- Doświadczyłem w życiu niejednego, z różnych pieców jadłem zakalec, jestem więc stary wyga, lecz mimo wszystko znajduję się tutaj, w ścisłym kółku paranoików; pełnię funkcję wykwalifikowanego idioty. Oczywiście naukowo wygląda to inaczej: wmawiają we mnie różne prześmieszne rzeczy, jak dysfazję i dystonię, również nie obeszło się bez wertykalnego oczopląsu, okropne, a na dodatek, jak rano wyskoczy mi nowy objaw, to tutejsze konowały mają kolejny problem.
Ja ostatnio czuję się lepiej, bo jak jest obchód, to docent nie może się mnie nachwalić. Jednak nie całkiem czuję się dobrze. W zaufaniu wam powiem, że liczy się wnętrze, a wnętrze posiadam i choć nic już nie zwojuję. Co najwyżej poszwendam się po cudzych życiorysach i padnę na zawał sumienia. Teraz mogę schować się za rogiem korytarza i stamtąd postraszyć pierwszego lepszego hipochondryka. Odczuwam wtedy satysfakcję, Zwłaszcza gdy uda mi się gruntownie zdemolować jego poczucie przyzwoitości. Niewątpliwie, jest w tym ociupinka półprawdy, a cząsteczka mieszaniny, czy też odwrotnie, bo słowa nie odpowiadają symbolice znaczeń. Ale rzecz nie w tym, by mówić, co się myśli, tylko żeby myśleć, co się mówi, amen.
Odwrócił się, znużony. Stali, bardziej zdumieni, aniżeli wówczas, gdy przyszli. Jego umysł, napompowany oburzeniem, bulgoczący nadmiarem rozpaczy, bełkotem, który wyciekał spoza zębów, przypominał niezrozumiały jazgot obranego ze skóry wieloryba.
- Żałosna karykatura dawnego kumpla - powiedział trzeci i wyszli na papierosa, podczas gdy on wpatrywał się w zamknięte drzwi, w zacuchnięty medykamentami korytarz. Zamyślił się, otrząsnął, powrócił do pobliskiej rzeczywistości.
Po paru minutach wrócili odprężeni, a korytarzem, po cichu i prawie niezauważalnie przemknął kitel docenta.
- Jesteśmy - oznajmił pierwszy. Majestatycznie wypiął pierś i wyjrzał przez okno. Z rozpiętej marynarki wyglądało mu zdeformowane ciało. - Jak tam samopoczucie - oschle zapytał drugi, abstynent intelektualny. Wzruszył ramionami, czym go speszył, więc tylko wykrztusił: - okay (wyobrażał sobie, że mógłby, jak we śnie, wykładać i nie jest na korytarzu, lecz w sali, przy tablicy, a ci ludzie, to uczniowie i że zaraz odezwie się dzwonek na przerwę, który będzie wyzwoleniem. Z czego - nie wiedział).
- Przyszliście zobaczyć, jak się rozkładam - stwierdził, jakby nie ulegało to wątpliwości. Zgodnie z waszymi oczekiwaniami jestem na skraju przepaści. Przez wrodzoną uprzejmość będę znosił wasze odwiedziny, jak też dobrodziejstwo inwentarza w postaci tutejszych zabiegów.
Zapanowało pobłażliwe milczenie. Słysząc ciszę - czy był to dzwonek obwieszczający pauzę? - postanowił wytrwać w narzuconym sobie tonie, jak żołnierz na granicy wojen.
- Tak więc nie żałuję, że tu leżę. Z różnych powodów. Choćby dlatego, że zdobyłem doświadczenia, które potwierdziły i wzbogaciły mnie, a czego się tu nauczyłem, z pewnością nie zapomnę. Nie zapomnę między innymi pierwszego wrażenia. Oto stoję przed wami w znanej postaci, te same ręce i nogi, jednak tylko zewnętrznie jestem, jak dawniej. Moje wnętrze zostało brutalnie spacyfikowane i nikt nie zapytał mnie, czy chciałbym być czemukolwiek poddawany. Jedynym wtedy pragnieniem był spokój, absolutna bezszmerowość istnienia.
Jestem tu za człowieka niższej kategorii. Nikogo nie interesuje, że zgromadziłem książki, że piszę, bo co czytać i pisać może taki, jak ja? Najwyżej bzdury, ponieważ zakłada się, że podobny do mnie, nie potrafią wyciągnąć piernika spod wiatraka. Ale jeśli uda im się przeleźć przez ich nieufność, zostaną poklepane po łopatkach jako nieszkodliwe cudaczyny.
Rozpalał się i gmatwał, jednocześnie miał wrażenie, iż mówi do ściany. Było mu przykro, jak wówczas, gdy przygnębiło go spostrzeżenie, że świat trzyma się w kupie tylko przy pomocy ustawicznych zmian ciśnienia. Bo jakże inaczej zrozumieć, że podczas niżu zamiera w człowieku chęć do walki. Roześmiał się na myśl, że znajomi i niż są identyczni w działaniu (pomyślał, że w jednej ze swoich książek natknie się na sytuację, w której się znalazł i że dowie się, jakim jest kołkiem).
Byli mu teraz idealnie obcy. Otaczał ich mur, byli właśnie tym murem: nieprzystępni, ufortyfikowani, jednocześnie skoro cały świat jest szpitalem, zasługiwali na litość. Stwierdził, iż wszystko jest zarazem: więzienną pajdą tortury i miastem, niezależnie od od faktu, że ktoś, jak ci tutaj, udają istnienie.
Spoceni, otoczyli się nieprzystępnością, która pokrywała naskórkową troskę. Patrząc na nich, zamiast trzech twarzy, widział jedną, zamiast sześciu nóg - dwie, olbrzymie narośle, podczas gdy generalna twarz była konsekwentnie pusta.
MUR
Marek Jastrząb
Marek Jastrząb
Opowiadanie
·
7 maja 2024