...pokonać... Park

nie istnieje

Kobiety, które miały za zadanie nauczać, nauczycielki, od zawsze budziły

uczucie fascynacji i pożądania u swoich uczniów. Dla mnie, granat z bielą

był jedynym w swoim rodzaju połączeniem kolorów, wzbogaconym o

czarne dodatki delikatnych pończoch i skromnych butów, potrafiącym

sprawić wrażenie nieskończonej urzędowości. Myśl o przełamaniu tej

urzędowości, o przenikających się gestach matczynej wrażliwości z

wrodzoną, ale i pragmatyczną seksualnością, była tym bardziej

urzekająca, im silniej nierealna była możliwość przełamania. Nikomu

poważnie nie zależało, by przekroczyć tą jedną z pierwszych granic

poznania - dla młodych umysłów piękne było to, co nie mogło stać się

rzeczywistym i powszednim; do czego można się było zbliżać i wracać,

lecz nigdy naprawdę dotknąć.

Każdy z męskiego grona dzieci wybierał sobie jedną z nich. Ja

również. Sprowadzaliśmy je, w marzeniach, do parku pokrytego szarym

śniegiem, bądź częściej pełnym barw, jeszcze kiedy trwała późna jesień.

Różnicująca; zmieniająca wartości nawet tych znaczeń, które uznaje się

za niemal pewne; podnosząca poziom względności tego, co i tak

względne. Wiosną drzewa były jasnozielone, trawa zimna, a ludzie

uśmiechnięci - szybko się to nudziło, brak nowych doświadczeń. Latem

park w ogóle nie istniał, bo wraz z rodziną wyjeżdżaliśmy z miasta; nie

trwał także w wyobraźni, gdyż wtedy odkrywaliśmy mnóstwo innych miejsc

o wiele ciekawszych, chociaż nie naszych, nie będących częścią

pierwszego poznania - o wiele bliższych późniejszemu zapomnieniu.

Chodziliśmy z nimi, nikle zarysowanymi wspomnieniami

wyidealizowanych kobiet, po posklejanych liściach, zgniatając butami

kasztany doskonałego kształtu i brązu, z wyjątkiem małej powierzchni

berzowego oczka. Słabymi rękoma niezdarnie rzucaliśmy kasztany w

kierunku jasności na niebie, okonturowanej nikłą i nieregularną linią.

Pogrążeni w oczekiwaniu, zupełnie jak w budynku przedszkola, na

uwagę ze strony naszej inspiracji - że zgani i rozkaże iść do kąta

łączącego zagrzybione ściany i myśli tych małolatów, które nie miały o

czym myśleć. Dopiero tam, w samotności, powinno się okazać skruchę -

spuścić głowę, przybrać wyraz twarzy pełen upodlenia, o którym teraz

już wiemy i dzięki tej wiedzy starać się o odmianę własnego

postępowania . Ale nikt się z tym nie śpieszył. Każdy małolat, który

preferował do przeistoczenia się kiedyś w mężczyznę, dyskretnie

patrzył za siebie, przez ramię, na lekko wystające łopatki, pasek stanika

pod bluzką, zdecydowane ruchy dorosłych dłoni. Ze wzrokiem

utkwionym w bieliźnie stał, nawet klęczał, kontemplując czasami minutę,

czasami kilka i więcej, w atmosferze drżącego zdziwienia, bo dziewczyny

w jego wieku nie nosiły jeszcze staników, a na stanik matki się nie

patrzyło, dlatego że nie wiedzieć czemu, nie był źródłem ekscytacji.

Tak więc rzucaliśmy nieistniejące kasztany w górę, gdzie, jak

się wydawało, nie docierały pojękiwania drzew i szarpiącego wiatru

i oddechów wszystkich mijanych ludzi i ich psów; gdzie kasztany musiały

zawisać, pochwycone przez silną rękę słońca o świetlistych palcach.

Można było stać bez myśli, poza pamięcią, z jedyną ważną i świadomą

informacją, że ten kasztan musi wrócić, spaść, a wtedy ona opuści głowę,

dotknie chłopięcego ramienia i zniknie, bo każde marzenie ma swój kres,

mniej lub bardziej konkretny.

Inni wyrzucali kasztany za ogrodzenie parku. Na taras przed

domem spokojnej starości lub parking instytutu samotnej matki. Od razu

zabierali się do rzeczy: przesuwali językiem po ciepłych tętnicach, po

szyji, końcówkach włosów na szyji. Albo jeszcze odważniej - zwyczajnie

siadali na zielonych, pociętych ławkach, a następnie, siłą wyimaginowanej

woli, sadzali je na własnych kolanach, wcześniej pozbawiając ubrań.

Jednak te nagie kolana, piersi i pośladki przyszły trochę później. Kiedy

przedszkole stało się już bardzo bliskie całkowitemu zapomnieniu.

Park dojżewał razem ze mną, ewoluował na pozór nieznacznie,

a jednak szybciej niż ja sam. Za dnia nie było to specjalnie zjawiskowe

i dostrzegalne: panowała atmosfera bezpieczeństwa i równości; jeżeli

ktokolwiek wyrażał życzenie zanurzenia się w parku i odpoczęcia, nie

napotykał przeciwskazań by to uczynić. Ludzie cieszyli się obfitą wonią

trawy, ziemi. Patrzyli na korę drzew i na motyle, których skrzydła

kojarzyły się z koronkową tkaniną (pewnie akurat tylko mi), jeśli już udało

im się jakiegoś zauważyć. Ledwo wyczuwalny szum burozielonej rzeczki,

skrywającej się w cieniu drzew, czy też migoczącej w wąskich pasażach

słońca, działał trochę usypiająco, trochę wyciszająco, bo kiedy zaczynało

się nasłuchiwać, inne dźwięki stopniowo gasły. Dopiero wtedy wytwarzała

się swoista platforma słuchowa, podkład, na który wkraczały ptaki i ich

śpiew. Pełna sielanka, co kto lubi, pour passer le temps. Starzy czuli się

młodo, dzieci specjalnie dodawały sobie lat, popisywały się głośno. Skakały

z drzew, bawiły się w berka gdzieś w krzakach, pluły na odległość

i podglądały wzajemnie. Pamiętam siebie, z jeszcze wcześniejszego okresu,

pośród tych krzaków, jak grałem w butelkę z jakimiś tam dziewczynami. I to

chyba wtedy był mój pierwszy pocałunek. Od tamtego momentu park rozrósł

się wyraźnie, nagłośnił, lecz pomimo tego, nadal można było wszystko

logicznie ogarnąć.

Aż tu, niewiadomo właściwie kiedy, nadejście nocy i diametralna

zmiana. Nadawała pewności siebie chłopięcym postaciom siedzącym na

ławkach, przykrywała zieleń wzamian eksponując asfalt i beton - czuło się

zapach krętych uliczek, murów oraz chodnika. I jeszcze czegoś. Można było

wejść do parku od północy, pogadać z ludźmi skupionymi przy ławkach,

skorzystać z ich uprzejmości i wyjść kompletnie opalonym od południowej

strony. W miejscu, gdzie może dawniej rósł las. Być może ktoś miał pole.

Obchodził je co wieczór, pielęgnował rośliny, wycierał kurz z pleców, a

każde pociągnięcie ręki odczuwał jak kontakt świeżo umytej dłoni z

nieheblowanym drewnem. To wydaje się zbyt banalne, aczkolwiek mogło

kiedyś twać. Las zapewniał stałość przetrwania niezliczonej ilości

organizmom, człowiek pracował na rzecz stałości życia, na pewne

i przewidywalne "jutro", najlepiej w tej postaci co "wczoraj". A marihuana

wyzwalała właśnie od wszelkiej stałości, każdej z jej odmian. Wynoszenia

śmieci, niespełnionych obietnic i haseł, mdłych miejsc, nudnych dni oraz tych

samych dróg. Oprócz jednej. Ale tą oferowała sama, niełatwą do odrzucenia

i oszałamiającą, bywało, że na całe życie.

Wpatrywałem się pod nogi i zastanawiałem, dlaczego lustro nie

oddaje odbicia. Po dłuższej chwili zamyślenie minęło i doszedłem do wniosku,

że to przecież nie jest lustro, tylko mokra, asfaltowa alejka, która nie mogła

sobie pozwolić na odzwierciedlenie chociażby zarysów mojej postury. Trochę

zawiedziony ruszyłem przed siebie, myśląc, że o wiele ciekawiej wyglądałoby

to miejsce, gdyby zamiast czarnego asfaltu wylano srebro. Oszlifowalibyśmy je

butami w kilka godzin i wszystko stałoby się przynajmniej podwójne. Podwójne

gałęzie, dwa księżyce, ludzie nigdy chodzący samotnie, bo zawsze z kimś za

rękę, a że odwróconym to szczegół tak mały, jak małe byłoby odbicie oczka w

rajstopie trzydziestoletniej kobiety, która mnie mijała. Pewnie nie zauważyła

kiedy puściło jej oczko, a ja nie zauważyłem nawet czy miała ładne nogi czy nie,

bo ta biała kropka na ciemnych pończochach przyciągnęła i zagarnęła całe moje

skupienie. To się nazywa zostawić ślad w przestrzeni - taką niewielką kropkę,

gest, który będzie się przebijał przez całe otoczenie przytłaczające rozmiarem,

a nie odwrotnie, ginął w nim.

Młodzi, bardzo młodzi mężczyźni siedzieli na ławkach jak zawsze,

czyli tyłki na oparciach, a stopy na powierzchni przeznaczonej na tyłki.

Podszedłem i przywitałem się. Zapaliliśmy papierosy. Wiatr wzmagał się i jeśli

ktoś chciałby coś powiedzieć, musiałby włożyć w usta trochę siły, więc nie

mówiliśmy nic. Ponadto akurat tego dnia nie byliśmy skorzy do nawiązania

dialogu, gdyż każdy krążył wśród własnych spraw; tak mi się wydawało. Wreszcie

jeden z nas zdobył się na poświę-cenie: z trudem przekazał pozostałym, że jutro

wieczorem możemy u niego zrobić imprezę bo będzie miał wolne mieszkanie.

Nie padły słowa komentarza. Wstał z ławki, przeciągnął się, podniósł z trawy

szaroniebieski kamień i zaczął się bawić: podrzucał go i łapał. Podrzucał w

rozmaity sposób: do przodu, w górę, w bok, gdzieś pomiędzy. Momentami lot

tego kamienia negował obecność grawitacji. Wiatr zmienił się, przycichł,

zaczęliśmy o czymś gadać. Chyba o torach, pociągach, sklepach i oczywiście

miłości, tej skrajnie platonicznej. - A widziałeś jakie ona ma oczy? Dwa dni

temu patrzyła się tak dziwnie - z przejęcia niemal upuścił kamień. - A jakie

ciało... Człowieku, wiesz co ja bym z nią robił... - najwyraźniej wszyscy wiedzieli,

bo nikt nie zapytał co też takiego. Właściwie nie słuchałem; powietrze było

dziwne, jakby za chwilę miała nadejść burza. Jakby chciało skurczyć się i

gwałtownie rozrosnąć, wybuchnąć w wirze niepoukładanych przedmiotów.

Uznałem, że nie ma sensu stać i czekać na deszcz. A nawet jeśli nie miałoby

padać, to i tak lepiej iść niż nie ruszać się - poczucie kierowania swoim losem

jest zawsze większe, gdy gdzieś się zmierza, wszystko jedno w jakim celu.

Umówiłem się z nimi na następny dzień, po kolei ściskając suche dłonie

i patrząc w oczy.

Ponownie szedłem mając po bokach zieleń, pod i nad sobą czerń,

upstrzone minimalnymi dodatkami innych barw. W kącie oka systematycznie

pojawiała się cielistość dłoni, niewyraźna, zepchnięta na dalszy plan. Podobnie

jak stary most z żelazną barierką, drewniany dom, w którym kiedyś znajdował się

żłobek, kapsle od piwa i reszta tego co mijałem, były na dalszym planie. Ja byłem

sam. Wróciłem do tych lat, które jeszcze pamiętałem, wyrywając z nich przyjemne

wizje: przeżywałem je po raz kolejny w moim trzynastoletnim życiu. Pomyślałem,

że chłopaki teraz wspominają widok koronkowych majtek nauczycielki od fizyki,

która tego dnia specjalnie siadła na biurku rozchylając nogi i z premedytacją nas

drażniła. Zapewne walczyli między sobą o prawo pierwszeństwa do postrzegania

jej bielizny. Prześcigali się w opowieściach o swojej męskości, sile,

umiejętnościach zawładnięcia kobietą. Myślałem o tym wszystkim i zaczął padać

deszcz. Park urwał się, wszedłem na błyszczącą ulicę miasta po schodach

wieńczących alejkę. Spokojnie obróciłem moją twarz tam, gdzie widniał

przystanek, do którego co chwila podjeżdżały niebieskie autobusy.

Piosenka przemijała nie napotykając przeszkody. Wygładzała swoim

spokojnym brzmieniem poszczególne nerwowe myśli przemykające przed nią,

zainicjowane przez słuch wnikający w duże przestrzenie poza granicami ścian

jak i w małe między ciałem a ubraniem, do pustych dzbanków, do mebli, do nosów

i gardeł . Zainicjowane przez wzrok o mniejszych możliwościach raczej

dwuwymiarowych percepcji i subcepcji, zahaczający się zaledwie na

powierzchniach. I zaborczy węch, chłonący wszystko bez wyjątku, ile był w stanie

ogarnąć, ile wokół ustawiono. Wygładzała na kształt morza, które porusza miliony

ziarenek piasku, próbując zetrzeć, obtoczyć krawędzie każdego z nich. Wydawało

mi się, że Cohen siedzi gdzieś obok i nuci swoją piosenkę, by dopomóc mojej

pamięci w odnalezieniu perfekcji. A potem milknie i przysłuchuje się, czy jego

przypomniany śpiew nie został zubożony, zmieniwszy się w myśl.

Siedziałem w sali szkolnej, w ławce ustawionej blisko okna i dzięki temu,

że nie było zakryte firanką ani zasłonką, mogłem obserwować zewnętrzne życie z

dogodnej wysokości drugiego piętra. A właściwie brak tego życia, głównie brak

ruchu, w którym się życie przejawia najwidoczniej. Radom jest specyficznym

miastem; właściwie gdyby nie było stwierdzone, że zamieszkuje go około dwieście

pięćdziesiąt tysięcy osób, nikt nie oceniłby go na więcej niż dwadzieścia pięć.

Taka wszędobylska, nie często zakłócana samotność. Trochę jest miastem

niezmiennym, bo wieczór przypomina kopię rana, tyle że mniej przejżystą i ze

sztucznym oświetleniem miejskich latarni i neonów hipermarketów w tle. Są

wystarczająco gęste i mocne, żeby zniewyraźnić gwiazdy. Działają niemal tak jak

wielki, pomarańczowo-biały parasol, chroniący ziemię przed upadkiem

błyszczących sopli, a w dodatku pokryty nalotem wilgoci zamazującym odrobinę

rzeczywistość. Często podnosiłem wieczorem głowę i nic, jakbym stał na dnie

jeziora i usiłował dojżeć powierzchnię wody, żeby dowiedzieć się, w którym

kierunku płynąć i ile czasu mi to zajmie. Wyciszonym miastem. Chociaż i tak to

szorstkie przyspieszenie samochodu, te pare słów, szuranie przechodnia o

stłoczoną powierzchnię płyt chodnikowych, czyli wszystko co usłyszałem przez

uchylone okno w pięć minut, odbijało się echem wewnątrz mojej czaszki.

To wszystko krzyczało do mnie, że tam jest. Domagało się bym je zauważył,

zmaterializowane w postać informacji, a moja błagalna odmowa nie oddalała

krzyku podczas gdy on sam nie starał się zamilknąć, nie zniknął. Czarny kot

spokojnie skakał po metalowych prętach, ktoś kopnął foliową siatkę.I znowu.

I jeszcze raz kopnął, aż została ogarnięta wiatrem i szeleściła gdzieś dalej.

Trwała lekcja. W zasadzie bardziej ciągnęła się niż trwała. Była tym

okresem czasu, który nie podlega wahaniom, nie rozciąga się i nie odkształca

- powolnie zmienia w lepiące krople i skapuje gdzieś w zaprzeszłość niechciany,

nieutrwalony. Zerkałem na wrzechobecne twarze. Pełne krągłych lini, nieostre,

niemal jowialne. Próbowałem przeniknąć i wczuć się w zatroskane oblicza

uczniów z krwi i kości. I spoglądałem w twarz nauczycielki, jakby przytłoczonej

zagęszczoną atmosferą oczekiwania. Zwyczajnie zamknęła dziennik, a ten

prosty gest wystarczył. W pomieszczeniu zapanowało rozluźnienie, oddechy

ulgi tonęły w szeleście otwieranych i zamykanych książek, w narastającym

półgłosie rozmów. Zresztą, każdy jej gest był prosty, niezaplanowany. Każdy taki

dziewczęcy, naturalny. Bo ja wiem - pasowało to do niej. Odmładzało. Z jej

trzydziestu czterech lat zabierało przynajmniej dziesięć. Taką bym ją stworzył.

Takimi bym stworzył wszystkie kobiety. Ale ja rozsypywałem nawet cukier przy

słodzeniu.

Swędzenie za uchem, odgarnięcie włosów, sunięcie palca po poliku,

twarde kości policzkowe, przechylenie głowy, biel śliskiego parapetu. Smuga

na szybie okna, przerywana linia na jezdni, splunięcie przechodnia, samogwałt

kropel z dachu w ich dotknięciu z betonem. Brązowy pies, jego mokry nos,

szybki oddech. Czyszczący wiatr, przezroczystość powietrza; w niej jakieś liście,

pył, i rzęsy mojego lewego oka. - To wszystko ja - tak sobie pomyślałem.

Pomyślałem też, że wystarczy dostrzec cokolwiek i to cokolwiek momentalnie

staje się częścią umysłu, subiektywnego świata jedynego w swoim rodzaju; i że

identycznie, w oparciu o tą zasadę, działa każdy zmysł, nie tylko wzrok.

Zamknąłem oczy i oparłem się na krześle. Nauczycielka podeszła do

tablicy, słyszałem jej małe kroki. Jedna płytka wydała dźwięk inny niż pozostałe,

który przebił się przez hałas rozmów. Otworzyłem oczy z przekonaniem, że robię

to wyłącznie dla widoku jej postaci, czarnej spódnicy, wyciągniętej ręki i gąbki.

Nieznacznie uniosłem dwie nogi krzesła i wraz z nim przesunąłem się do przodu,

a róg biurka przestał zasłaniać część dotąd zasłoniętą. Obraz zyskał kompletność.

Byłem w stanie zdematerializować myślą jej ubranie i zrobiłem to. Wyobraziłem

sobie połysk nagich pleców nauczycielki, jak jej kręgi przesuwają się lekko, jak

przesuwam je pyknięciem palca. Kieruję ruchami jej bioder, a serce jest mi

posłuszne; łopatki zapadają się i rosną w tempie mojego pulsu; stopy wrastają

w podłogę, podłoga nabiera koloru stóp, niczym przezroczysta woda, do której

spłynął strumyk plakatowej farby. Moje odczucia nabrały prędkości. Wystarczyła

im chwila i zamazały tablicę, ściany, twarze: wszelkie kontury, powierzchnie i

cienie. Niektórzy znajdują ten stan w widoku płonącego ogniska, czy świateł

odległego miasta w nocy zza szyby jadącego samochodu. I był to poszukiwany

przeze mnie moment: kiedy czysta teraźniejszość uwalnia się od przeszłości i

przyszłości, a myśli pełzną na boki zostawiając jedynie zastygnięty chaos wrażeń,

który w nowoprzybranej formie jest już tylko ciszą.

* * *

I dotknij mnie. Ty, i ty, i ty. Podejdź do mnie, oprzyj głowę, pogładź swoje włosy,

wstrząśnij nimi, chcę je poczuć, przecież wiesz. Patrz na mnie, policz rzęsy, usta

ułóż palcem do snu. Oczy zamknij w swojej dłoni, paznokciami porań uszy bym nie

słyszał. Pozwól poczuć zapach swój, oddaj mi go odrobinę, to jedyne czemu ufam.

Teraz policzkami nos zaduś. I dotknij mnie znowu. Całym ciałem przytul się, piersią,

brzuchem, nogą mnie podrażnij. Ustami mnie podziel na części ile zapragniesz.

Zwilż mokre już czoło, pomóż dłonią uspokoić dłoń, tą która podryguje - kiedyś

kołysała się spokojnie jak drzewa gdy wieje, to jeszcze pamiętam, gdy wieje wiatr.

Delikatnie pogryź szyję, na krople krwi uważaj. Nie lubię aż za mocno. Ale palce

odgryź. Wsuń język tak, bym podniebienia poczuł dreszcz może raz ostatni. Zanuć

mi językiem coś na sen, kołysankę. Proszę, przecież wiesz, coś co mnie zamroczy,

oddzieli, zakończy. I uśpij mnie. Ty, i ty, i ty...

luty-marzec 2002, Radom

nie istnieje
nie istnieje
Opowiadanie · 6 kwietnia 2002
anonim
  • Maciej Dydo Fidomax
    ten tekst wszystkim nie podejdzie :).. nie jest łatwy, prosty i przyjemny i wymaga od czytelnika odrobiny zaparcia i wyobraźni, by zgodnie ze znakami wytworzyć w sobie choć odrobinę klimatu tych preżyć i wspomnień.. gwiazdki nie dostanie, bo jakby nie było, dobry tekst nie powinien nużyć, ani się ciągnąć, a taki jest ten tekst właśnie, jeśli się człowiek trochę nad nim nie skupi, wtedy nuży... polecam lepszy mój zdaniem tekst tego autora, który już debiutował jakiś czas temu na wywrocie tekstem "Że umrę...", wtedy było za co dać gwiazdkę..:) kończąc.. miło, że "ł.m.z" pamięta jeszcze o wywrocie, czekam na kolejne teksty

    · Zgłoś · 22 lata