Nadchodził czas przełomu. W poniedziałek 18 czerwca jedzie do pobliskich Niepołomic, gdzie znany i zaradny burmistrz swego czasu odnowił królewski zamek z pięknymi arkadami i cienistymi latem krużgankami, przypominającymi oryginał wawelski; tylko czakramu jeszcze zabrakło, ale to już wyłączny przywilej dawnej drugiej stolicy kraju. Podjechał pod jeden z domków jednorodzinnych, które tam dominują w krajobrazie i odebrał wpłaconą niedawno zaliczkę za niedoszły, jak się miało okazać, pobyt z chórem niepołomickim w jednym z nadmorskich kurortów bałtyckich, gdzieś na pomorskim wybrzeżu. Zdziwiona sopranistka, skarbniczka chóru, bez słowa dopytywania zwraca wpłacone sto złotych, R. się uprzejmie żegna i wraca swoim czerwonym suzuki do domu.
Tam mijają kolejne godziny, spędzone nad mapą Polski - technologii typu GPS tamtego roku jeszcze nie było - oraz na pakowaniu do walizki rzeczy toaletowych, nieco lekkich ubrań i przede wszystkim dawno zaległych w lekturze książek. Ma nadzieję, że sto złotych wystarczy na zatankowanie i dojazd do stryja w dalekim zakątku obok wyspy Uznam oraz Wolińskiego Parku Narodowego, niedaleko Zalewu Szczecińskiego; ufa, że w spokoju będzie mógł tam nadrobić czytanie i podłubać trochę przy przeciągającym się już któryś rok z rzędu doktoracie.
Co tam doktorat - podróż to jest to, co lubi, co go kręci, podnieca, rajcuje, napędza. Od dziecka jeździł; pierwszy wyjazd zagraniczny do Bułgarii to rok 1980, kiedy z ojcem jadą do zaprzyjaźnionej, socjalistycznej Bułgarii, do ośrodka nadmorskiego o nazwie Burgas; pamięta całonocną dyskotekę, która nie pozwalała spać, przeprowadzkę w bardziej ciche miejsce i restaraurację “Nestinarka”, zamkniętą pod koniec pobytu.
***
Kiedy idzie spać w poniedziałkowy wieczór, nic nie zapowiada nadciągającej od zachodu burzy; kłębiaste chmury, ciemne, skłębione zasłony zmieniają we śnie krajobraz z hotelem “Forum” w jedną wielką wodę, jak dziesięć lat wcześniej, gdy zalało jedną trzecią kraju, a woda sięgała do drugich pięter opolskich bloków. Śni mocno, dużo, wyraźnie - jakieś postacie w przechodnim pokoju dawnego mieszkania dziadka, tańce na dachu, podwórko z bujnymi krzewami, skrywającymi zawsze tajemnice i prowadzącym donikąd ceglastym murem, za którym kryło się nieznane.
Budzi się wcześnie, tak działają leki; o szóstej jest na nogach, szybko wypija duszkiem w try miga mocną kawę, bierze z lodówki przygotowany wieczorem prowiant, znosi rzeczy do auta, wraca po mapę i polar; jest koło szóstej trzydzieści dwie, gdy przekręca kluczyk w stacyjce czerwonego auta i kieruje się ulicą Stromą w dół, obok szkoły, w której uczył historii przez pół roku, potem mija bar mleczny na rogu, skręca obok parku nieco pod górkę, przejeżdża przez niewielki, kamienny mostek nad jednym z dopływów Wisły, chyba zwanym Rudawą, potem mija hotel i już jest na alei Trzech Wieszczów, wiodącej do wylotówki nr 94 do śląskiego zagłębia. Po drodze trzeba przejechać sympatyczny, średniej wielkości Olkusz, dokąd jeździł niegdyś na weekendowe, samotne wycieczki samochodowe.
Jest blisko siódmej, wtorkowy poranek, trochę zwyczajnych korków, zbliżają się letnie kanikuły, gorące wakacje; gdy mija znak na rogatkach miasta, czuje wolną przestrzeń przed sobą, jakby za sobą pozostawiał coś bardzo oślizgłego, co jak rzep przyczepiło się do jego serca, nie pozwalając w życiu nareszcie wystartować…
***
Zatrzymywał się po drodze, aby napić się ulubionej coca-coli, koniecznie ze szkła albo puszki, ta z plastiku nie smakowała. Notował dość dziwne spojrzenia sprzedawców zza lady - jakby się mu nieco uważniej przyglądali, jakby było dziwne, że człowiek w okresie produkcyjnym, około trzydziestki w powszedni dzień, gdy większość rodaków ciężko pracuje, urządza sobie samotne przejażdżki i to przedpotopowym samochodem.
Wypijał, dziękował i jechał dalej, a po drodze, nie spiesząc się zbytnio, widział latające helikoptery, z pewnością należące do służb specjalnych, których zadaniem było jego stałe ochranianie przed różnymi wrogimi siłami przez okrągłą dobę; dostrzegał oznaki zaraz mającego się rozpocząć lata, obserwował uważnie jadące z przeciwka drogie samochody, baczniej zwracając uwagę na audio lub bmw z przyciemnionymi szybami i na dziwnych rejestracjach.
Kiedy nadeszło późne popułudnie, a potem wczesny, pogodny wieczór, R. poczuł zmęczenie - jechał już bite siedem godzin, a drogi jakoś nie przybywało, miał wrażenie, że coś spowalnia tę podróż, nie pozwala jechać szybciej, że coś blokuje prawą nogę, ale może chodziło wyłącznie o zaoszczędzenie paliwa, którego wlał tylko za stówkę. Nie było rady. Gdzieś na sto kilometrów przed Poznaniem wjechał do niewielkiej wioski o nazwie Sobótka, minął czynny zajazd-motel, więc zawrócił, wszedł do recepcji i zapytał o wolne pokoje i cennik. Miał ostatnie 60 zł, a właśnie tyle kosztował nocleg w jednoosobowym pokoju z telewizorem.
***
Niewiele się namyślając, wynajął ten pokój, lecz gdy z auta przyniósł rzeczy i zamknął na wszelki wypadek drzwi od środka na klucz, zobaczył nie jedno, lecz dwa przykryte kocami łóżka. Rozpętała się błyskawiczna analiza.
- “Po co mi dwa łóżka? Co oni sugerują? Że co, że podrzucą mi tu jakąś dziweczkę jako darmowy bonus za wybór tego zajazdu...a może to prowokacja...nie, to wszystko przypadek…” - gorączkował się R., jednak gdzieś pod tą wyostrzoną jak świeżo naostrzony nóż świadomością kryły się ciężkie jak zimowy koc, ciemne chmury. Wziął pilota, uwalił się na jedno z łóżek i zaczął przełączać bezmyślnie kanały; na ekranie pojawiały się wieczorne wiadomości, tysięczny szósty odcinek “Klanu”, program Wołoszańskiego, serwisy zagraniczne, nawet arabskie. Naraz uderzyła go jak fala o molo nieprzyjemna myśl.
- “A ta kobieta prowadząca ‘Wiadomości’ mnie chyba widzi...patrzy się przenikając przez szkło ekranu...zwraca się do mnie bezpośrednio...o zaraz tak dziwnie popatrzy, jakby ten program był zrobiony dla mnie…” Nagle zmienia się jej twarz z uśmiechniętej szczerze na uśmiech demoniczny, rysy twarzy się zamazują, rozmywają, by chwilę potem zmienić się w pysk wielkiej jaszczurki. I jednocześnie zmienia się osoba gramatyczna w rozmyślaniach. Jakiś męski, barytonowy głos zaczyna zwracać się do podróżnika;
- “Ty chłopie, głupku, nie widzisz, że ta z telewizji leci wyraźnie na ciebie...przypatrz się...zaraz zacznie się rozbierać, zrobi stiptiz dla wszystkich prawdziwych Polaków-katolików, żeby nieco wyluzowali z tą paranoją seksualną...zrób to...słyszysz...zrób to teraz”.
Przerażony R. wyłącza telewizor, zmęczony całym dniem obraca się na bok i szybko zasypia. Kiedy się budzi, ma wrażenie, że ktoś próbuje przekręcić klucz w zamku drzwi. Podchodzi ostrożnie do nich i z ulgą stwierdza, że są nadal zamknięte. Jednak nie opuszcza go wrażenie, że ktoś go stale kontroluje, że coś przejęło władzę nad jego skołatanym umysłem. Patrzy na zegarek, zbliża się szósta.
***
Niewiele myśląc, szybko się ubiera, pakuje rzeczy, otwiera drzwi i wychodzi; mija recepcję, nie pamiętając, że zostawił był tam swój dowód osobisty, lecz wejściowe drzwi są zamknięte na głucho. Wraca tedy po cichu stąpając po zielonym dywanie do pokoju, otwiera okno, na szczęście pokój jest na parterze; wychodzi, przymyka z powrotem okno i wsiada do auta. Po chwili wyjeżdża z dziwnego zajazdu o jeszcze dziwniejszej nazwie i ma wrażenie, że został uratowany ze współczesnej czerwonej oberży. Przypominają mu się legendy o licznych morderstwach w tego typu przybytkach, więc nieświadomie dodaje gazu i podąża dalej trasą numer 11 w kierunku północnym.
Dowód osobisty odeślą do domu; załatwi to zmartwiony kuzyn, który wkrótce dowie się o dalszych losach R.
***
Pewnego dnia, na drugi dzień po noclegu w “Sobótce” na polecenie pielęgniarki przekracza próg dużego pokoju, w którym wokół stołu złożonego w podkowę siedzi tłum młodych ludzi, zapewne studentów. Starszy już mężczyzna, w którym R. natychmiast rozpoznaje prelegenta na konferencji naukowej zorganizowanej rok wcześniej w starym, zabytkowym dworku w Tomaszowicach, zaprasza go, aby zajął wskazane miejsce. R., ubrany tylko w ciuchy szpitalne, posłusznie siada, choć wewnętrznie czuje się skrępowany rozmnożonym na wiele oczu społecznym wzrokiem patrzących nań studentów.
Wtedy prelegent-profesor, który opowiadał w Tomaszowicach o genach i neurotransmiterach, zaczyna prawie przesłuchanie; pyta R. o dane osobowe, potem o aktualną datę oraz miejsce, gdzie obecnie się znajdują. Wszystkie pytania otrzymują prawidłowe odpowiedzi, więc profesor drąży dalej. Pyta o samopoczucie, o rodzinę, pyta o choroby w rodzinie, zagaduje o zainteresowaniach R. i jego sytuacji życiowej, a także o bardzo dokuczliwe objawy negatywne. Wszystko się zgadza, więc studenci niecierpliwie się wiercą na krzesłach.
- “Żadna sensacja. Facet albo udaje, albo ma niewłaściwą diagnozę” - myśli co drugi, a pozostali się nudzą. No, takie objawy, siakie, nic szczególnego - żadnych głosów, wizji, demonów, żadnego dybuka ani ufo. Wszystko do bólu normalne, bo przecież R. postanowił wygrać, pokonać irracjonalność, stać się człowiekiem harmonii wewnętrznej i istotą pełną boskiej miłości do biednych ludzi, których przyjechał tu leczyć.
Nie wiadomo już w pewnym momencie, kto kogo leczy ani kto tak naprawdę jest tu nienormalny; jednak po chwili profesor natrafia chyba na żyłę złota. Religia. To jedno słowo działa jak płachta na byka - pacjent jakby nieco napina się w sobie, kuli, pręży jak do skoku, do obrony albo przeciwnie - do ucieczki.
- No, interesuje mnie religia, fakt - odpowiada, po czym mówi, że od lat czyta mistyków polskich i bada, czy ich wizje to po prostu zamaskowane, nieznane wtedy choroby umysłowe, omamy i tyle.
- A pan co myśli o tym osobiście? - pyta młody prelegent. R. zaczyna więc publicznie mały wykład. Oczywiście, ze zrozumiałych względów psychiatria musi traktować świat przeżyć ludzkich jako naturalny, samoistny, nie prowokowany przez żadne nadnaturalne siły. Robi tak tylko dla porządku społecznego. Mistyka w przeważającej części przypadków to istotnie tylko choroby mózgowe, które znano już za czasów Freuda; do ludu ta wiedza nigdy nie dojdzie, co ma pewien sens - gdyby ludzie dowiedzieli się “prawdy”, popełniliby zbiorowe harakiri, co by zakończyło ewolucję, a jak wiadomo ta jest procesem nieskończonym.
Dlatego w przypadku nas tu interesującym - ciągnął wykład R. - istnieje podejrzenie, że przynajmniej jedna wizja jest autentyczna, co wystarczy logicznie, aby nazwać ją co najmniej niewytłumaczalną. Mówił tak i mówił, a wszyscy słuchali jakby niemal wstrzymując oddech; bali się uronić choć jedno słowo, obawiali się, że nagle R. się w sobie zamknie i ukryta między urojeniami jakaś istotna prawda nie ujrzy światła dnia. Lecz R. spokojnie kończy wtedy monolog, nieco monotonnym, blady, jednostajnym tonem i w pokoju zapada cisza jak ta.
Wreszcie odzywa się w tej pustej nagle przestrzeni czyjś głos; jeden ze słuchaczy pyta z głębi sali.
- A niech mi pan powie, ale tak szczerze, czy sądzi pan, że istnieje życie po śmierci? - słowa te, zupełnie niespodziewane, zgoła inne, jakby z innego wymiaru, odmiennego stanu świadomości, wywołanego niezłym wykładem - były jak bicz z piasku na pustyni prosto w oczy. - Nie wiem - mówi R. wstając. - I nigdy się pewnie tego nie dowiem…- kończy, obraca się ku białym drzwiom sali i wychodząc, delikatnie zamyka za sobą drzwi, za którymi zapada blada jak wielka woda cisza….
***
Pewnego dnia R. zostaje wezwany do dość dziwnego pokoju; początkowo nie ma pojęcia, o co chodzi, nie był tu przedtem ani razu, jedynie mijał dziwne, niepodpisane drzwi. Lekara Ola każe mu zająć miejsce, siada naprzeciwko ciemnego okna, którego szyba odbija wnętrze pokoju. Zaczyna się rozmowa, taka jak w każdym innym miejscu. Lekarka pyta jak zawsze o samopoczucie, więc R. odpowiada, że jest coraz lepiej. Potem rozmowa toczy się w różnych, nieco chaotycznych kierunkach, by osiągnąć sedno w dyskusji o ewolucji. R. nieco niezgrabnie - zaburzenia myślenia rzutują na mowę - sugeruje, że pierwsi ludzie przeżyli psychozę inicjacyjną, zwaną antropogeniczną.
- Mieli klasyczne objawy wytwórcze, bardzo bogatą wyobraźnię, wręcz fantazję, co widać choćby w rozwiniętej mitologii, podaniach, baśniach i świętych pismach głównych kręgów pierwszych cywilizacji.
- Myśli Pan, że to się zmieniało? - pyta Aleksandra, a wtedy on się waha.
- Z jednej strony się zmieniało, bo następowały różne epoki w dziejach, z drugiej - gdyby pierwsi ludzie chorowali, nie mogliby działać i nie przetrwaliby w grze ewolucyjnej.
- A co z mitem biblijnym o wężu, jabłku i przechadzającym się w ogrodzie Panu Bogu?
- To nieco bardziej skomplikowane: opowieść ta skądś niewątpliwie wynika, tamte ludy nie znały gatunków literackich, dla nich te legendy były prawdziwe, przekazywały autentyczne historie, czyli mówiły o tym, jak naprawdę było. Mieli zresztą świetną pamięć, więc zapewne coś ważnego chcieli przekazać potomnym. Był faktycznie potop, tyle, że lokalny, pewnie arka też istniała. Biblia mówi tajemniczo, jest szyfrem…- zasapał się R. i jego myśli już biegły w innym kierunku.
Tymczasem nagle patrząc na odbijającą wnętrze pokoiku szybę, doznał olśnienia: “Boże, ja siedzę przed weneckim lustrem”. Lustro weneckie to szyba, przez którą można obserwować tylko z jednej strony, samemu nie będąc widocznym. A więc to tak! - “Oni nas tu cały czas podglądali...obserwowali…” - gorączkowo myślał mody, przywieziony przez karetkę spod kościoła dominikanów, gdy zabrakło paliwa w suzuki. Jakby czytając w myślach, lekarka się tylko znacząco, jak mu się zdawało, uśmiechnęła. Wtedy zamilkł na dobre, nie odezwał się więcej i nie pokazał dalszych sekretów, swoich mrocznych tajemnic, wycofał się na swoje z góry upatrzone pozycje, zmalał, skarlał. Nie pozostawało nic innego, jak zakończyć to dziwne przesłuchanie.
- “Kto jest i po co za tą szybą?” - rozważał bezskutecznie i po próżnicy pacjent, wychodząc z dziwnego pokoju. Wtem zobaczył wyraźnie drugie, tylne drzwi, którymi musieli wejść obserwujący ich naukową rozmowę specjaliści od ludzkiej duszy…
***
Koniec