Kuzynka

Marek Jastrząb

       Gryzmoląc o pogmatwanej historii swojej rodziny, wymarłej i obecnej tylko w albumach, odgradzałem się od życia. Podczas ich spisywania przestawałem dostrzegać pojedyncze wypadki prześladujących mnie wspomnień, a zaczynałem łączyć jedne z drugimi. Ulegały dziwnym procesom umniejszenia. Konsekwentnemu zapadaniu się w sobie. Samobójczemu niszczeniu własnej osobowości. A te dziwne procesy doprowadzały mnie do jej sylwetki. 
                                                             
       Była kuzynką, córką siostry mojej Mamy, towarzyszką zabaw u dziadków, rówieśnicą, której nie lubiłem w dzieciństwie. Nie czułem do niej sympatii, gdyż odznaczała się powagą, dojrzałością rozwiniętą nad wiek. W odróżnieniu ode mnie, była ponad miarę uparta i stanowcza. Kiedy wbiła sobie coś do głowy, nic nie mogło zawrócić jej z drogi. Powzięta przez nią decyzja musiała się zakończyć sukcesem. Przez wiele lat nasze kontakty były urozmaicone oczekiwaniem na wieści. Jednakże tak zwane losy rzuciły nas w różne strony.
       
       Pisywaliśmy do siebie listy. Sążniste i nietypowe, bo istotne, przeplatane relacjami z drobiazgów. Z każdym strzępkiem wspomnienia powstawały w nas lawiny odmiennych skojarzeń. Powarkiwaliśmy na siebie korespondencyjnie, prostowaliśmy zatarte fakty, przedstawialiśmy je po swojemu, a moje wyblakła przeszłość, uzupełniona jej wynurzeniami, dawała mi obraz utraconego domu. Wymienialiśmy ploty o sprawach zrozumiałych tylko wtedy, gdy znało się ich kontekst i wiedziało, kto jest kim, jaki wuj, jaka ciotka, skąd się wywodzą, co reprezentują. 
       
       Mimo dzielącej przestrzeni, docierały do mnie wiadomości o różnej wadze. Jedne usypiające, inne – nie. Przedstawiała zamazane w pamięci, ledwo naszkicowane sylwetki ludzi z naszej rodziny, z którą miałem luźny, w pewnej mierze śladowy kontakt. Przejezdni, znajomi, turyści zawadzający o moje okolice, donosili mi, co z nią, jak się ma. Z biegiem lat jej kilometrowe wynurzenia nadchodziły rzadziej i nieregularnie. Stawały się coraz bardziej lakoniczne, oddalone od mojej rzeczywistości: ograniczały się do zwięzłych komunikatów i krótkich depesz.
       *                     
       Początkowo praca była dla niej koniecznością, zarobkowym warunkiem przetrwania. Wkrótce jednak konieczność została zastąpiona pasją, a jej obowiązek przekształcił się w obserwacyjny głód. Była mordęgą nadal, ale mordęgą walki z bezdusznością. Uwzniośloną przez namiętność. Pasja, namiętność i walka z biernością dostarczająca jej coraz więcej satysfakcji, zaowocowały miłością do wykonywanego zawodu.  Nafaszerowana wzniosłymi ideami, które nie wydawały się jej mrzonką, przepojona humanitarnymi pomysłami do wdrożenia od zaraz, zaczęła swoją działalność od rekonesansowych, nieoficjalnych i ostrożnych wędrówek po terenie, od wypraw do jego zakamarków, do stref dostępnych wyłącznie dla personelu. 
       Najpierw była w magazynie oprzyrządowania zakładu i warsztacie sprzętu rehabilitacyjnego. Potem zwiedziła kuchnię,  zajrzała też do pralni, zobaczyła, co w szklarni, a na ostatku zerknęła do kotłowni. 
       *
       Miała pokój wychodzący na wiosnę. Nawet gdy padało, było w nim jasno: każda pora roku miała dla niej pachnące kolory. A mimo to, gdy nadchodziła noc, pojawiały się koszmary. Tak więc obecność w biurze stanowiła nagrodę, powrót do służbowej klitki – karę. 
       
       Za dnia świeciło słońce, chciało się jej żyć. Pierwsza pojawiała się w sekretariacie i wychodziła z niego ostatnia. Zjawiała się i rozkładała przed sobą papiery do zaznajomienia się z ich treścią. Parzyła też herbatę. Herbata stawiała ją na nogi, podnosiła ciśnienie, wpływała na cyrkulację krwi. Przywiązana do ustabilizowanego rytmu życia, nie lubiła nagłych wstrząsów, gwałtownych zwrotów i przesileń. 
       
       Kochała natomiast porządek, systematyczność, odpowiedzialność, wszystkie te wyświechtane pojęcia z obyczajowego lamusa. Poranne minuty, gdy nikt  nie zaglądał jej przez ramię, nie przeszkadzał, nie silił się umilać jej życia, sadzić się na rubaszne dowcipy, spędzała na czytaniu podań ewentualnych lokatorów Domu, na przeglądaniu materiałów będących podstawą sortowania ludzi względem przydatności do opieki; rozmiaru i odmiany ich nieszczęścia.
       
       Przegrzebywanie się przez dokumenty umożliwiało kontakt ze znajomością problemów ewentualnych lokatorów domu. Lecz kiedy w pierwszych dniach powiedziano jej, że nie warto wyrywać sobie rękawów, nie ma potrzeby tak bardzo się angażować, poświęcać im tyle czasu, gdyż i tak podania te nie są brane pod uwagę, bo są przeznaczone dla potrzeb zakładowej intendentury, służą wewnętrznej statystyce i nie można poddawać ich rzetelnej obróbce, ponieważ pomagają w zaplanowaniu zakupów pościeli, mebli znajdujących się w ewidencji, gdyż potrzebne są dietetyczce do porachowania ilości wydawanych posiłków, są przydane ludziom z Ratusza układającym grafiki wydatków na dom, dyrekcji planującej zatrudnienie, kiedy chciano ją znieczulić i namówić na rezerwę wobec przychodzących po ratunek, to – dla urzędniczej przyzwoitości – udawała, że myśli podobnie, że przegląda je tylko dlatego, by zająć się czymś, co by ją ubawiło. 
       
       Wewnątrz jednak nie posiadała się ze złości: beznamiętna bzdura takiego stanowiska zatrważała ją, bo nie tak miało być, nie z takimi reakcjami liczyła się idąc na studia, kończąc je z wyróżnieniem, jadąc tu nie po to, by drzemać. Informacje nie wspominały o problemach pensjonariuszy zaksięgowanych i zatwierdzonych do współczucia, wpisanych na listę urodzonych w czepku. 
       
       Dla odprężenia, wychodziła w stronę Zaplucia. Było to miasteczko sąsiadujące z domem, mieścina, w której nic się nie działo: na rynku stała nieczynna fontanna, do sklepu rzeźnika zalecał się standardowy kundel, a na stopniach Ratusza wywijało się orła. Przyczyny stosowania tak pogardliwej nazwy nie były jasne. Nie należało do zbyt uczęszczanych. Jeżeli już jakiś nieopatrzny turysta zdecydował się obejrzeć jego zabytkowe dziury i wąwozy, robił to na własną odpowiedzialność. Ale starzy mieszkańcy, zasiedziali tu od pokoleń - choć krążyły bajdy o złych ludziach grasujących o zmroku - nie musieli obawiać się o swoje kręgosłupy. Nie, ponieważ w pewnym sensie należeli do jednej rodziny. A raczej - do zwartej, hermetycznej grupy ludzi znających się na wylot, wprasowanych w identyczne lub lekko zmodyfikowane problemy. Uliczka więc, którą szła bez lęku, była wąska. Czynszówki prawie się ocierały o siebie, nieomal stykały dachami, z trudem więc lawirowała wśród ich ciasnoty. Z okien wychodzących na jezdnię spoglądały na nią grube matrony w gazetowych papilotach, kobiety wygrzewające poduszkowy puch, podsłuchujące swoich i nie swoich mężów debatujących pod płotem. Nieopodal przyglądali się jej ochlapani piwem panowie oparci o bramy czynszówek stojących jedna przy drugiej. A przed ogródkami zarośniętymi zielenią gromadzili się jej potencjalni klienci, starcy wygrzewający połamane kości. Przypatrywali się jej spode łba, lecz w ich wzroku nie dostrzegała zdenerwowania. Raczej ciekawość. Pozdrawiali ją, wymieniali  między sobą uwagi, a ona przechodziła obok; uśmiechając się niepewnie, wiedząc, że będzie tu wracać nieraz.
       *
       A gdy miała chwilę wolną od segregacji podań, kiedy rozporządzała czasem niezajętym lekturą kwestionariuszy i wizytami w norach petentów, gdy nie musiała dygać do Ratusza, pisać zamówień na terminowy osiąg i wykon czegokolwiek, choćby dostawy piasku, cementu, ludzi zdatnych do wykonywania uczciwej pracy, gdy znajdowała moment na zaczerpnięcie oddechu, wychodziła z Domu i szła tam, skąd roztaczał się widok na fundamenty wynurzające się z ziemi. 
       
       Budowa nowego Domu ślimaczyła się, przekształcała w dyżurny temat bezsennych nocy. Stary, wysłużony, doprowadzony do stanu zdewastowanego rozkwitu, z dnia na dzień puchł od agresji mieszkańców koczujących w jego trzewiach. Kurczył się z niedostatku nowych obszarów: rezydenci, stłoczeni na niewielkim terytorium, natykali się na siebie nawet wtedy,  gdy sobie tego nie życzyli. Zajmowana przez nich powierzchnia, ścieśniona do zajmowanego przez nich łóżeczka, podlegała zwiększonym naciskom. 
       
       Utopijne rojenia o rozlewnych przestrzeniach, zmodyfikowane przez ciasnotę, nie mogły nabrać należytego rozmachu. Kręciły się wokół zatwierdzonych planów budowy, a głód znalezienia się w miejscu wyposażonym w warunki do prowadzenia samowystarczalnego życia, był napędową turbiną marzeń pensjonariuszy.                                                                   
       *
       Przypuszczała, że klucz do zrozumienia postępowania ludzi krążących po Domu leżał w niechęci, z jaką się tu spotykali: na podstawie ankiet przyjmowano do zakładu nie tych, którzy się do niego nadawali, ale tych, którzy mogli udowodnić, że mają sporą rentę i będzie ich stać na utrzymanie, którzy mogli dowieść, że ich nieszczęście jest bez porównania większe niż pozostałych, że zasługują na nie cierpiącą zwłoki, przyspieszoną przychylność. 
       
       Odtrącani przez większość personelu, traktowani jako przykry dodatek do marnej pensji, snuli się po nim od parteru, aż do swoich klatek, od lustra w holu, które już dawno przestało im oznajmiać, że są „najpiękniejsi przecie”, bezradnie kursowali aż do drzwi dyżurki, na darmo oczekując zrozumienia i współczucia. W zamian dostawali radę, że nie mają na co czekać, absorbować swoimi frasunkami, siać zamieszania, bo księżniczka i królewicz na białym koniu mają wychodne.
       
       Lecz od tego czasu zaszły nieodwracalne przemiany i dom na krótko wypełnił się ludźmi potrzebującymi autentycznej pomocy. Spotykała się z ludźmi o niechętnym nastawieniu do administracyjnego patrycjatu: z osobnikami zwariowanymi na punkcie normalności. Wiedziała o wszystkim, co się w nim wydarzało. Starała się orientować w szczegółach losu starców, którzy z uporem nie akceptowali faktu, że zostali porzuceni przez rodzinę, że na darmo spodziewają się wizyt i na próżno wystają na korytarzu, przy schodach, obok windy. 
       
       I orientowała się: z każdym dniem coraz lepiej, czerpiąc wiedzę nie tylko z formularzy, ale i z odwiedzin w ich pokojach. Nie rzucała słów na wiatr. Jeśli zobowiązała się do czegoś, należało się spodziewać, że dotrzyma słowa, zajmie się, przepchnie, rozwiąże, załagodzi, pójdzie ich bronić. W czasie spotkań z kierownictwem domu, kłóciła się o nich, występowała w ich imieniu. 
       
       Traktowana przez rezydentów jak mężczyzna w spódnicy, miała opinię twardej baby, kobiety, z którą opłaca się nie zadzierać, której bano się, ale z której zdaniem liczono się, zwłaszcza, że umiała ich uspokoić, opowiedzieć się za sprawiedliwością, oddzielić plewy od ziarna. Lecz jeszcze po latach, gdy już nie traktowano jej jako stażystki na dorobku, kiedy zasłużyła na miano znającej się na rzeczy i zabiegano o jej interwencję, nawet wtedy dokuczała jej deprymująca świadomość, że była z nimi za krótko, by dostrzec ich tak, jakby pragnęła.
       *
       Jeszcze przez długi czas nie wiedziała, co tak naprawdę popychało ją do przebywania z nimi. Być może chodziło o ich naturalny, nieskażony apetyt na życie. Najpierw surowi wobec niej, milknący na jej widok, traktowali ją z oziębłym dystansem. Zaś po upływie miesięcy, dzieląc się z nią rozterkami, zapraszali na swoje salony, zachęcali, by częściej przestępowała ich progi, zwierzali z najskrytszych tajemnic. 
       *
       Gdy zachorowała, poradzono jej, by rzuciła pracę i od razu dopadło ją życie na kółkach. Stwierdzono, że ma reumatyzm postępujący gwałtownie. Z dnia na dzień czuła się gorzej. Stała się przewrażliwiona ze zmęczenia. Dodawano jej otuchy, że już wkrótce wynaleziony będzie specyfik i bajdurzono o kolosalnych postępach medycyny. 
       *
       Wcześniej prowadziła kawalerskie życie, a życie takie oznacza – wolność w podejmowaniu wyzwań. Pisała: „robię, co chcę i nie muszę do tego zwoływać konsylium”. Niezależność jej pozostała, natomiast ulotniły się wszelkie jej uzasadnienia. Nie należała do istot skoncentrowanych na własnych tragediach, do charakterów taplających się w egzystencjalnych rozważaniach. Przeciwnie. Poddawanie się, rejterada z rzeczywistości, chowanie głowy w piasek, te kapitulanckie metody radzenia sobie z nieszczęściem, nie były przez nią brane w rachubę. 
       *
       Skrzypiący pojazd na kółkach, wehikuł wysępiony po zmarłym pensjonariuszu, zapewniał jej względną samowystarczalność. Sąsiedzi stali się doraźnymi gośćmi z początku, a domownikami później, ludźmi, bez których już nie potrafiła się obejść. Przychodzili do niej z kwiatami, oblizywali spierzchnięte wargi i przeginając się w uniżonych ukłonach siadali za jej stołem, by wyłuszczać jej mętne motywy swojego najścia, by ukradkiem rozglądać się po kątach, dowiedzieć się, jak się miewa, by napawać się ubóstwem wyłażącym ze szpar jej podłogi, by rozkoszować się jej desperacją, przejęciem i niecierpliwością, by rozglądać się, jak sobie radzi z nędznym żywotem. 
       
       Chwaląc postrzępione płaty odpadającego sufitu, poklepując ściany wyłożone dyplomami, urzędowymi dowodami świadczącymi o rocznicowym uwielbieniu, o jubileuszowych wyrazach aprobaty udzielonej na odczepnego, rozpływając się na temat pieca o fikuśnym wzorze kafli, wychłodzonego, lecz jeszcze od biedy nadającego się do podziwiania, wyciągali ją na zwierzenia, które ich nic nie obchodziły, a były częścią hecy.
       
       Lecz Ci, którzy chcieli przyjść bo niej, nie mogli: mieszkała na drugim piętrze, a kto by ich tam zataszczył. 
       
       Rankiem zaglądała do niej przyjaciółka z niegdysiejszej pracy, pielęgniarka gniazdująca za ścianą, krępy, niski i pyzaty relikt chodzącej poczciwości, troszeczkę złośliwa, troszeczkę ironiczna i stale w dobrym humorze. Dostarczała jedzenie, przynosiła gazety. Miała jednak własne tarapaty, męża na wyciągu, córkę zadurzoną w sobie, skłonną do niecenzuralnych manier, więc kiedy się zjawiała, to jedynie na minutkę, wpadała jak po ogień, po co bądź, ot, tak, pogadać, zapytać, co i jak.
       *
       Tak było przez dwa lata. Znoszono ją jeszcze do parku z widokiem na zakład, ale już nie codziennie, bo przytyła, znoszono ją sporadycznie, od okazji do okazji, początkowo raz na miesiąc, a po roku jeszcze rzadziej. Jechała do parku, do jego asfaltowych ścieżynek i ławeczek, obok których przystawała o zmierzchu, latem lub wiosną, co nie stanowiło dla niej różnicy. 
       
       A po tych dwu latach, gdy coraz częściej zdarzało się jej tracić przytomność i nawet lekarze z pogotowia nie mieli pojęcia, jaka jest tego przyczyna, nawiedził ją A. i tryumfalnie powiedział, że ma zbierać klamoty, bo przeniesie się, może już jutro, bo wszyscy na nią czekają, bo w nowym, właśnie ukończonym skrzydle przewidział dla niej skrytkę, osobną komnatę z luksusami i wygodami typu ekskluzywnego. Oczywiście klamoty zabrać ma najpotrzebniejsze, żadnych gratów i szpargałów, niczego, co zagraca miejsce.
       
       Pamiętała go. Był jej niechlubnym szefem, figurą przejściową, rezerwowym społecznikiem wysupłanym ze starych układów; paragrafy, procedury, zakazy i wewnętrzne regulaminy produkowane przez niego, zwalniały lokatorów z żalu za niegdysiejszymi śniegami, były jego prawnymi arcydziełami, istnymi majstersztykami faceta oczarowanego własnym posłannictwem. Wypełniały go postępowe koncepcje, nieodparte propozycje koniecznych ulepszeń domu. Co pół godziny miał świeżutkie olśnienia, a co godzinę odkrywał, że były nietrafne i z tego powodu jest ich przysięgłym wrogiem. 
       
       Odnotowała w pamięci, że w gabinecie, przed biuralistami przychodzącymi z Ratusza zginał się w pas. Był uprzedzająco grzeczny wobec urzędników wyższych rangą, szczególnie wobec tych, którzy na wyścigi obiecywali, że niebawem rozpocznie się budowa nowego pomieszczenia i będzie to dużego formatu obiekt skalkulowany na circa pięćset ciał. Doszli do przekonania, iż wkrótce zacznie się premierowe i pionierskie wznoszenie gmachu, pomnika upamiętniającego należyty stosunek człowieka do człowieka, obiektu wyposażonego we wszelkie udogodnienia. 
       
       Potrafił słuchać ich tak, jakby rozumiał, co chcą mu powiedzieć; fascynując się razem z nimi. Godzinami, fachowo i uczenie rozpływał się nad modernizacją Domu, rozprawiał o tym, co mu nie daje żyć i spędza sen z gałek, czego nie może przeskoczyć, ominąć, ale o czym stale myśli, nieprzerwanie nosi w pamięci, ma na uwadze i gdy tylko nadarzy się sposobność, zmieni cały ten obecny bajzel z pieczarami, na zawsze zabezpieczy mieszkańcom właściwą i godną opiekę, zezwoli mieszkańcom na upojne swobody ruchu, zatwierdzi jakieś nieinwazyjne formy wypoczynku i nareszcie, raz na zawsze i po wieki wieków będą w nim czuć się dowartościowani jak jasna cholera.
       
       Następnego dnia, bladym świtem, pojawiła się u niej gromada zakładowych osiłków i spakowała jej ciuchy.
       *
       Po paru miesiącach, zaniepokojony brakiem wieści od niej, postanowiłem ją odwiedzić i już w dyżurce powiedziano mi, że jest z nią krucho. Nie wie, gdzie jest, nie wie, dlaczego, kto ją tu wsadził i kiedy. Wizyty dyrektora nie przypomina sobie, podobnie jak przeprowadzki. Początkowo miała cały pokój dla siebie. Lecz ani przez chwilę nie była w nim sama. Pilnowano ją nieprzerwanie, bo wymagała opieki na okrągło. Aż pogorszyło się jej i zadecydowano, że należy ją przenieść na ogólną salę, gdzie będzie miała towarzystwo.
                                  
       W przebłyskach względnej przytomności umysłu przypuszczała, iż Dom, do którego trafiła, to tylko etap, prowizoryczne schronisko, tranzytowy koszmar, miejsce, w którym może robić tylko to, na co nie ma ochoty. Była przekonana, że obecny jest tymczasowym postojem. Ale powrót do służbówki nie wchodził w grę; gdy przeflancowano ją tu, zamieszkał w niej świeży Iks.
       *
       Jechałem szukając jej pokoju. W kącie jednego z nich dostrzegłem siwą i pomarszczoną babinę. Leżała w dziesięcioosobowej komnacie zgrzybiałych piękności. Zajmowała miejsce tuż przy oknie wybałuszonym na park. Dzięki temu była właścicielką połowy parapetu. Trzymała na nim dorobek swojego życia, sfatygowane radio, paczkę pampersów, wytłamszony batonik i dwie puszki z czymś słodkim na niedzielę. Pozostały dobytek chowała do szafki. A właściwie – chowano za nią, gdyż nie opuszczała łóżka. Obok niego znajdowało się krzesło.
       
       W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, co zrobić. Skonsternowany, podjechałem do niej i przedstawiłem się. Przypomniałem, skąd się wziąłem, powiedziałem, że znamy się od dawna, jesteśmy spokrewnieni przez nasze Matki, że bawiliśmy się u dziadków, a teraz wpadłem do niej po drodze. Lecz nie spotkałem się ze spodziewaną reakcją. patrzyła na mnie apatycznie, jakbym był częścią pejzażu. 
        
       Moje widzenie świata pozostało takie jak wczoraj, podczas gdy jej zmieniało się bez przerwy. Z minuty na minutę zmieniało się poprzez wrażenia odzwierciedlone rysunkiem twarzy. Obca i nieuchwytna, prowadziła ze mną nie jesienną, ale zimową lub letnią, wyciszoną rozmowę, jakby wiodła ze mną bezdźwięczną dyskusję z przeszłością. Jedno odległe zdarzenie rodziło następne, zaś ja, głaszcząc ją i widząc w jej twarzy wysiłek, byłem z nią zalewie duchowo. 
       
       Wpatrzona w gałęzie drzew pobliskiego parku, kiwała się to w przód, to w tył; z nagłym, mechanicznym obrotem; przypatrywała mi się badawczo, podejrzliwie, zapytując się wzrokiem, kim jest odwiedzający ją pan.  A będąc wyłącznie ze sobą, znajdowała się w czasie tak niepojętym i niedostępnym dla mnie, że siedząc przy jej łóżku, wolałem nie dzielić się z nią swoimi wspomnieniami; pragnąłem porozmawiać z A. i oznajmić mu, że zabieram ją do domu.
       

 

Marek Jastrząb
Marek Jastrząb
Opowiadanie · 5 kwietnia 2024
anonim