Dzieła geniuszy, dzieła genialne są objawieniem nie pasującym do tego świata. Pojawiają się jakby znikąd, czasem niedocenione przez współczesnych, by stać się klasykami po latach. Może to slogan, ale też teza wielokrotnie potwierdzona.
Nieziemską epopeję opowiada ,,Olias z Słonecznych Wzgórz".
Pierwszy album Jona Andersona brzmi fascynująco, niezależnie od tego, ile razy go słucham.
Wciąż trudno uwierzyć, że w latach 70. XX wieku, ten perfekcyjnie wykonany album wymyślił, zaśpiewał i nagrał samodzielnie na instrumentach, zaledwie jeden człowiek. Najdziwniejsze, że nauczył się tego wszystkiego jako samouk. Była to tytaniczna praca w czasach, kiedy prymitywna jeszcze technika nagraniowa nie pozwalała na wielokrotne miksowanie muzyki. Stworzył dzieło tak ambitne, że dopiero gdy przesłucha się przynajmniej kilka razy, można zdać sobie sprawę, jak bezcennym jest wydawnictwem.
Szkoda, że nigdy więcej nie osiągnął w swoich dziełach stanu tak głębokiego poznania, jaki prezentuje na solowym debiucie.
To uświadamia, jak naprawdę subiektywna może być sztuka, oparta na osobistym doświadczeniu, jakie autor eksploruje w danym momencie…
Solowe prace Andersona, a także to, czego dokonał w Yes, były nie tylko wyrafinowane, ale okazały się bardziej nauką, którą należy studiować, przynajmniej dla niektórych; i wiem, że nie jestem w tym osamotniony.
Myślę, że powinniśmy ewoluować w tym kierunku...
Jeśli rozumiemy dziś lepiej, czego doświadczył na wczesnym etapie swojego życia, możemy stać się bardziej elastyczni i otwarci, pomimo naszej niepewności co do sztuki, i nabrać więcej szacunku dla awangardowych twórców.
Anderson od dawna zapowiada kontynuację ,,Oliasa" w opowieściach ,,Zamran". Wątpię jednak w twórczy sens drążenia idei zwieńczonej arcydziełem, Zdarzyło się raz na miliony lat. Można poczuć niedosyt, ale przecież ,,nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki".