Przychodził do mnie co środę, pogrywał ze mną w szachy, wędrował po planszy misternymi figurkami ze słoniowej kości, rzeźbiarskimi robotami człowieka o zapomnianym zawodzie artysty, figurkami z czasów domu pełnego ludzi. Narzekał na drożyznę i narowiste żylaki, podekscytowany czymkolwiek, sąsiadami za żywopłotem, napadowymi odwiedzinami rodzinki.
Jego przewrażliwienie było niebezpieczne. Nigdy się nie wiedziało, gdzie i czym się skończy, niedostrzegalnym westchnieniem, wzrokiem pełnym wyrzutu, czy namiętnym wybuchem prowokującym do rozmowy o nieokreślonych parametrach. Najniewinniejszy motyw mógł ulec rozwinięciu i był w stanie przerodzić się w atak. Należało przy nim trzymać się na szpic, nie trajkotać, gdy rozważał następny, desperacki manewr, obronę konia i tak spisanego na konserwy i obierał taktykę do przewidzenia przez początkującego, trzeba było pilnować języka, by nie palnąć czegoś do żałowania i wykreślania z pamięci, nie sprzeciwiać mu się, gdy pomylił pola, wieżę z gońcem lub hetmana z królikiem, co najwyżej powiedzieć mimochodem, patrząc na wierzchołki drzew, na drogę przed domem, suchą jak pieprz i pustą od lat, markując wycieranie nosa, że błądzenie jest rzeczą ludzką.
Wypadało, bez popędzania i daremnych komentarzy, poddać się losowi, płynąć z prądem zdarzeń, ścierpieć wahliwe borykania się z kuszącymi ewentualnościami, jego śmieszne i denerwujące bębnienie cybuchem o blat w trakcie straceńczego wykonywania posunięcia, podczas chwytania byka za rogi, w samobójczym raz kozie śmierć, być pomiędzy jego kunktatorskimi wahaniami się nad byle ruchem, na którego urzeczywistnienie każdy dobry szachista, nie zaś marny grajek od święta, przeznaczyłby pół sekundy automatycznego myślenia, podczas gdy on przewlekał go, celebrował w usypiającą nieskończoność. Trzeba było wytrzymywać jego nerwowe wiercenie dodatkowej dziury w porciętach, manifestacyjne chwianie się to w przód, to do tyłu, zafrasowane drapanie po wypłowiałej czaszce, rozpraszające łomotanie byle czym o byle co i zacieranie wątrobianych rąk. Toteż ze skrzętną uwagą słuchałem jego łacińskich przysłów i udawałem, że są odpowiednie do sytuacji na szachownicy.
Ale choć irytował mnie powolnością najprostszych poruszeń, niezmiennie dwie, partia i rewanż, te nasze nawykowe pojedynki, były niepisanym, a uświęconym sposobem dawania świadectwa o tym, co przeszło, sentymentalnym, ckliwym być może, ceremoniałem jednak trwałym i należącym wyłącznie do nas.
*
Gdy byłem obok niego, wydawało mi się, że już bym nie potrafił się z nim nie spotykać, nie mógłbym sam uporać się ze swoim opuszczeniem i pustką milczącego domu, nie umiałbym spokojnie przejść z dużego pokoju do kuchni wiedząc, że jeszcze w środę rozmawiałem z nim, żartowałem, a w piątek zawiozą mnie na jego pogrzeb.