kleiła się. Zepsuła mu jego plany i nawet chłop nie wie, jak bardzo. Musi mu powiedzieć. Wieczorem Kosicka ma podjechać po bagaże.

 

Stefan ominął ją stojącą w progu i bez słowa wszedł do domu. Starszych dzieci jeszcze nie było, a Bartek był u Pawlusińskiej, która miała wnuka w tym samym wieku. Słyszała, jak trzasnął drzwiami, czyli znowu jest nie w humorze. Czuła wewnętrzne drżenie. Lęk sparaliżował ją prawie doszczętnie i całe, tygodniami przygotowywane w myśli słowa, uleciały z głowy całkowicie.

Wyszedł na zewnątrz blady jak papier. Stanął przed nią, a ona zamknęła oczy, czekając na uderzenie, ale nic się nie stało. Otworzyła powieki powoli, z obawą. Jego twarzy przybyło z dziesięć lat, mięśnie wokół ust drgały. Przygarbiony patrzył na nią dziwnym wzrokiem, ni to prośby, ni żalu. Nie mogła uwierzyć. Nigdy tak nie patrzył.

Opuściła głowę.

– Cooo... – wystękał z trudem przez zaciśnięte gardło – cooo... to znaczy?

– Wyjeżdżam... odchodzę z dziećmi – nie wiedziała skąd ma tyle siły, żeby to mówić. Pewnie zaraz ją uderzy. – Nie zatrzymasz mnie i nic mi już nie zrobisz... i pewnie wiesz już o tym... wyjeżdżam daleko... bardzo daleko.

Cisza. Podniosła na niego wzrok. Wyglądał jak półtora nieszczęścia. Boże święty, miał wilgotne oczy! Jakaś pojedyncza pszczoła kołowała nad nimi, aż zmęczona usiadła na ramieniu Anny.

– Widzisz tę pszczołę. Pewnie z pasieki Walendziaka... – szepnął.

Długą chwilę trwała znowu cisza i ciężkie było to milczenie między nimi.

Położył jej nagle dłoń na ramieniu. Wzdrygnęła się i chciała zasłonić. Zadziałał stary odruch obronny.

– Nie wyjeżdżaj... – Bardziej wyczytała z ruchu jego warg, niż usłyszała. – Ta pszczoła...

– Co ta pszczoła? – Strasznie źle jej było. Strasznie smutno. Ogromny głaz spadł na serce i uciskał przepływ krwi.

– Ta pszczoła... ta pszczoła nasza, chełtowska i... i nie doleci tam, dokąd jedziesz.

Obróciła się na pięcie i weszła do domu. Stanęła nad otwartymi walizkami, kołysząc się. Nowe życie. Bez bicia, poniżeń i gwałtu. Tyle jej nawkładała do głowy Kosicka i pani psycholog w szpitalu. Nowe życie...

Pochyliła się i zaczęła wypakowywać rzeczy.

 

Mirek
Mirek
Opowiadanie · 25 lutego 2024
anonim