Con amore

Rafał Sulikowski


Rzadko bywam na cmentarzu. Kiedy tam jestem z okazji rocznicy śmierci bliskich czy z okazji jakiegoś święta, patrzę często na tablice. Mijam życiorysy, które pokrył mrok historii; każdy z tych leżących tu narodził się, był dzieckiem, cierpiał, kochał, robił coś w życiu, choćby najmniej znaczącego. No i zmarł. Zastanawiam się, ile mi będzie dane. Interesuje mnie nie tylko kiedy, ale i gdzie jest to miejsce, gdzie umrę. Może w domu albo w szpitalu? A może z racji wykonywanego zawodu kierowcy gdzieś w trasie, na mieście, albo na stacji benzynowej? Osobiście nie chcę robić publicznego cyrku, więc wolę jeśli już, to w domu, wśród bliskich, a nie pośród dziesiątek kabli, monitorów i urządzeń, które mają oswoić śmierć, a czynią ją bezduszną…

***

Lecz zawsze trzeba zebrać się i skierować do bramy wyjściowej, dyskretnie wmieszać się w tłum na mieście, wsiąść w auto i pojechać do domu, bo dokąd indziej. Tak, że teraz siedzę na sofie, a ręce wygrywają ten niby pamiętnik, pisany z trudem w nielicznych wolnych chwilach. Przecież z pisania nikt w Polsce się nie utrzyma, może jest paru takich autorów, może prędzej na mitycznym “Zachodzie” bym zrobił karierę. Patrzę wstecz. Pewnego dnia od tego patrzenia powstała niezła heca, ale po kolei. No, ale właśnie to nie będzie po kolei, od-początku-do-końca, chronologicznie, nie, no właśnie to będzie tak sobie, tak, żeby tylko było, tak, jak każe pisać zaklęty w głowie homunkulus.

Nie jest łatwo ani ogarnąć to, co było, ani wyobrazić sobie, że dopiero stuknęła mi połowa i że druga, oby lepsza, połowa przede mną, więc jakoś trzeba sobie ją zagospodarować, jakoś rzutować się wprzód, jak pisał sam Kępiński; nie wiem, co było ani co będzie, nie potrafię sobie wiele przypomnieć, choć przecież nadal piszę, a wy nadal czytacie, co piszę, uruchamiacie swoje przeszłości, ogarniacie w jednym błysku całe życie, jak film puszczony od końca w niemym kinie, bo słyszenie głosów zarezerwowane jest dla nielicznych.

Piszę kawałkami, które nigdy się nie skleją, nie zawrą rozejmu, przeszłość to bowiem najbardziej kontrowersyjna sprawa na świecie; rzadko kłócimy się o to, co ma nadejść, chyba, że porównujemy znane proroctwa, które się - już wam mówię - nie spełniły, bo nie mogły. Co było, wiedzą tylko nieliczni, niewielu pamięta nawet swoją tylko przyprószoną siwym kurzem lat drogę, a co dopiero czyjąś drogę. Nie wiemy, jak było - nie wiemy, co będzie. Jest tylko wieczne, nagie “teraz”, trzeba być “tu i teraz”, kiedy to czytasz ja już piszę dalej, jestem już o akapit dalej w istnieniu, piszę kolejne rzeczy, zawsze więc lektura jest spóźniona, ideałem byłaby lektura improwizacji, które można by produkować w jakimś mesendżerze, albo na czacie. Więc, co jest teraz…?

Twoje i moje “teraz” to moment poczęcia, który tonie w mrokach architektury i czas obecny, a między nimi to wszystko, co się działo, zdarzyło w trakcie tej długiej przeważnie podróży. Moje teraz to chwila, kiedy świeci słaba lampa w średniej wielkości pokoju, a mój nowy, zakupiony dom już czeka na wykończenie. Jak to się stało, jak to było możliwe, że mam swój dom? Ktoś, kto jest według omylnych doktorów obłąkany nie powinien się przenigdy dorobić swego domu. Otóż, jak to w większości razów bywa, to prezent, to dar, nic zarobionego za swoją pracę. Tej pracy, którą wykonuję teraz, też nikt nie wynagrodzi - dostajecie tony mądrości niemal za darmo, a wydawnictwa się na tym pisaniu obłowią, to pewne…

***

Piszę całe życie. Pierwszym opublikowanym tekstem była mikro-relacja z wyjazdu do sanktuarium maryjnego we Francji, który ukazał się na łamach nieistniejącego już pisemka parafialnego “Znaki Pokoju”; podpisano “Łukasz”, co mnie mocno zezłościło; jak oni mogli? - myślałem i moja duma pisarska dała pierwszy raz znać o sobie. Potem zaległa na długie 5 lat cisza - nie miałem żadnych pomysłów, jak teraz mam. Gdzieś koło ‘99 roku zadebiutowałem sprawozdaniem z konferencji naukowej o Ingardenie na łamach - było, nie było - “Ruchu Literackiego”... i tak dalej, i tym podobnie. Co by nie rzec - minęło ponad dwadzieścia lat od debiutu, a ja wciąż stale i nieustannie jestem publikowany przez - było, nie było - Iwaszkiewiczowską “Twórczość” w dziale “Na widnokręgu”. Spóźnione debiuty, powtórne debiuty, przedwczesne debiuty, niedojrzałe debiuty - to bycie stale zaczynającym, stale na początku, jak ktoś, kto wiecznie otwiera biznes i nie może zacząć, jakby miał za przeproszeniem - lekką impotencję; tak i ja czuję, że te kilkaset wydrukowanych głównie w sieci tekstów nic nie zbudowało, wziąłem się więc w garść i postanowiłem popracować nad tym jednym tekstem, aby ukończyć go, dopracować do postaci dojrzałej, bo to póki co brulion, brudnopis, zaledwie egzystencjalny szkic, niewiele więcej...No, ale jeśli, to…

***

Za umytym niedawno oknem widać zapalone lampy sodowe; takie same były w salkach przedszkola i wpatrywałem się w nie godzinami, nawet napisałem utwór muzyczny “Street Lights”, bardzo nostalgiczny, elegijnie podkręcony i jakby smutny, ale taką pozytywną melancholią, która jest tylko dodatkiem do ogólnie dobrego nastroju, a nie realnie odczuwanym cierpieniem. Dziś mamy 1 grudnia roku, w którym pandemia ogarnia świat, ludzie mrą jak muchy w szklance, jak komary, wybijane przez zniecierpliwionych wczasowiczów w pełni sierpnia; nie wiemy, co będzie pojutrze, za rok, za sto lat.

Kiedyś dużo planowano - istniały wielkie plany 5, czy 6-cioletnie, komuna zanegowawszy całą przeszłość narodu, wszystko zniszczyła, korzystając z pomocy nazistów i potem chciała ustawiać wszystko od początku, wymazując pamięć zbiorową, a tak się nie da (jak się wiele dekad później okazało). Ludzie pamiętają, pojedynczy umysł też. Ja też pamiętam, ale nawet to, czego nie chcę pamiętać, co mnie męczy, co domaga się uświadomienia, ale co stale wypieram - raz jest to trwająca latami melancholia, innym razem niezrealizowane studia, na które odważę się dopiero zapisać w wieku zbyt średnim, aby potem otrzymać prawdziwe magisterium, takie mocno spóźnione, wymęczone, potem dalej i dalej…

Gra wdzięczna muzyka w drogich słuchawkach bezprzewodowych, bo teraz coraz więcej gadżetów nie ma “wire”. Za szybami wczesny, późnojesienny zmrok, sączący się przez szpary starego domostwa z lat 60-tych (jak oni wtedy budowali!), które bardzo trudno ogrzać jedynym kominkiem i łatwo srogo oziębić, nad ranem panuje tu prawdziwa psiarnia, nie da się wstawać wcześniej, wszyscy z trudem zwlekają się z łóżek koło 9-tej, w końcu mogą sobie emeryci na to pozwolić, a w dodatku warsztat tłoczenia olejów naturalnych, ich dzieło życia, stoi kilka metrów dalej na wielkiej działce, gdzie także mieści się olbrzymi magazyn na surowce, służący niegdyś za warsztat samochodowy. Nie wiem, co było wczoraj ani przedwczoraj, z trudem pamiętam co było rok temu, pamiętam najlepiej lata wczesne, zanim nadeszło tsunami, sprzed załamania mej czasoprzestrzeni…

***

Poznałem ją, a raczej zjawiła się nagle, jak to bywa u mnie, pod koniec 2003, przyszła na próbę chóru i...znikła na 4 lata, a ja w międzyczasie zaliczyłem parę hospitalizacji i zatrudniłem się po ozdrowieniu w firmie cateringowej jako kierowca; do dziś stoi mi w oczach ten podjazd dla karetek, pod kątem co najmniej 30 stopni, gdzie wypychałem mozolnie wielkie, metalowe “szafy” z jedzeniem na kółkach, gdy nagle - jak to bywa czasem - zadzwonił nieznany, ale jakby trochę “znany” numer, jakiś sprzed wieków, sprzed innego czasu, trochę z innego wymiaru, lecz ona potem...znikła znów, tym razem na 10 lat, a właśnie przed chwilą odkryłem, że próbowała dzwonić na mesendżerze i napisała, że… potrzebuje numer telefonu do mojej Mamy, aby skontaktować się w sprawie tego samego mieszkania, które jej podnająłem, jak to raczyła określić, w 2008 na dwa lata, aby spokojnie dokończyła magisterkę z muzykologii. A wtedy miała jakieś 27 lat, teraz doszło jeszcze dziesięć. W międzyczasie ja się ożeniłem, ona wyszła za mąż, urodziła co najmniej trójkę wesołych dzieciaków, wyjechała do Anglii, gdzie nauczyła wiele dzieci muzyki, miała nawet swój fortepian, a o mężu ani słychu.

Mam wrażenie, że powiela się w jej życiu pewien schemat - “a kuku, jestem tu”, potem znika za kotarą, myśląc, że ja odejdę od Żony i będę wychowywał jej dzieciaki, no nie. Jej ojciec zostawił swą małżonkę i troje córek i poszedł w długą, a ona powieliła zapewne ten schemat; była we mnie zakochana, nie przeczę, ale ja byłem bardzo wycofany po licznych związkach i moja wrodzona czy nabyta poligamiczność dała znać; czekała, nie doczekała się z mojej strony działania, więc wybrała innego, którego wpuściła do swego łóżka przypuszczam, że bez miłości albo z niewielką jej dozą; teraz musiała powrócić do Polski, częściowo z powodu rosnącego tam teraz nacjonalizmu i wrogości wobec Polaków, którzy wydoili ten kraj z wszystkiego, co się tylko dało, a częściowo z powodu pandemii cowida; teraz tuła się pewnie po mieście królewskim z trójką rosnących szybko dzieci i nie za bardzo ma gdzie zamieszkać, wybrała więc znowu mnie i mieszkanko na poddaszu mojej Mamy, dawną pracownię plastyczną mego Dziadka, który zmarł, gdy miałem sześć lat; jest tam ze trzydzieści metrów, balkon, nowe drzwi i łazienka bez wanny ani bez prysznica, można by to kiedyś wykupić i zrobić tam łazienkę - od biedy może by się dało.

Wszystko by się dało, gdybyśmy my wszyscy młodzi mieli silną wolę, czyli bardzo czegoś chcieli, a nawet pragnęli, a my cierpimy na niechcenie - abulię, jak to określa psychiatria. No i dałem jej ten numer telefonu, niech się rozmówi z mamą, ona zdecyduje, więc może jej wynajmie, będzie im tam we czwórkę przytulnie, chyba, że jest z nimi ten ojciec, który czuję, że poszedł już do innej, zrobił swoje i odszedł, tak robią wszyscy, którzy odkryją, że żona ma bardzo niskie poczucie własnej wartości, słabą samoocenę, a Anka tak ma, nie wierzy w siebie wcale, ma stale negatywne emocje, zwłaszcza złość i gniew na mnie, co tłumi i odsyła na tył głowy, ale to stale powraca i pewnie jeszcze wiele bym mógł o tej historii napisać…

***

Kupiliśmy z żoną dom, niedaleko miasta, od strony południowo-wschodniej, gdzie przebiega “katowicka” w stronę Ostrowa; dom jest w formie “bliźniaka”, ma salon i pięterko, jest ogrzewany gazem i ewentualnie kominkiem; tam zamierzam napisać swoje “największe” dzieła w okresie tak zwanego “poznańskiego dryfu”. Bo ja w życiu nie trafiłem na przyjazne wiatry, ani na przyjaznych ludzi; mogę rzec, że nie byłem nigdy we właściwym miejscu i o właściwym czasie i nie robiłem właściwych rzeczy z właściwymi ludźmi; dotyczy to też sfery erotyki, ale nie tylko. Od seksu wszystko się tylko zaczyna, a nic nie kończy, więc jeśli komuś wszystko kończy się na erotyce, to ma problem.

Zaliczka w wysokości 20 tysięcy wpłacona, gość przyłączył prąd i gaz, woda też jest i podłączenie do miejskiej kanalizacji. Wszystko niby gra, ale czuję, że to część dryfu, że jestem na manowcach i bezdrożach, że błądzę, tak jak dawniej błądziłem, tyle, że dawniej bardziej wewnętrznie, a teraz przeciwnie. Tak, że na wiosnę czeka nas przeprowadzka, a wcześniej wykończenie domu, malowanie, kładzenie paneli, organizacja łazienki i kuchni, ocieplanie strychu i mnóstwo innych kwestii...

***

Dobijam do połowy piątej dekady, a nadal nie wiem, co zrobić w życiu, po co codziennie mam wstawać, jaki sens ma w ogóle tworzenie w słowie, po co komponować muzykę, kto będzie tego słuchał i czytał, co napiszę; właściwie jestem na etapie dobrego maturzysty i zamierzam iść na studia i być tam najlepszym, zdobyć “papierek” i zacząć prawdziwą karierę, bo przecież ani z pisania, ani z muzyki w tym kraju przeżyć się nie da; mam intuicję i wiedzę, ale nie mam papierka, chcę pomagać ludziom w depresji, z myślami samobójczymi, po psychozach, z nerwicami, z fobiami, zwłaszcza społecznymi. Chcę wykładać na uczelni, więc wracam myślami do owego roku, kiedy literalnie zdecydowałem o studiowaniu. Gdybym miał dzisiejszą świadomość, nie poszedłbym tam, gdzie byłem, ale tylko na psychologię; mieć papierek, zrobić doktorat z tego, zatrudnić się jako adiunkt - przecież to nadal jest mój świat, ja ciągle żyję, oddycham, krąży krew, która mnie czasem zalewa, ale to inna kwestia; tak jak dryfuję w życiu, tak mam poślizgi myślowe, zbaczam z trasy, mnożę dygresje, warianty, waham się, mam rozterki, nie wiem, w którą stronę iść...

Może to lepiej. Być może byłbym strasznym betonem. Może nawet fanatykiem religijnym, albo przywódcą jakiejś nielegalnej sekty. A tak mam tylko papier z 6A, gdzie napisano “rokowanie jest niepomyślne”, z tym udałem się do ZUS, dostałem rentę, przyznano mi grupę inwalidzką, w związku z czym mam pewne udogodnienia w życiu i znowu wypuszczono na ulicę…

Jednak kwestia zawodowa nie rozwiązana kiedyś, stale jest z tyłu głowy; przecież ja się poddałem walkowerem, ja splajtowałem po maturze, inni szli bez kompleksów na trudne studia, na ekonomię, matematykę czy filozofię, a ja nie; miałem wielką ochotę studiować psychologię i nie dałem wtedy rady; dziś naprawiam ten błąd. Póki co pozostaje mi przygotować się do studiów, aby być tam najlepszym, płacić pięćset złotych miesięcznie, bo to zaoczne, zjazdy co dwa tygodnie, lektury, egzaminy, wykłady i ćwiczenia. Tak, jeśli się pobłądziło w wieku dziewiętnastu lat, to należy cofnąć się i to naprawić, wejść na swoją ścieżkę, bo lepiej późno niż wcale… . A potem zobaczy się.

***

Dziś był nudny dzień, jeszcze jeden dzień po kwarantannie, kiedy siedzieliśmy z Beti zamknięci w klocku naszego domu, nie mogąc wyjść nigdzie; nie jeżdżę ostatnio w cateringu, wzięli kolegę, który odszedł, a teraz wrócił; obecnie mają miejsce pełzające zwolnienia - nie ma już odejścia raz na zawsze, tylko, “w razie potrzeby”, ten czy ta, którzy się zwolnili, są do ponownej dyspozycji; dawniej nie do pomyślenia byłaby taka sytuacja, że ktoś, kto się zwolnił - i otrzymał sutą odprawę - ponownie wraca do firmy czy zakładu. Dziś mamy nudny dzień, spakowałem tylko “Afrodytę Spa”, kurier przyjechał do naszej rodzinnej firmy, gdzie tłoczymy oleje naturalne, wziął pudło i tyle go widzieli.

Spadł śnieg, pierwszy w tym cowidowym roku, epidemia trwa w najlepsze i nie chce się skończyć, nie znamy przyszłości, jutro jest niepewne, jutra prawie nie ma, to coś, co oddzielone jest od nas czarną ścianą płaczu, pod którą stoją ludzie, następni podchodzą, ci pierwsi zawracają w powrotną drogę, przychodzą kolejni, modlą się, wyją i jęczą do swoich bóstw, ale one uszy mają z drewna, a z kamienia serca, nie słyszą nas, nie obserwują, choć przecież ja mam nadal po tylu latach terapii urojenia obrazu i obserwacji, zdaje mi się, że z religijnych obrazów patrzą święte postacie, wzrokiem nie budzącym żadnych złudzeń; że mnie przenikają na wylot, świdrują tym charakterystycznym spojrzeniem pełnym smutku i jakby niemego wyrzutu, że jeszcze śmiem chodzić po tej ziemi, marudzić, nudzić się i nic konkretnego, poza pisaniem nie robić…

Inne omamy to urojenia godziny piętnastej, powstałe pod wpływem lektur, zwłaszcza słynnego już na całym świecie “Dzienniczka” Siostry Faustyny, która codziennie o tejże godzinie, cokolwiek robiła, to odstawiała na chwilę, wchodziła w kontakt z Bóstwem, modliła się, medytowała i wpadała w radosną kontemplację, potem wracała ożywiona i podniesiona na duchu do swoich zajęć, co nie sprawiało jej kłopotu. Po tym fakcie widzę, że nie miała żadnych zaburzeń umysłowych, bo by nic nie dała rady zrobić; wiem po sobie, ile wysiłku wymaga zwykłe zawiązanie sznurowadeł, gdy człowiek ma doła, albo właśnie przeciwnie - stan manii czy zbyt wysokiego nastroju.

Jednak moje urojenia polegają na tym, że czytając ten dokument mistyki katolickiej biorę do siebie - Jezus mówił do zakonnicy, ona to wytłuściła w książce, a ja czytam to, jakby Chrystus mówił do mnie; w ten sprytny sposób każdy właściwie może czytać to do siebie i na tym polega ten fenomen. Teraz leczony nowym lekiem, wiem, że to jest urojenie, bo najpierw jest tylko “15” godzina w Wielki Piątek, potem w każdy piątek, a potem codziennie. Na tym polega rozrost urojeń, które mnożą się, duplikują, mutują, przechodzą jedne w drugie, a w mojej chorobie nie wiadomo, od czego zacząć poprawę czy raczej naprawę, a co sobie odpuścić na potem; ale potem dochodzi do momentu, że wszystko jest “na jutro”, to wieczne “jeszcze-nie”, w domyśle - jeszcze nie jestem przygotowany, nie gotowy. I potem przychodzi emerytura, a potem śmierć i na nią też człowiek nie jest nigdy gotowy…

***

Ściemnia się coraz wcześniej, coraz później nastaje świt. Mrok ten za oknem i ten w nas. Zwykle gęsta mgła jeszcze gęstnieje przed brzaskiem poranka. Świat nadal szaleje. Drzewa coraz bardziej liche. Zwierzęta jakieś niespokojne. Fauna i flora wystawiają nam powoli rachunek za dokonany przez ostatnie kilkaset lat rabunek. Fabryki. Kominy. Po trzy garaże w każdej willi. A w każdym ze cztery jaguary. I porsche na zamówienie. Prosto z kolejnej fabryki. Rury wydechowe. Zatkane płuca, niedotlenione umysły. Nic dziwnego, że szaleją. Nie takie cywilizacje padały. Ta rzymska padła od ołowiu, z którego robiono rury kanalizacyjne. Tak, jak nasza padłaby od ołowiu w benzynie. Na szczęście w ostatniej chwili wycofano ołów. Kiedy zaczęły rodzić się dzieci bez rąk i nóg, z wodogłowiem. Natura nas osądza i karze. Nie potrzeba do tego istot pozaziemskich. Bóg przebacza. Natura nigdy…

***

Widok zza okien pociągów. Opuszczone stacyjki, stare semafory, zardzewiałe bocznice, jakieś pomalowane graffiti, zdezelowane wagony. Kończy się węgiel, ropa, skończy się gaz. Jest nawet strona w sieci worldmetters, gdzie można zobaczyć, jak odliczają czas, od kiedy zabraknie nam energii. Nasi przodkowie nie patrzyli w daleką przyszłość. Żyli dla siebie. Budowali fabryki - nie dla nas. Niszczyli przyrodę - nie myśląc o nas. Ważne, że im było dobrze. Że mieli swoją la belle epoque, pełną obłudy i hipokryzji, gdzie purytanizm łatwo godzili z niszczeniem środowiska. Nie pomyśleli o nas przez sekundę. Czerwone ze wstydu słońce, otępiałe przedwcześnie. Widziało wszak niejedno, a je oglądały gasnące oczy Nazarejczyka. Zmierzch. On też uczy nas pogody...


***

Koniec

Rafał Sulikowski
Rafał Sulikowski
Opowiadanie · 15 października 2024
anonim