Przemieszkiwał hen, pod samiuśkim lasem, tuż za docierającym do niego echem dawnego istnienia: w miejscu idealnym dla mizantropów. Co miało swoje niewątpliwe plusy i minusy. Minusów jednak było mniej, gdyż ze względu na odległość i mozolne pokonywanie dystansu od metropolii, czuł się lepiej niż ci, co do niego przybywali. Co, gdy chcieli trafić do jego pustelni, musieli zaryzykować, że pocałują klamkę i zastaną opuszczone rolety. Dziękował więc za spadkową chałupinkę, istny pałac umożliwiający mu powroty z odwiecznych zmartwień do krain świętego spokoju.
Przedtem nie troszczył się o dom. Poświęcał mu niewiele czasu. Poprzedni, był zaledwie fosforyzującą fantazją. Zwłaszcza, gdy, znużony kończącym się dniem, siadywał na tarasie. Albo jak leżał na kanapie i obserwował mruganie barw telewizora. Lub kiedy pytał swojego drugiego ja, czy jego życie ma jeszcze sens, czy sensem tym jest nadciągająca wiosna, ta nieustannie rześka pora zadziwienia owym czasem padania na przyklejoną twarz? A może wyrażał się w codziennym podnoszeniu się z cudzych klęczek?
*
Najpierw zaperzał się. A kiedy już się wykrzyczał, potulny i skruszony, unikał reżyserowania cudzego życia. Niejako chował się we własnym oburzeniu i coraz mniej chętnie pokazywał na zewnątrz Od nowa nie znosił obcych. Po staremu nie tolerował podniesionych głosów. Nawet szeptów nie w porę. Dzisiaj mało co go interesowało. Ukrywał się przed problemami, które przestawały rozwijać się zgodnie z jego przewidywaniem. Był z nich wyłączony, znajdował się na krańcach tego, co go jeszcze pasjonowało. Zakończył w sobie pewien maniakalny etap doświadczeń i rozpoczął nowy: porzucania rzeczywistości.
Z trudem przyznawał się do swojej niecierpliwości. Uwidoczniona i znana prawda o niej, była zaledwie jej częścią. Passusem uwalniającym go z tłumaczenia wybuchowego sposobu reakcji na otoczenie. Z łatki, jaką mu nadano: choleryk.
Tak o nim gadano, a on, z różnych przyczyn, nie chciał podważać krążącej opinii; może było mu z tym wygodniej. Lecz nawet gdy cichnął, by sprawić wrażenie „opamiętanego”, to przecież nadal pozostawał dla nich człowiekiem raptownym.
*
Piątek nie budził w nim zaufania. Gdy, jak zwykle, uważał się za skończonego, przynoszono mu przymusową propozycję wyjazdu do miejsc, z których się wyzwolił: wręczano skierowanie do następnych udręk. W czwartki nie wychodził też. Chyba, że do pobliskiego lasu. Zasłaniał się wtedy reumatyzmem lub pretekstami w rodzaju kwękającej pamiątki po borowinie. W środę zdarzał mu się bezrobotny facet o znoszonych rękach. Blady, wymięty, wścibski i szalenie bystry w rozglądaniu się po jego chudobie: tu spojrzy, tam zajrzy i od razu wie, czy warto posiedzieć, czy ma szansę wkupić się w jego przychylność, czy dostanie na drogę suchy prowiant czy po pysku zamiast strzemiennego.
Zaś w poniedziałek, jak najbardziej owszem; to był wymarzony dzień na przechadzki. Dzień prawie że stykający się z niedzielą (jakkolwiek niedziela, to irytujący gwar, wyłażenie z nor podstawowych komórek, lawa drałujących bachorów uzbrojonych w baseballowe kije na niegrzecznych przechodniów).
Zatem w poniedziałek. To postanowione. Lecz nie jesienią. Jesień stanowiła dla niego zanadto zmarzniętą porę roku; przenikliwe zimno, drobny deszczyk, wczesna ciemność, przeplotka rześkich i pochmurnych wstawań. Co innego wiosną. Wiosna proponowała mu wycieczki do lasu i barwy zieleni zroszone czystością. No i chodzenie po czymś, co do teraz nosiło nazwę łąki.
*
Gdy tak szedł przed siebie, w pierwszy dzień wiosennego tygodnia, nie myśląc o niczym szczególnym, widok wolno stojącego domu w środku polany sprawił, że nogi same skierowały go tam, gdzie był ostatnio z ładnych naście lat temu.
Rozczulający widok szkraba z przeszłości, niespodziewanie nałożył się na chatkę z wesołą smużką dymu. I widok ten zaczął wydłużać mu twarz, bo w miejscu, gdzie spodziewał się okna swojego pokoju i gdy niemal pragnął ujrzeć swoją piegowatą facjatę, zobaczył dziurę po nieistniejącej szybie. A na podwórzu, zamiast merdającego przyjaciela o nazwie Czak, ujadającą furię wpisaną do encyklopedii pod hasłem pies.
Zaskoczyło go to; być może skondensowana wściekłość - wysusza, być może z mikrej i zjeżonej psiny, też kiedyś był korpulentny brytan, a teraz została z niego skóra i kość.
Z szopy przy pompie wyszedł knypek z siekierą gotową do strzału i omiótł go niezbyt przychylnym wzrokiem. Ziewał, a w jego szczęce czarne pieńki grały w chowanego. Zziajany konus, z którego wydzielała się nienawiść, puszczał ku niemu nieprzyjazne wejrzenia, a krzykliwy piesek, szydził mu prosto w twarz. Zawzięcie drwił, wtórując swojemu panu, całym drgającym ciałkiem: „i ten cię zawiódł, i on też jest twoim Brutusem, Brutusie”.
Zapragnął uciec spod ich ironii. Zachciało mu się znaleźć w miejscu nieodwołalnej samotności, skąd mógłby wypatrywać siebie idącego łąką. I tak sobie gwarząc z marzeniami, dotarł do tramwajowej pętli. Wsiadł do pierwszego wagonu. Było czubato. Rozwalony na siedzeniu jegomość z podgardlem perliczki, smarował okno beznamiętnym wzrokiem, a gdy pojazd zwalniał, lub zawadiacko przygrzewał na zakrętach, babina z paczką dwa razy większą niż ona, co chwilę, z uśmiechem proszącym o wybaczenie, lądowała mu na klapach jesionki.
Przyglądał się mu przez parę minut, a gdy się zorientował, że choć pan perliczka, co rusz trącany paką, nie ma zamiaru wstać, jak obcęgami chwycił go w dwa palce za ucho i powiedział życzliwie: a ku ku!
Na krzaczastej wysokości brwi ukazała się zdumione ryło i od tego momentu babina siedziała z paczką na podołku, podczas gdy jegomość w jesionce stał obok niej i trząsł się z oburzenia.
*
W nagłym porywie entuzjazmu, jednocześnie, omusnęły go te same, a mimo to różne przypomnienia spraw. Niewyjaśnionych, zapadających w pamięć i przypomniał sobie swój powtarzający się, ciągle niby ten sam, lecz jakże odmienny sen: patrzył na zdejmowaną i układaną na mchu kurtkę, na buty kołysane wiatrem, na trzepoczące nogi i wywalony język. Spoglądając poprzez okna, w skrzypiącym trakcie pożegnalnej jazdy przez obce osiedla żyjące nieznanym rytmem, miał dziwaczne przekonanie: nie znalazł się tu na darmo.
Tramwaj, ze zgrzytem ulgi, zatrzymał się między przystankami. Wtedy zrozumiał, że jest to znak. Wydostał się z jego wnętrza i szedł nie mając pojęcia, dokąd. Nareszcie wydało mu się, że jest na miejscu i zakładając powróz, patrzył w minione życie, jak w kolczasty obraz łąk.
Przebywał teraz w krainach błyszczących lakierków i trzcinowych laseczek, butonierek i katlei, wśród pozdrowień i przyjaźni na mur. Lecz nadal widział dzieci niosące w reklamówkach roześmiane głowy swoich rodziców. Pomyślał, że bez żalu i na zawsze opuszcza zautomatyzowany, techniczny Wiek Cyborga.
Zaciągnął się powietrzem i stwierdził z ulgą, że po raz pierwszy od lat nie musi się niczym przejmować. Zamartwiać tym, co nastąpi później, gdyż to, co miało nadejść, już jest. I wiedział, że nic gorszego już go nie spotka, bo najlepsze zdarzenia są już za nim, stwierdził więc z rozbawieniem: jutro też jest dzień.