Kałuże pośród bujnej i zielonej trawy zrodzone,
Wielkie i głębokie niczym stawy,
Różnią się od tych powstałych na drodze,
Płytkich, cuchnących i szkaradnych,
Szczególnie te po kilkudniowych ulewach,
Zrodzone w porosłych soczystą trawą rozległych zagłębieniach,
Niczym wielkie wody lustra,
Na tle zieleni tak piękne z daleka,
Gdy tych wielkich kałuży nieznaczna mętność,
Kontrastuje z traw wysokich bujną zielenią,
Szczególnie w samym środku lata,
W którym miast słońca zagościła wielodniowa ulewa…
Wiele lat temu kilkudniowe ulewy,
Zrodziły wielkie kałuże,
Naokoło niewielkiego domku mej babci,
Rozmiarami niewielkim stawom podobne,
Niewielki domek mojej babci,
Otoczony naokoło wielkimi kałużami,
Ostrym górskim powietrzem smaganymi,
Pośród bujnej zieleni soczystej trawy zrodzonymi,
Zdawał się odmalowywać obraz surrealistyczny,
Majakom sennym wyłącznie właściwy,
A mimo to niesamowicie piękny,
Swym pięknem do głębi wrażliwości przenikający…
Przebywając dnia tego w domku mojej babci,
Będąc ogromnie ciekawym świata kilkulatkiem,
Gdy podziwiałem z okna te wielkie kałuże,
Zapragnąłem z bliska im się przyjrzeć,
Szczególnie jedna była szeroka,
Iż cały domek by sobą objęła,
Niczym całe babcine podwórko rozległa,
Babcinemu podwórku powierzchnią dorównywała,
Celem zaspokojenia dziecięcej kilkulatka ciekawości,
Powziąłem zamiar kałużo-znawczej wycieczki,
Niezwykle poważnej naukowej ekspedycji,
Dla brzdąca jakże bogatej w poznawcze walory…
Zabrałem z sobą na wycieczkę nietypowego towarzysza,
Jakim była mała plastikowa figurka,
Niewiele większa od mej dłoni palca,
A była to figurka przedstawiająca Sindbada żeglarza.
Ten mały bohater wykonany z gumy,
Nie bał się nawet najstraszliwszej przygody,
Na dnie mojej kieszeni schowany,
W mej wyobraźni również wielkich kałuży ciekawy.
Pomiędzy wielkimi kałużami spacerując,
Zroszone mżawką wielkie lustra wody podziwiając,
Malutką figurkę w swych rączkach obracając,
Swą dziecięcą ciekawość świata zarazem rozbudzając,
W swej dziecięcej wyobraźni skrycie marzyłem,
By samemu stać się Sindbadem żeglarzem,
Pożeglować przez tę wielką kałużę,
Niczym przez wzburzone pełne niebezpieczeństw morze,
Wyobraźnia małego dziecka,
Ostrym górskim powietrzem rozbudzona,
Hen, za dalekie morza powędrowała,
Gdzie czekała na zuchwalców wielka przygoda,
Gdy tak pośród soczystej trawy spacerując,
Bujnej wyobraźni ponieść się pozwalając,
Wizję swych dalekomorskich przygód snując,
O całym świecie naokoło zapominając,
Przemoczywszy w mokrej trawie letnie buty,
Niechętnie postanowiłem wrócić na babcine podwórze,
Figurkę Sindbada mimowolnie wsuwając do kieszeni,
Zapomniałem iż kryła na dnie dziurę,
Sam nie pamiętam gdzie i kiedy zgubiłem,
Tę Sindbada żeglarza malutką figurkę,
Gdy pochłonięty popołudniowym, letnim spacerem,
Zapomniałem sprawdzić przed powrotem kurtki kieszenie,
Zajęty w zupełności smacznym obiadem,
Siedząc na taborecie w kuchni babcinej,
Zapomniałem całkiem o maleńkim Sindbadzie,
Dopiero po czasie orientując się o zgubie,
Zajęty dnia codziennego dziecięcymi sprawami,
Nie zaprzątałem swej głowy zgubionymi zabawkami,
Goniąc wciąż za nowymi przygodami,
By utkać swe dzieciństwo bezcennymi wspomnieniami…
I został zapewne gdzieś w wysokiej trawie,
Niedaleko tej wielkiej kałuży rozległej,
Gdy o poniesionej, niepowetowanej stracie,
Zorientowałem się dopiero po moim wyjeździe…
Dzisiaj dopiero wieczorem w fotelu siedząc,
Trzydziestkę na karku niestety już mając,
W przygodach Sindbada żeglarza się rozczytując,
Bezcennym wspomnieniom z dzieciństwa zarazem się oddając,
W całej swojej żałosnej naiwności,
Nieprzystojącej mojemu poważnemu wiekowi,
Oddaję się na powrót marzeniom dziecinnym,
Których powstydziliby się nawet dumni ,,pierwszoklasiści”.
I kiedy tamto bezcenne wspomnienie,
Powróciło do mnie z wieczornego wiatru powiewem,
Powracam myślami ku malutkiej figurce,
Zgubionej niegdyś w wysokiej zielonej trawie…
I naiwnie marzę,
Że może mój tamtej wycieczki towarzysz,
Pośród wysokiej zielonej trawy,
Wyruszył na spotkanie swej wielkiej przygody,
Może kiedyś na słoika zakrętce,
Przepłynął całą tę wielką kałużę,
Niczym na wielkim, potężnym okręcie,
Wzburzone rozległe morze,
Zapewne spotkawszy na swej drodze,
Wielką i paskudną skrzeczącą ropuchę,
Uskoczył zaraz w bok w wysoką trawę,
By nie pomyliła go z małym owadem,
A może i znalazł między wysoką trawą,
Błyszczącą monetę dwuzłotową,
Która odtąd była jego tarczą,
Niczym perski kałkan okrągłą,
A może z porzuconej w trawie wykałaczki,
Przysposobił sobie ostrą włócznię,
U boku z którą stawał w szranki,
Goniąc czmychającą przed nim przygodę,
Może niejednego pięknego motyla,
Bez trwogi z jadowitym wrogiem w szranki stając,
Oswobodził z sieci szkaradnego pająka,
Ostrą włócznię między odnóża bestii wbijając,
Żegnającego się z życiem owada uwalniając,
Pięknoskrzydłego ku błękitnemu niebu wypuszczając,
Głowy w tamtą stronę nawet nie odwracając,
Za nową przygodą bezzwłocznie goniąc…
Zapewne znalazłszy opuszczoną wielką skorupę ślimaka,
Zamierzył z niej skonstruować dwukołowy rydwan,
Umocowawszy na osi z krawieckiej igły koła,
Z sklejonych żywicą sosen kapsli po butelkach,
A zaprzągłszy go w cztery rzędy polnych świerszczy,
Pędził nim dumny pośród wiejskich bezdroży,
Niczym niegdyś waleczni wojowie celtyccy,
Na spotkanie kolejnej wielkiej przygody,
Nacierając nim w pędzie szaleńczym,
Na skupiska polnych chrabąszczy,
Kryjących się pośród soczystej trawy,
W dogodnym szyku obronnym,
Niczym nieustraszeni celtyccy jeźdźcy,
Rozbijający przed wiekami kolumny rzymskich żołnierzy,
Pędząc rozbił wielkie skupisko chrabąszczy,
Potęgą swego uderzenia rozsypując ich szyki…
Być może nocą przy pełni księżyca,
Zakradł się niepostrzeżenie do wiejskiego kurnika,
By maleńkie puszyste kurczątka,
Ocalić przed apetytem łakomego lisa,
By skradającemu się nocą lisowi,
Pokrzyżować jego chytre plany,
By ostrymi zębami nie ukrzywdził,
Maleńkich kurczaczków bezbronnych,
Pośród wrzaskliwego przerażonych kur hałasu,
Zastąpił dziarsko drogę lisowi nieustępliwemu,
W lisich ślepi złowieszczym blasku,
Nie zawahawszy się dokonać bohaterskiego czynu,
Odważnie stanął w obronie bezradnych kurcząt,
Przed ociekającą śliną srogiego lisa paszczą,
Atakując go zawzięcie zaostrzoną wykałaczką,
Niczym najprawdziwszą średniowieczną włócznią,
Niczym niegdyś z ziejącymi ogniem smokami rycerze,
Stanął mężnie do walki z rudym lisem,
Wykałaczką zaostrzoną przebijając mu podniebienie,
W zapamiętałej walki ferworze,
Pokonanego zmuszając do ustąpienia,
Ku rozległym polom zroszonym blaskiem księżyca,
Opuszczenia ze wstydem drewnianego kurnika,
Goryczy wstydliwej porażki przełknięcia…
Może na swych maleńkich nóżkach,
Przemierzył okoliczne rozległe podwórza,
Gdzie głowę jego skryła wysoka trawa,
Niewidocznym go czyniąc dla ludzkiego oka,
Może udał się ku pobliskim rzekom,
Naprzeciw nieznanym przygodom,
Oddając swój podziw słońca wschodom i zachodom,
Ku nowym wyzwaniom codziennie się budząc,
Może i popłynął z prądem najbliższej rzeki,
Choćby na łupinie zwykłego orzecha,
Choćby i na sam koniec świata,
Zabierając z sobą na zawsze moje wspomnienia…
Kiedy ostatnia strona baśni została przewrócona,
Rozbudziła z dzieciństwa rzewne wspomnienie,
Tej maleńkiej figurki Sindbada,
Która kiedyś zaginęła pośród szczęśliwego dzieciństwa,
Oddając się temu jednemu z dzieciństwa wspomnieniu,
Pośród przyjemnego letniego wieczoru,
Wierzyłem iż zaznał równie wspaniałych przygód,
Co niegdyś jego literacki pierwowzór…
I kiedyś opowiedział swe liczne przygody,
Letniego wiatru powiewowi,
By dotarły także i do uszu moich,
Z lekkim wietrzykiem wieczornym…