Umierają nawet cmentarze

Rafał Sulikowski

Szła szybkim krokiem. Za szybkim. Jakby przed czymś uciekała. Albo za czymś goniła. Wyglądało to tak, jakby miała coś ważnego do załatwienia. Skręciła w uliczkę Zacisze. Anglicy nazywają takie “backstreet”. Kameralne, przytulne. U początku znak “ślepa droga”. Faktycznie, uliczka kończyła się porośniętym krzewami i dzikim winem murem z czerwonej cegły. Zawsze, ilekroć tu przychodziła, była mocno zaciekawiona, co jest tam, po drugiej stronie muru. Ten był dość wysoki. Trzeba by było przytaszczyć drabinę. Dlatego któregoś razu po prostu spytała go o to.

- Interesuje mnie mur na końcu uliczki. Czy wie Pan, co tam jest? Po drugiej stronie… - spytała na początku, gdy dopiero rozmowa się rozkręcała. Starszy już mężczyzna, z lekką siwizną i zakolami koło skroni, delikatnie się uśmiechnął.

- Nic tajemniczego. Ogrody klasztoru augustianów i stary cmentarz, nic więcej. Rozczarowałem Panią? - kiedy stawiał to pytanie, jednocześnie wertował swoje zapiski i notatki.

Zawsze notował to, co najbardziej istotne. Brał spore pieniędze, więc angażował się na tyle, ile było to konieczne. Przypadek Magdy był szczególny. Dziś nie wiedział jeszcze, że gdy będzie stąd wychodziła, jego życie wewnętrzne zatrzęsie się, jak ostatnio obudzony wulkan gdzieś w Afryce. Od pewnego czasu budziły się. Naukowcy rozkładali ręce, używali sejsmografii i doradzali, aby nie budować się w promieniu stu kilometrów. Cóż więcej można poradzić?

- Jak się Pani czuje dziś? - padło jak strzał sakramentalne pytanie. Nie lubiła tych wstępnych zagrywek. Jak na randce z nowo poznanym facetem. Odpowiedziała, że nieźle.

- Leki Pani bierze regularnie - odparł, zaglądając do zeszytu.

- Tak.

- O czym dziś chciałaby Pani porozmawiać? - zainteresował się, bo znał już trochę Magdę i wiedział, że za każdym razem przynosi coś ciekawego. Nie pomylił się. Chwilę trwało milczenie, ale była to taka dobra cisza, zwiastująca coś ważnego.

***

Wreszcie zaczęła opowieść.

- Miałam dziwny sen. Jak Pan wie, budzę się często w nocy. Palę na balkonie. I idę znowu spać.

- Ma pani więcej snów. Niż inni. - zauważył Filip, przypatrując się uważnie mowie ciała Magdy. Nie było to spojrzenie takie, jak na randkach, które regularnie organizowała. Była wciąż sama. Po sesjach szła zawsze do kawiarni, byle nie od razu wracać do swej kawalerki w starej, już zabytkowej kamienicy zbudowanej między wojnami. Kamienica była zamieszkana w większości przez artystów z różnych dziedzin sztuki. Podobno w “Domu pod Palmą”, jak nazywano kamienicę, mieszkała też żona samego Pendereckiego. Magda głęboko odetchnęła i zaczęła opowieść, a Filip zamienił się zawodowo w słuch.

- Najpierw śniłam, że jestem w jakimś wielkim mieście. Znalazłam się w samym centrum. Rynek pokryty był jakąś farbą, której barwy nigdy w życiu nie widziałam. Szłam po płytach z dziwnego materiału, który lekko falował. To tak, jakbym szła po materacu. Początkowo nie wiedziałam, co zrobić. Pomyślałam, że chciałabym z kimś porozmawiać. Widziałam ludzi, a wszyscy byli uśmiechnięci, naładowani pozytywną energią, a te fluidy udzielały się wszystkim, trochę jak uchylanie kapelusza, gdy się mijało znajomego na ulicy w XIX wieku. Ale jednocześnie było w ich zachowaniu i obyciu coś, czego nie znałam z życia na jawie. Byli jakby w jakiejś ciągłej ekstazie, nie spotkałam nikogo smutnego, zamyślonego czy w melancholii. Wszyscy mijali się w paranormalny wręcz sposób - nikt nikogo nie potrącał, ani nie awanturował się. Nie widziałam żebraków, alkoholików, a na ulicy pod nazwą ulica Zacisze, która była, niczym dla nas Floriańska, główną arterią i wizytówką miasta, nie było narkomanów, straszących ludzi strzykawkami. Zdawało mi się, że jestem w mieście, jakie nigdzie nie istnieje, w mieście idealnym, wręcz - paranormalnym, ale nie utopijnym. Czułam, że jestem tu tylko przechodniem. Wpadłam z innego świata. W równoległy, alternatywny. Chciałam się dowiedzieć, gdzie jestem. I jaka jest data.

Popatrzyłam w górę. Nade mną unosiły się malutkie pojazdy, mniejsze od helikoptera. Zauważyłam, że ludzie, ubrani lekko, bo było chyba lato, nie idą chodnikiem, lecz unoszą się nad nim i suną, jakby mieli poduszki magnetyczne. Takie, jak w pociągach japońskich.

Zauważyłam, że też mam takie buty, choć nazwa nie jest całkiem adekwatna. Na prawym “bucie” był przycisk “on-off”, więc przełączyłam. Uniosłam się kilkanaście centymetrów nad placem i ruszałam lekko falując w powietrzu. Zdziwiło mnie, że nie jeżdżą żadne samochody, nie tylko spalinowe, ale nawet elektryczne czy wodorowe. Nie było nigdzie żadnych pojazdów. Tylko szczęśliwi przechodnie, a każdy zachowywał się perfekcyjnie, jak aktorzy w dobrym filmie.

Nagle znalazłam się przed olbrzymim wieżowcem, całym ze szkła. Trochę jak te “szklane domy” Żeromskiego, tyle, że szyby połyskiwały wszystkimi kolorami tęczy. Dziwne były. Nie zaczynały się od ultrafioletu i nie kończyły na podczerwieni. Miały jeszcze dodatkowe kolory, ale nie potrafię ich opisać. Weszłam do wieżowca. Podeszłam do portiera, który ukłonił się i spytał, czym może służyć. Zapytałam go o datę. “Dziś mamy czwartek, 19 czerwca 47 roku” - odpowiedział zawodowo jak konduktor i spytał, czy życzę sobie pokój z teleporterem czy bez. W tym czasie byłam zszokowana odpowiedzią portiera, a w chwilę później zauważyłam, że zamiast nóg ma metalowe jakby wrotki i przemieszcza się w tempie paranormalnym. Jak w “Matrixie”.

Postanowiłam dowiedzieć się, dlaczego mamy rok 47, lecz portier już podawał urządzenie. Myślałam, że trzeba zapłacić kartą, ale portier się uśmiechnął i powiedział: “Proszę przyłożyć palec. Jeśli pani sobie życzy na tęczówkę, nie ma problemu.” Zrozumiałam, że to dwa nieznane mi sposoby otwierania drzwi. Przyłożyłam wskazujący palec. “A gdzie jest winda?” - spytałam. “Windy nie mamy. Wyszły z użycia w 31 roku. Tam jest teleporter”. - “Że co?” - pomyślałam i spytałam, co robić, aby dostać się na 97 piętro. Portier nie zdziwił się, tylko - teraz to zauważyłam - nieco sztucznym głosem udzielił wskazówek.

Podziękowałam i poszłam we wskazanym kierunku. Stanęłam przed czymś, co od biedy przypominało dawne budki telefoniczne. Jednak zamiast napisu “telefon” był napis “teleporter”. Intuicyjnie przyłożyłam palec do panelu, który się lekko ugiął, coś zadźwięczało dźwiękiem jakiego nie znałam, i budka się otworzyła. Weszłam do środka. Na tablicy wybrałam 97 piętro i znowu wcisnęłam palcem przycisk. Myślałam, że jazda, choćby tak szybka, jak w dawnych windach w kopalniach, będzie jednak chwilę trwała. Poczułam dziwne mrowienie, jakby prąd elektryczny przeszedł przez całe ciało i w mig drzwi się otwarły. Naturalny głos wymienił numer piętra, podziękował za “podróż” i życzył udanego pobytu.

Byłam w szoku. Jak jazda na 97 piętro szklanego wieżowca mogła trwać kilka sekund? Doszłam do drzwi z numerem 991 i intuicyjnie przyłożyłam palec do niewielkiej, przezroczystej tabliczki. Materiał się lekko ugiął, po czym powrócił do dawnego stanu. Weszłam do środka.

Pokój przypominał znane mi hotelowe apartamenty, ale były w nim jeszcze inne, nieznane urządzenia. Na ścianie naprzeciw wielkiego łoża z krystalicznie czystym prześcieradłem, na którym był napis: “Nie prać. Materiał samoczyszący”, ujrzałam wielki ekran. Gdy tylko zrzuciłam lekkie ubranie i usiadłam naprzeciw ekranu, w try miga pojawiła się na nim postać typowej kobiety, takiej prezenterki telewizyjnej. Jednak postać zdawała się niemal wychodzić z ekranu i jakby w formie 3D - tak teraz to rozumiem - stała przede mną ubrana na kolor, którego nie znamy, brakuje odpowiedniego słowa. Coś jakby rozszerzona tęcza, barwa była bardzo miła dla oczu i emanowała z niej jakaś dobra energia. - Witamy w hotelu “Przystań”.

- Czym mogę Pani służyć?

- Dlaczego jest rok 47?

- To częste pytanie tych, co przybywają z roku 2025. W 2033 przestano używać dawnego kalendarza.

- Dlaczego?

- Na skutek nawiązania kontaktu.

- Kontaktu?

- Tak.

- Z kim?

- Z obcą wtedy, a dziś już zaprzyjaźnioną cywilizacją.

- Przybyli wreszcie na Ziemię?

- Tak.

- W jakim celu?

- Ludzkość znalazła się na krawędzi istnienia i śmierci całego gatunku.

- Chce pani powiedzieć, że ufo istnieje?

- Teraz nazywamy to inaczej. “UFO” to niedobre określenie. Podobnie jak “obcy” czy “kosmici”.

- Skąd oni przybyli? Z obcej planety?

- Nie. Z innego wymiaru czasoprzestrzennego, nazywanego wcześniej potocznie “niebem”.

- I co zrobili?

- Pomogli uratować ludzkość.

- Co się stało w 2033?

- Globalne ocieplenie przekroczyło wszelkie przewidywania i kolejne punkty krytyczne. Nasilały się powodzie, tsunami, trzęsienia Ziemi, susze, emisja dwutlenku węgla na skutek rozpadu Unii Europejskiej nie była już kontrolowana. Ludzie dostawali zbiorowego obłędu, chodzili po ulicach zdezorientowani, biczując się do krwi…wołając “z jękiem, ze łzami”, jak w modnej wtedy pieśni religijnej…

- Jak w średniowieczu? - wtrąciłam.

- Tak. Inni czekali na Paruzję, jeszcze inni budowali schrony. Na szczęście okazały się niepotrzebne.

- Wybuchła wojna atomowa?

- Na szczęście nie.

- Dzięki nim…- dopowiedziałam zamyślona.

- Właśnie. W momencie, gdy przywódcy największych mocarstw już mieli wcisnąć symboliczny przycisk, w istocie specjalny kod - pojawili się Oni.

- Talerze? Spodki?

- Nie, to popularne wyobrażenia. Nasi wybawcy przybyli naraz na wszystkie kontynenty po prostu pojawiając się nagle znikąd.

- Znikąd?

- Widziano i nagrano moment pojawienia się nadludzi.

- Nadludzi? To się źle kojarzy.

- Niestety, lepszej nazwy nie ma. Chyba, że będziemy mówili o aniołach albo postludziach.

- I co było dalej?

- Zaczęła się szybka odbudowa. Powstał błyskawicznie nowy, lepszy świat.

- To się też źle kojarzy.

- Oczywiście, ale to jest naprawdę lepszy świat. W porównaniu do stanu sprzed 47 roku nowej ery.

Postać stojąca przede mną była awatarem, to wiedziałam. Opowiedziała mi prawie wszystko. Mówiła, że poziom zanieczyszczenia Ziemi spadł niemal do zera. O zakazie używania pojazdów indywidualnych. O powołaniu przez “nadludzi” rządu planetarnego, który okazał się mieć dobre intencje. O upadku wszelkich religii, teorii spiskowych, fejków, którymi zalane były multimedia pod koniec 2033 roku. Zdawało się, że teraz wszystkie problemy świata były rozwiązane. Gdyby nadal używano tradycyjnego kalendarza, byłby teraz rok 2072 rok.

Jeśli liczą od 2033 nową erę, musiało to być coś wyjątkowo przełomowego. Planeta została uratowana. Potem zbliżyłam się do okna. Natychmiast ujrzałam panoramę miasta. Okno okazało się jednocześnie ekranem. Mogłam wyświetlić z bliska odległe krajobrazy. Widziałam wielki porządek, mnóstwo zieleni, nawet z bliska nieznane mi gatunki drzew i kwiatów. Wszystko zdawało się być idealne. Zbyt piękne, aby było prawdziwe. Jak miasto z “Apokalipsy św. Jana” - tylko bez drzewa życia w środku z liśćmi służącymi do leczenia narodów i z wodą życia, wypływającą spod niego.

Nagle się obudziłam. Pamiętałam sen ze wszystkimi szczegółami. Jak żaden inny.

***

- Opowiedziała pani ważny sen. Może nie proroczy, biblijny, ale na pewno - według Freuda - znaczący. Jak się pani czuje z taką wizją tego, co może nastąpi?

- Dwojako.

- To znaczy?

- Z jednej strony w mieście tym wszystko było idealne, ale czuło się też nieco monotonii. Nie, żeby postludzie byli znudzeni, nie. Ale brakowało problemów, które nas mobilizują. Może tworzyli w domach? Może pozostał im tylko rozwój duchowy? Czy czeka nas to samo?

- Jak to mówiły nasze prababki, “sen mara, Bóg wiara”.

- Teraz mi pan uświadomił ważną rzecz. Patrząc przez okno-ekran z 97 piętra hotelu “Przystań”, nigdzie nie widziałam żadnego kościoła, ani świątyni innych wyznań…Teraz to sobie uświadomiłam. Było to miasto szczęśliwe. Ale…

- Ale? - spytał lekko się uśmiechając terapeuta.

- Nie wiem. Może tam jednak czegoś brakowało…

- A może…Kogoś? - terapeuta znacząco zawiesił miły, barytonowy głos.

Sesja dobiegła końca. Wtedy w wyobraźni Magdy pojawił się biały napis, jak w kinie: “Koniec”. Ostrożnie szła po starych schodach. Wyszła na dawno nie czyszczoną, główną ulicę miasta. Za rogiem zobaczyła jak zwykle tego samego żebraka. Wrzuciła mu ostatnie 5 złotych. Cóż wtedy więcej mogła zrobić…

***

Rafał Sulikowski
Rafał Sulikowski
Opowiadanie · 15 października 2024
anonim