Pewnego razu żył sobie Król Srul i tenże król miał dwór. Składał się on z ludzi wypróbowanych. Takich, co to z niejednego pieca jedli zakalec. Mógł liczyć na nich zawsze. To znaczy, co drugi dzień. A na 100 procent, to w grudniu po południu, bo wtedy pałacowi dygnitarze obchodzili zakazane święto prawdy.
Miejscowi krajanie nazywali je facecją, ale że nikt z otoczenia Srula nie miał pojęcia, co znaczy to słowo i nie wiedział, czy jest obrażany, czy chwalony, na wszelki wypadek zanosił się wściekłością. Profilaktycznie, gdyż albowiem jak wieść niesie, kiedy nie wiadomo, co zrobić, wystarczy zachowywać się przyzwoicie. Jednakowoż bycie człowiekiem przyzwoitym jest zajęciem męczącym i nie każdemu służy przez dłuższy czas.
Nieprzywykły do zacności może co prawda przez chwilę udawać porządnego, ale związane to jest z ogromnym wysiłkiem woli. No i z nerwowym wyczerpaniem grożącym paraliżem hipokampa. Więc świętowano mówienie prawdy ostrożnie, w zabójczej trosce o poddanych, którym zbyt duża dawka szczerości mogła zaszkodzić.
*
Lecz że wszystko, co dobre, kończy się za wcześnie, któregoś dnia pod pałac zajechały taczki i w ten sposób król dowiedział się o rewolucji. Przymuliła go myśl, że nic nie trwa wiecznie: raz się jest na piedestale, a raz ucztuje w sarkofagu. Żałował tylko, że zdetronizowano go zanim zdążył dokonać czegoś wiekopomnego. Czegoś, co by sprawiło, że na Zjeździe Wałachów nadano by mu tytuł Pierwszego Berła Galaktyki.
A teraz? Żegnajta marzenia! Tu zalała go krew na myśl, ile uwielbień i wdzięcznych aplauzów przeszło mu koło nosa. A ilu wazeliniarzy pójdzie chędożyć się z jego pogromcami!
*
Dotychczasowi poddani wyciągnęli z piwnic półki z książkami, odkurzyli zastygłe mniemania, z lubością wrócili do dawnej błyskotliwości, a na ich twarzach rozgorzał uśmiech. Zdarli z siebie waciaki, oraz pawie pióra z konfederatkami, zezuli przebrzydłe buciory wymoszczone onucami ze słomy, pościągali z urzędowych sal obowiązkowe krucyfiksy i wylegli na ulicę, i szli ku słońcu dyskutując do smaku; otwarcie i śmiało poruszając się jak perypatetycy, podążali gdzie bądź zatopieni w roztrząsaniu odzyskanych i nagle dozwolonych problemów, a wśród nich nie było takiego, kto by nie chciał dać popalić Srulowi.
Ten zaś, dumny, blady i skrzypiący, miewał się nad podziw zachwycająco. Tak przynajmniej twierdził śmiałkowi, który zadał mu to nieopaczne pytanie. Ponieważ związane to było z ryzykiem; nawet neutralne, na przykład o samopoczuciu, było podejrzane. Budziło lawinę domysłów.
Zastanawiał się wtedy, co się pod nim kryje i jakie mu przyświecają intencje. A pytania z gatunku niewygodnych, sprawiały mu przykrość. Do tego stopnia nieznośną, że wolał uważać, iż są odzwierciedleniem nieistniejących wydarzeń; ilustrują coś, czego nie ma. Toteż, gdy chciano, by się na ich temat wypowiedział, udawał, że nie wie, o co chodzi.
Co zresztą było faktem, gdyż często brakowało mu informacji o sprawie.
*
I wreszcie nadszedł Sądny Dzień Wypłaty, a z nim proces. Ale już po szybkiej chwili przestrachu, postanowił zrezygnować z apatii, wziąć się za pysk i odżyć na nowo. To i cóż, że dokonano rewolucji i skradziono mu tron? Trzeba działać! Sprawić, by zbuntowany lud jeszcze raz mu zaufał, by ponownie się opamiętał i zrozumiał swój błąd.
Sytuacja jest przejściowa i wkrótce wróci na poprzednie tory. Otrząsnął się z bezradności, a rezygnując z roli przegranego, postanowił zdewastować triumfatorom samopoczucie i przygotować się do roli zwycięzcy. Doszedł do wniosku że jedyną skuteczną metodą na powrót do utraconych praw, jest bezustanne odmawianie legalności całej tej rewolucji!
Podważanie jej sensu, ośmieszanie jej rezultatów i organizatorów nazywanych prowodyrami, ubolewanie dedykowane tym, co dali się zwieść nikczemnym pogłoskom, jakoby wszystek dwór przeżarty był nadmierną pazernością, zaprzeczanie jakimkolwiek zarzutom, zasłanianie się niepamięcią, demencją, dziwacznym zachowaniem, które miało zrobić z niego niedojdę nie umiejącą liczyć do trzech, oto, co mu należy czynić w obliczu sądu!