Kiedy go przywieźli na przyjęcie z okazji chrzcin jego pierwszej prawnuczki, dom wydał mu się znajomy. Na początku nie zwrócił na to specjalnej uwagi. Całe życie pracował w bostońskiej policji, więc ilość domów, do których zdarzało mu się wejść w ramach śledztwa, była nie do policzenia. Tego, że nie wolno się przywiązywać, a ich tragedia to tylko normalny dzień pracy, nauczyli go jeszcze w szkole. Może był tutaj, a może w jakimś podobnym miejscu? Nie pamiętał. Ostatni dom przed miejskim lasem, w spokojnej dzielnicy domków jednorodzinnych. Klasa średnia. Wiedział ponad wszelką wątpliwość, że już to kiedyś widział. Był już tutaj? Ile lat temu i co się tutaj stało? Pytania te drażniły go i szydziły z jego pamięci, która z wiekiem robiła się coraz bardziej wybiórcza. Oczywiście, do niczego się nie przyznał. Pogratulował wnuczce, dał się posadzić przy stole i obserwował radosny dom wariatów, zwany rodziną wielopokoleniową. Od kiedy obywatele amerykańscy zostali pozbawieni dostępu do broni, poziom napięć społecznych znacznie się obniżył, a spotkania rodzinne zrobiły się dużo bardziej ciche. Z zaskoczeniem zauważył, że jego dzieci i wnuki słuchają siebie nawzajem, a czasy kiedy wszyscy mówili naraz, każdy swoje i każdy starając się zagłuszyć resztę, pamięta już jedynie on. Mała strata, takie czasy nawet warto zapomnieć. Udało mu się tylko sobie przypomnieć, że ten dom był kiedyś złowrogi. Już nie jest, ale był. Nawet nie mógł podzielić się tym wrażeniem. Nagonka medialna na terroryzujących seniorów, oduczyła jego pokolenie od wtrącania się w sprawy swoich dzieci. Świat globalizował się i szedł do przodu zbyt szybko, żeby był czas na przekazywanie niepoprawnych politycznie tradycji. Chrzciny prawnuczki były udane. Zjadł sałatkę, pouśmiechał się, podopowiadał na pytania dzieci, a jak się zmęczył poprosił wnuczkę, żeby go odwiozła do domu. Po śmierci żony sprzedał dom i zamieszkał w pokoju, w uroczej willi dla emerytów, położonej na skraju starego parku. Po dotarciu do siebie nie umiał się skupić na oglądaniu telewizji. Dom, który kupiła jego wnuczka, nie dawał mu spokoju. Pamięć potrafi być prawdziwą szelmą. Stary budynek musiał być używany jeszcze w czasach, kiedy zaczynał służbę w policji. Niespecjalnie go interesowało, co tam się wydarzyło. Przestępstw w swoim życiu już się naoglądał i ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, to ekscytacja kolejnym, brutalnym złamaniem prawa. Powodem, dla którego ten temat nie dawał mu spokoju, była kondycja jego własnej pamięci. Niepokoił go umysł, który coraz częściej zanurzał się w niebezpieczną kontemplację i przestawał zauważać czas. Chciał i musiał sobie przypomnieć, co się tam wydarzyło. Dla własnego komfortu i lepszego samopoczucia. W internecie, poza informacjami od pośredników nieruchomości, nie znalazł nic na temat tego adresu. Nawet bostońska biblioteka publiczna, która mogła sobie być pierwsza w kraju pod każdym innym względem, w tym przypadku nie miała dla niego żadnych danych. Pomysł, aby przejrzeć miliony artykułów prasowych, zmagazynowanych na mikrofilmach, nie wchodził w rachubę. Było tylko jedno miejsce, gdzie odpowiedź mogła na niego czekać. Archiwum policyjne. Jeżeli jego kumpel tam jeszcze pracuje, z pewnością pozwoli mu poszperać w bazie danych.
Wcale nie trzeba stracić piątej klepki, żeby zdjąć z wieszaka karabinek szturmowy, wrzucić do bojówek kilka dodatkowych magazynków i pojechać tam, gdzie są tłumy, na orgię zabijania. Wszystkiemu są winne te wredne, gestapowskie kurwy, które najpierw nieproszone wchodzą człowiekowi w dupę, a potem, jak już go poznają, narzucają mu poczucie winy. Czepiają się słówek tak długo, aż wszystkie marzenia człowieka legną w gruzach. Zabierają mu całą radość życia tylko po to, żeby poszedł do jakiejś słabo płatnej i mało miłej pracy, a one będą miały z tego hajs. Nazywają to pracą dla dobra społeczności. Za to im płacą. Jebane nauczycielki, terapeutki i dyrektorki centrum pomocy społecznej. Te wiedźmy zna każdy, kto poszedł do szkoły, każdy zna ten terror uśmiechów i tę upierdliwą presję, żeby tryskać entuzjazmem powtarzając ich nudne polecenia. Ten ich nazistowski foch, kiedy człowiek podniesie głos, albo zareaguje w sposób zgodny z instynktem, chociaż niepoprawny politycznie. Estrogenowe gestapo oskarżające testosteron o to, że istnieje. Beknąć ani pierdnąć nie można. I jeszcze te ich psy, te ich uległe fagasy, które nazywają cię chłopem, klepią po plecach i chrzanią o solidarności; a interesuje ich tylko, jak dobrać się do twoich pieniędzy. Wieczna obłuda i serca z kamienia, do których pukać na próżno. Ta głęboka, niezagojona rana, po tym jak człowiek dał im z siebie wszystko, co najlepsze, a oni nie docenili, podeptali i oskarżyli o fuszerkę. Zawsze im było mało. Nigdy nie odpłacili tym samym, chociaż zawsze powtarzali, że aby amerykański sen się spełnił, wystarczy kochać. Sto procent wymagań i zero procent inicjatywy. Tysiące razy próbował im tłumaczyć, że źle robią, ale na próżno. Poświęcali mu czas, uwagę, słuchali, kiwali głowami. Mówili, że ma rację, a potem robili swoje, żeby zobaczył jak bardzo go olewają. Nienawiść to kwiat, który trzeba pielęgnować odpowiednimi myślami. Wyparciem, zaprzeczeniem, ignorancją. Kwiat, który kwitnie powoli, w tempie niedostrzegalnym dla ludzkiego oka, ale konsekwentnym. Media próbowały wykreować jego braci na wariatów, nazywali ich szaleńcami, samotnymi wilkami, ale nigdy terrorystami. To słowo zostało zarezerwowane dla tych, którzy nie zostali ochrzczeni. Jego ochrzcili, nie pytając się o zgodę, stemplując jak nowo zakupione bydło. A w szpitalu obcięli mu napletek, chociaż nie był Żydem. Jego braciom odmawiano idei, przyczyny buntu, a do zostania terrorystą miał prawo tylko zagraniczny sort, który ma odmienne idee i innego Boga. Nie miał na to zgody i nadeszła pora na uregulowanie swoich porachunków z państwem. Państwo, ten efemeryczny twór, który kazał mu płacić podatki i zachęcał do udziału w wyborach. W wyborach, które nic nie zmieniały. On, tak jak jego polegli bracia, był synem tej ziemi, dumnym ze swoich idei indywidualistą, ale media i tak będą wolały kłamać. Nie przejmował się tym. Te głupki dookoła powinny były się domyślić, z jak wysoko urodzonymi istotami mają do czynienia, zanim zrobiło się za późno. Nie szkodzi, że zrobiło się za późno. I tak się dowiedzą.
Strzelec już widział nagłówki jutrzejszych serwisów informacyjnych. Towar, który im wkrótce dostarczy, będzie profesjonalny, unikalny i perfekcyjny. Odmienny od ich powszedniego szczucia ludzi na siebie nawzajem. Da im chwilę jedności. Zmusi ich, by zjednoczyli się w szczuciu, przeciw niemu. Plan opracował szczegółowo, aby nie dać się złapać, tak jak jego polegli bracia. Biedacy, nie potrafili opanować wybuchu gniewu i albo w afekcie chwytali za broń, albo zaślepieni ogniem spełnianej ofiary, zapominali o środkach ostrożności. A przecież starożytni bogowie kontynentu nie wymagali od swoich kapłanów, aby dzielili los ofiarnego stada. Nowoczesne państwo nie było dużo warte, ale było przeciwnikiem, któremu należał się szacunek. Dokładnie przeanalizował historie swoich braci. Większość nie rozpoznała dnia, który nadchodził, dnia kiedy wypełniła ich zemsta przodków, kiedy słyszeli wołanie krwi, zew milionów niewinnych ofiar, które państwo zepchnęło do bezimiennego dołu, skazując na zapomnienie. Wołanie ofiar nigdy nie wsiąka w ziemię, nawet wtedy, kiedy historycy patrzą w innym kierunku. Ich zew to ponure memento, które wezwało go do działania, tak samo, jak wcześniej jego braci. Stał się jak oni, archaniołem nocy, zesłanym przez Boga, aby spędzić zakłamanym zwycięzcom sen z powiek. Noc jest potężna, uczyniła pionkami wszystkich jego braci, w których wstąpiła. On rozszyfrował jej grę. Jego powołaniem nie było być pionkiem, tylko stać się ucieleśnieniem tej mocy. Strzelec nie fajerwerk, tylko gwiazda, która stabilnie świeci przez miliony lat, na atramentowym firmamencie nieba. Dlatego wszystko tak starannie zaplanował. Dokładnie przeanalizował każdy scenariusz rozwoju wydarzeń. Wiedział, gdzie zacząć, żeby ściągnąć tam wszystkie dostępne lokalnie siły policji i gdzie potem kontynuować rzeź. Rzeź niewiniątek, jak nazwały media pracę jednego z jego poległych braci. Co za absurd. Takie były z nich niewiniątka, jak z niego Matka Teresa. Prosty umysł nie powinien manipulować słowami. Właśnie przez logos, przez jego wykluczające się nawzajem religie monoteistyczne, nie ma na świecie pokoju. Ludzie to żadne niewiniątka, to zwykli fundamentaliści tego, co im powiedzą w telewizji. Nigdy naprawdę go nie wysłuchali, obrazili się za to, że nie chce zbawiać innych tak, jak oni. Chociaż on nigdy, nikogo nie okłamał. Wybrał pozostać prawdomównym aż do bólu i zbawić ich wszystkich. Nie tym bełkotem nienawiści i podziału, który uprawiają w mediach, tylko czynem. Wierny i pogodzony, że zbawi świat samą definicją swojego istnienia, jak Chrystus. Jest strzelcem. Nic nie poradzi na to, że niewierni mogą go postrzegać inaczej. Jedyne co może zrobić, to uwolnić ich od tego piekła, w którym trzymają siebie nawzajem. Jest aniołem przysłanym przez Boga, aby zakończyć ich misyjny obłęd niekończącego się gadania, narzucania sobie poglądów. Nadszedł dzień, aby pojęli bezużyteczność polemiki i docenili czystość i odporność umysłu.
Kręgielnia, obok której zaparkował, była pełna ludzi. Gościła zawody dwóch lokalnych drużyn. Środa to dobry dzień na sportowe emocje. Właśnie dlatego zaplanował rozpocząć akurat wtedy. Rytm swojego miasteczka znał doskonale. Środek tygodnia był dniem rozluźnienia dyscypliny, swoistym przystankiem na drodze do weekendu. Ludzie wychodzili na miasto, żeby odsapnąć od rutyny pracy i zanurzyć się w imprezie, jedynym znanym im sposobie na spędzanie wolnego czasu. Rozrywka to nie odpoczynek, a oni nie pozwalali mu odpocząć, więc skoro tak bardzo lubią narzucać innym własną way of life, zachowa się jak tego oczekują i ich rozerwie. Nawet dosłownie. Niespiesznie wysiadł z samochodu, z karabinem szturmowym zwisającym wzdłuż nogawki. Nie zwrócił na siebie niczyjej uwagi. Im później go zobaczą, tym więcej czasu będzie miał na zabijanie. Wyliczył, że nawet przy najmniej sprzyjających okolicznościach, będzie miał całe dwie minuty tylko dla siebie. Wcześniejszy przyjazd policji był niemożliwy, przed chwilą zostali wezwani przez anonimowego rozmówcę do interwencji na drugim końcu miasteczka. Strzelec nie był fanem „Ballad Morderców” Nicka Cave’a. Praca, która go czekała, była wyprana z mistycyzmu i wymagała precyzji. Musiał pobić rekord, wytatuować się w pamięci tym durnym pismakom i prezenterom wiadomości. Gorące od tłoku i sportowych emocji wnętrze kręgielni było bardzo hałaśliwe. Nikt, poza barmanką, nie zwrócił uwagi na kolejnego, wchodzącego gościa. Miała nie do końca rozumiejącą minę, kiedy na jej czole pojawiła się czerwona kropka laserowego celownika. Lęk pojawił się dopiero wtedy, kiedy już spadała na ziemię, z dziurą w czaszce. Trzech stojących przy barze gości, pierwszych, którzy dostrzegli zabójstwo, błyskawicznie podzieliło jej los. Dwóch nie zdążyło się nawet odwrócić. Karabinki szturmowe to profesjonalny sprzęt. Kelnerka idąca w stronę baru była pierwszą, która zaczęła krzyczeć. Uwaga jaką na siebie zwróciła spowodowała, że jej śmierć miała już wielu świadków. Nieunikniony moment, w którym krzyk przerażenia zagłuszył muzykę i graczy, nastąpił. Nacisnął timer i rozpoczęła się walka z czasem. Zaczął ostrzeliwać uciekających w głąb sali i tych próbujących schronić się w korytarzu, prowadzącym do toalet. Trup ścielił się gęsto, a krzyki urywały się jeden po drugim. Nancy Sinatra, która zaśpiewała przed laty pamiętny szlagier o tratujących butach, była jedyną, której nastrój się nie zmienił. Bardzo dobrze. Przykucnął i otworzył ogień do leżących między stolikami. Ci, którzy umierają leżąc, nie są dobrze widoczni, ale ci, którzy przestają grać trupy i zaczynają się czołgać, lub zrywać do ucieczki, zamieniają się w prawdziwe trupy w dużo bardziej widowiskowy sposób. Oczywiście cała scena miała się nijak do reżyserowanych filmowych strzelanin, ale naturalność krwotoków dodawała jej specjalnego uroku. Żaden spec od efektów specjalnych nie przebije prawdziwej rany postrzałowej. Przypłynęła do niego fala gorąca, nasycił się otaczającym go tchórzostwem, stał się nie tylko wolny, ale i potężny. Nancy Sinatra odpłynęła w tło i słyszał tylko swój karabinek, posłusznie reagujący na naciśnięty cyngiel. Dopiero sygnał minutnika przebił się przez ten stan. Było mu za dobrze, nie chciał kończyć, ale rozsądek podpowiadał mu, że tak się opłaca. Jeśli chciał się jeszcze tak dobrze poczuć, musiał dawkować. Wychodząc rozwalił łeb chłopakowi, który stał za nim pod ścianą. Musiał wejść do środka po nim i zamiast uciec stał jak słup soli, z szeroko rozdziawionymi ustami. Minę tę, zabrał ze sobą do grobu. Na zewnątrz było pusto i spokojnie. Ostatnie ciche momenty w tej okolicy. Strzelec sumiennie spełnił swoje pierwsze zadanie. Poczucie nieodwracalności dodało mu skrzydeł. Wsiadł do samochodu i wcisnął gaz. Jeszcze na dzisiaj nie skończył, zabawa dopiero się zaczęła. Spojrzał w lusterko wsteczne. Wyglądał tak samo jak zawsze, ale jednak coś się zmieniło. Ten przyszarzały smutek, który widywał w swoich oczach znikł. Powolutku skręcił w boczną uliczkę, wbijając się w środek sennej dzielnicy domków jednorodzinnych. Tempo jazdy wracającej z zakupów gospodyni domowej nie rzuca się w oczy. Poza tym, miał czas. Na ciężki sprzęt, czyli policję federalną i stanową, miał jeszcze co najmniej czterdzieści minut, a pierwsze helikoptery pojawią się na tym zadupiu najwcześniej za godzinę. Ogarnięcie chaosu w kręgielni i przesłuchanie pierwszych świadków to kolejna godzina, zanim jego samochód stanie się podejrzany. Dokładnie opracował swój timing. Wycie syren policyjnych aut, pędzących główną ulicą, usłyszał, będąc już w połowie drogi do swojego kolejnego celu.
Meczem futbolowym, pomiędzy lokalną drużyną i chłopakami z drugiego końca stanu, od kliku dni żyły już wszystkie małolaty. Poziom licealnych rozrywek ligowych był już na tyle wysoki, że mecz nie odbywał się na boisku szkolnym, tylko na nowocześniejszym stadionie lokalnej drużyny profesjonalnej, Trojan. Wspaniały pomysł, woda na młyn Strzelca, ponieważ to był jedyny profesjonalnie oświetlony stadion w mieście. Wjechał od tyłu, od strony zabudowań gospodarczych. O tym, że tamta brama nigdy się nie domykała, wiedział każdy małolat, który chciał obejrzeć mecz lokalnej drużyny na gapę. Zostawił auto na parkingu dla pracowników. Karabinek szturmowy zarzucił sobie na plecy. Reszta zabawek już na niego czekała, na jednym ze słupów, który podtrzymywał oświetlenie stadionu. Wczorajszej nocy przeniósł broń na taras techniczny, za reflektorami stadionowymi. Wspiął się na górę i rozpakował ukryty tam sprzęt, swoją małą zbrojownię. Dwie zabawki, nabyte specjalnie na dzisiejszą okazję. Granatnik przeciwpancerny i karabin maszynowy. Spojrzał przez szparę, pomiędzy oświetlającymi płytę stadionu reflektorami. Stadion i trybuny były w zasięgu marzeń. Oślepiająca skuteczność i prawdziwy rozmach. Zobaczył stojących przed głównym wejściem policjantów, jak biegną do aut i w pośpiechu odjeżdżają. Kiedy ich błyskające koguty znikły za zakrętem, skupił się na arenie. Trybunę gości miał bliżej. Cheerleaderki zgromadzone w rogu stadionu pod jego słupem, wygrały dziś los na loterii. Te pod pozostałymi trzema słupami, jeszcze o tym nie wiedziały, ale już były martwe. Ocali je od przemienienia się z tłuste, upierdliwe zdziry. Zawodnicy właśnie przestali się namawiać i ustawili się we młynie. Nie czekał na wznowienie rozgrywki, wycelował granatnik w leżącą na ziemi piłkę i włączył minutnik. Od naciśnięcia spustu będzie miał osiem sekund na przeładowanie. Pierwszy strzał uprzedził o milisekundę gwizdek sędziego. Zawodnicy nie zdążyli się rozproszyć, ale ich poszatkowane ciała rozproszyły się po całym stadionie. Siła wybuchu musiała sparaliżować widzów, ale nie miał czasu na przyglądanie się. Przeładowany granatnik wycelował w cheerleaderki z naprzeciwległego rogu. Przeżyły swoich zawodników o całe osiem sekund. Pozostałe dwa strzały wbiły się już w biegnących ku wyjściu z trybun, spanikowanych widzów. Wystrzelił jeszcze dwukrotnie, a potem odrzucił granatnik i podszedł do karabinu maszynowego. Stadiony to miejsca, gdzie wrzaski i gwałtowne emocje są na porządku dziennym i nie kojarzą się z paniką. Zaciągnął spust i zaczął przejeżdżać seriami po trybunach, jakby powolutku czytał drobny druk. Widzowie, wstając i biegając, czynili z siebie łatwy cel. Idioci. Nawet nie zorientowali się jeszcze, skąd się do nich strzela. Skupił się na uciekającym tłumie, starannie odstrzeliwując wszystkich, którzy biegli do wyjść. Tym, którzy próbowali schronić się na płycie boiska, też nie odpuścił. Świat pod nim przypominał rozkopane mrowisko. Trans powrócił. Unieruchamianie biegających sylwetek przypominało grę komputerową. Dostał wypieków, a serce biło mu tak szybko jak dzieciństwie, kiedy po raz pierwszy przechodził na nowy poziom gry i starał się jak najdłużej przeżyć. Czuł się wspaniale. Minutnik ponownie zachował się jak budzik, o zbyt wczesnej, rannej godzinie. Przerwał mu rozkoszny sen i kazał się ewakuować. Zostawił broń, skradzioną kolekcjonerom w dwóch różnych stanach. Ludziom, którzy o takiej kradzieży nie zawiadamiają policji. Broń po której nie będą go w stanie znaleźć. Złapał za linkę asekuracyjną i opuścił się na ziemię. Założył kominiarkę, zdjął z pleców karabinek szturmowy i ruszył w kierunku samochodu. Nieliczni uciekinierzy, którzy wybrali schronić się na tyłach stadionu, mieli pecha. Zabijanie ich przypominało trochę wspominanie przyjemnego snu, w trakcie przebijania się przez poranną rutynę. Strzelec dotarł do auta. Wrzucił granaty zapalające pod otaczające go samochody i odjechał. Zostawiając za sobą morze ognia i łomot eksplozji, skierował się prosto na autostradę.
Dwa zjazdy dalej, przy hangarach, w których mieściły się podmiejskie hurtownie, miał zaparkowany drugi samochód. Zmienił pojazdy, podpalił stary i powrócił na autostradę. Parsifal Wagnera jeszcze nigdy nie brzmiał tak odświętnie jak teraz, kiedy wtopiony w kawalkadę jadących w równych odstępach aut, na zawsze zostawiał za plecami miasteczko swojego dzieciństwa. Dokonał dzieła, które nie udało się jego poprzednikom. Tyle wiedział, nawet bez włączania wiadomości. Na oszacowanie ilości ofiar było jeszcze za wcześnie, on sam stracił rachubę już w kręgielni. Na stadionie nawet nie próbował, ani nie miał czasu liczyć. Jednak nie opuszczało go przeczucie, że zostawił poprzedniego rekordzistę daleko, daleko w tyle. I jeśli jego następcy nie wpadną na pomysł używania minutnika, to właśnie do niego będzie należał rekord wszech czasów. Tym bardziej, że nawet jeszcze nie skończył. Do granicy stanu miał ponad dwie godziny jazdy. Muzyka Wagnera zawsze wprowadzała go w uroczysty nastrój. Powoli stygł z rozkoszy zabijania. To co się z nim dziś działo, nadawało nową definicję słowu euforia. Lepsze niż narkotyki, lepsze niż seks. Ofiary w kręgielni i te napotkane na stadionie, w drodze powrotnej do samochodu, były wystarczająco blisko, aby poczuć ich przerażenie. Ludzie są tacy tchórzliwi. Zgrywają kozaków i ważniaków, ale kiedy stają w obliczu własnego końca, opadają z nich maski. Znał kiedyś dziewczynę, głupią ćpunkę, która za dragi robiła wszystko, na co miał ochotę. Zanim przedawkowała, zdążył posmakować sadystycznej dominacji. Przy poddaniu, którego dzisiaj doświadczył, uległość ćpunki nie była godna erekcji. Gówniara była uległa, ale się nie bała, tylko miała w tym interes. Dziś udało mu się posmakować władzy, która sięga dużo głębiej w człowieka. Ludzie chodzą w maskach i wolą nie pamiętać, że śmierć jest jedyną pewną rzeczą w życiu. I zawsze się przybliża. Licznik nie cofa się nigdy. Boją się o tym nawet pomyśleć. Wolą się bać szefów, dedlajnów, teściowych. Strzelec dziś zdjął im maski. Wyrzucił ich z tłustego, naćpanego cukrem transu samozadowolenia, przestawił im priorytety. Ani w kręgielni, ani na stadionie nie rzucili mu ani jednego szyderczego spojrzenia, nie porównywali się z nim. W końcu nie słyszał ani jednego komentującego jego minę lub strój tekstu, tekstu skierowanego niby nie do niego, niby w przestrzeń, ale dokładnie obmacującym go głosem. Ani jedna z tych parszywych, przemądrzałych dziwek nie potraktowała go dzisiaj jak towar do wzięcia. Nareszcie nikt, niczego od niego nie chciał. Ludzie szanowali jego dystans i traktowali go poważnie. Zaskoczony własną percepcją czasu, minął tablice graniczne stanu. Godziny minęły jak minuty. Przyszła pora na przerwę w operze i wiadomości. Przez pierwsze kilka zadań nawet nie rozumiał dokładnie, o czym mówi spiker. Tym, co zwróciło jego uwagę był lęk, jaki rozpoznał w jego głosie. Oczywiście spiker nie bał się go bezpośrednio, odczytywał tylko jedną z tysiąca depesz, w studiu oddalonym o setki mil. Chodziło o to, że teraz, po raz pierwszy w życiu, czytający radiowe wiadomości mówił o nim. Czyniło to ich wieź wyjątkową, zupełnie jakby byli przyjaciółmi, jakby się znali na wylot. Zrozumiał, że lęk ukryty za maską jest zawsze obecny, a spiker dzieli się tym lękiem ze słuchaczami. Już nie był zwykłym słuchaczem i nie mógł się tym strachem zarazić. Przemienił się. Udowodnił światu, że jest myśliwym, wojownikiem. Pokazał im jakie są skutki, kiedy nie traktuje się go z należytym szacunkiem, a oni stali się posłuszni. Wiadomości się skończyły, jeszcze nie podano żadnych liczb. Wspomniano tylko, że ofiar jest wiele. Zgasił radio i powrócił do Wagnera, który już nie był taki uroczysty. Zamienił go na Beethovena, ale bez efektu. Zupełnie jakby spiker odebrał mu dobry nastrój. Rozpoczął skanowanie kanałów radiowych, starannie omijając informacje. Dopiero uderzenia heavy metalu uwolniły go od poczucia utraty. KEXP zawsze dbało o podniesienie kosmopolityzmu swoich słuchaczy. Piekielne ryki zachrypniętych Finów brzmiały groteskowo, ale poczucie dobrze wykonanego zadania powróciło. Zatrzymał się na dzikim postoju i przebrał się. Ubrania były ostatnim łącznikiem z wydarzeniami w jego rodzinnym miasteczku. Wykopał w ziemi dół, wrzucił do niego ciuchy, oblał benzyną i podpalił. Popioły zakopał. Nie miał już przy sobie nic, co łączyłoby go ze strzelaniną, ale czekała go jeszcze jedna zmiana. Na granicy Massachusetts czekały na niego samochód i tożsamość, której używał od kiedy opuścił rodzinne strony. Tożsamość, która jadąc z Cleveland do Bostonu, nigdy nie zahaczyła o Chambersburg w Pensylwanii. Tożsamość urodzona w Kalifornii, od dwóch lat pracująca w clevelandzkiej filii dużej firmy odzieżowej, obecnie na urlopie, w trakcie przeniesienia do Bostonu. Tożsamość, która nigdy w życiu nie odwiedziła Pensylwanii. Dzisiejszą strzelaninę przygotowywał już od czterech lat.
Samochód porzucił na przedmieściach Springfield, zabierając bagaż, ale zostawiając kluczyki w stacyjce. W okolicy, w której okazja często czyniła złodzieja. Kilka przecznic dalej złapał autobus na Union Station. Na monitorze wewnątrz pojazdu wyświetlano nieme wiadomości. Już ukradli mu show. Nie zaskoczyło go to, żerowanie na cudzej pracy było jedynym zajęciem dziennikarzy. Szkoda, że są zbyt rozproszeni, żeby móc zastrzelić wielu naraz. Rozgorączkowany korespondent wyglądał jakby strzelał słowami, imitując karabin maszynowy. Za nim, w tle, roiło się od policyjnych wozów. Na czerwonym pasku, pod mówiącym, nadal nie podano żadnych liczb. Na siedzeniu za nim hałaśliwie rozmawiały dwie młode dziewczyny. Ładne, podobne do tych cheerleaderek, które dzisiaj pozabijał. Idiotki, które udają kobiecość i uległość, chociaż wcale ich w sobie nie mają. Kiedy człowiek przestaje ich słuchać i zaczyna je widzieć, zawsze okazują się być wrednymi sukami. Nigdy im nie przebaczy, tak samo jak ona nigdy mu nie przebaczyła. Szkoda, że nie może jej zabić. Szkoda, że uroda nie ma nic wspólnego z prawdomównością. Głupie, pazerne kurwy, zasłużyły na śmierć. Skoro nie potrafią zająć się sobą i łażą za człowiekiem, trzeba się ich pozbyć. Tylko by się przed nim kładły, rozkładając nogi i udając, że nie mają w tym żadnego interesu. A potem pretensje i presja. Przeklęte. Najpierw prowokują, a potem obwiniają za posiadanie naturalnych instynktów. Tylko potrafią się czepiać, że człowiek żyje, że człowiek oddycha i ten ich totalitarny monopol na macierzyństwo. Za kilka dni pójdzie do pracy i znów będzie musiał znosić ich zainteresowanie sobą. W autobusie zrobiło się cicho, małolaty zamilkły. Oderwał wzrok od monitora. Coś mu nie pasowało. Rozejrzał się i dopiero po chwili zrozumiał. Ludzie wokół niego utworzyli naturalny odstęp, ponad dwukrotnie większy, niż ogólnie przyjęty dystans społeczny. Kiedy wsiadał był taki sam jak oni, a teraz dookoła siebie miał ponad dwumetrowe odstępy. Reszta pasażerów stłoczyła się w pozostałej części pojazdu. Unikali jego spojrzeń, zupełnie jakby był jakimś śmierdzącym bezdomnym. Wysiadł na następnym przystanku, chociaż do parkingu dworcowego, na którym czekał na niego samochód, miał jeszcze ponad trzy mile. Wolał pójść piechotą. Zmienił się, przechodnie też woleli omijać jego spojrzenie. Z pewnością nie został rozpoznany, wtedy reakcja byłaby inna, wezwaliby policję. Po prostu wyczuwali, że należy mu się szacunek. Przejrzał się w szybie mijanego sklepu. Wyglądał normalnie. Nie przypominał ani menela, ani krwiożerczej bestii. Nie wiedział, co tak onieśmielało przechodniów, ale z pewnością to nie był wygląd. Doszedł do dworca. W jednej ze skrytek była ukryta kalifornijska tożsamość, której nie chciał mieć przy sobie, w trakcie wycieczki w rodzinne strony. Kiedyś, przed laty, jego rówieśnik, pewien kalifornijski dziewiętnastolatek, zginął w wypadku samochodowym razem z całą swoją rodziną. Jego akt zgonu został potem wycofany z kartoteki szpitalnej i policyjnej. Według ewidencji ludności nadal żył. Ryzyko spotkania kogoś, kto by go znał i pamiętał, szczególnie w Cleveland, było minimalne. Bez rodziny, a nazwisko Jones nosi prawie półtora miliona Amerykanów. To nie była tania tożsamość. Zaczął jej używać dopiero po sprawdzeniu, że bezpiecznie funkcjonuje w bazach danych. Minął dwóch policjantów. Przynajmniej ci się go nie bali. Patrzyli na niego ze znużoną, profesjonalną ciekawością. Kiedy otwierał skrytkę, dotarło do niego, czym się różni od pozostałych przechodniów. Został zbiegiem i pozostanie nim już do końca życia. Nie obchodziło go, że będą go prowokować, nazywać tchórzem. Dobrze się przygotował, ale wyjścia z trybu całodobowej ostrożności już wyłączyć nie może. Już dawno temu przestał liczyć dni kalendarza. Dzisiaj w jego życiowej rutynie pojawił się nowy element. Obudził takich, których sensem życia stało się pochwycenie go. Oni też nie byli tchórzami, ale miał nad nimi przewagę. Nadal tkwili we śnie, w którym śmierć ich nie dotyczyła. We śnie, z którego nawet jemu, nie uda wszystkich otrząsnąć. Nie bał się swoich prześladowców. Nic mu nie mogli zaszkodzić. Był aniołem Boga, obudził wielu, a w planach miał jeszcze więcej pobudek. Ubrany w swoją kalifornijską tożsamość, wmieszał się w anonimowy tłum, wylewający się z budynku Union Station. Na parkingu czekał na niego samochód. Kupiony dwa lata temu, kiedy zaczynał pracę w Cleveland. Teraz będzie kierownikiem bostońskiej filii, kimś, kto nigdy nie posiadał żadnej nielegalnej broni i nigdy nie był notowany, nawet za niewłaściwe parkowanie. Nie do wytropienia. Wsiadł za kółko i ruszył w kierunku Bostonu. Maraton z Chambersburg, jeszcze się nie skończył, przed nim były ostatnie, niecałe dwie godziny jazdy.
Na pierwszej stacji za miastem zatankował do pełna. Płacąc kupił sobie kawę i usiadł z nią przy wysokim, niewygodnym stoliku barowym. Nieme wiadomości wyświetlano na dużym monitorze nad kasami. Z czerwonych pasków na dole ekranu dowiedział się, że ponad trzysta mil stąd zarządzono na niego obławę, oraz że pojawiły się pierwsze szacunki, co do liczby ofiar. Na razie dotyczyły tylko kręgielni, gdzie policja potwierdziła siedemnaście zgonów zastrzegając, że to jeszcze nie koniec i razem z atakiem na stadion, ofiar będzie dużo, dużo więcej. Podekscytowana prezenterka bełkotała coś z prędkością światła i chociaż nigdy nie uczył się czytać z ruchu ust widział, że jest uszczęśliwiona własną oglądalnością. Ciekawiło go, czy już zdobył tytuł sprawcy najbardziej śmiercionośnej strzelaniny, w historii swojej ojczyzny. Brat z Las Vegas był sprawny, ale głupi. Strzelanie z hotelowego okna do ludzi na koncercie, to był świetny pomysł. Nie pomyślał jednak o swojej ucieczce. Strzelec zdziwiłby się bardzo, gdyby zabił mniej ludzi od niego. Tytuł zwycięzcy mu się należał. Uśmiechnął się do swego przyszłego rekordu. Patriotyzm był jego drugą naturą, kiedyś nawet podobał mu się początek dnia w szkole i przysięga wierności. Wyobraził sobie wdzięczność tych wszystkich dusz, które uwolnił od cierpienia. Dzięki niemu stały się częścią czegoś większego. Dzięki niemu ich bezwartościowe życia okażą się ważne, będą o nich pisać w wiadomościach. Pierwsi zapłakani krewni i znajomi zaczynali już kłaść kwiaty i znicze przed policyjnym kordonem. Podniecona prezenterka znikła z wizji i pojawił się kolejny złodziej show, prezydent. Nie trzeba było nawet umieć czytać z ruchu ust, żeby wiedzieć, że bełkoce to samo, co zawsze. Zasłonę dymną dla maluczkich. Coś na temat modlitw za ofiary. Tego jak razem z żoną są przygnębieni i myślą o poszkodowanych. Ciekawe, czy kiedykolwiek w życiu się pomodlili? Potem prezydent musiał coś dodać, coś ograniczeniu produkcji spłonek do starego modelu nabojów, albo inny uspokajający absurd. Ulubione karabinki szturmowe Strzelca i tak będzie można dalej kupować bez pozwolenia i bez rejestracji. To jest przecież Ameryka, ziemia wolnych. Już o to zadba lobby sprzedawców broni, które zatrudnia trzy czwarte senatorów. POTUS różnił się od spikerów w jeszcze jednej kwestii. Widać było, że on się nie boi. Stary hipokryta wyglądał tak, jakby jego oczekiwania zostały spełnione. Powinien podziękować Strzelcowi za czas antenowy, który dzięki niemu zdobył. Pił kawę, zaskoczony iskierką nienawiści, adresowaną bezpośrednio do niego. Widział ją w oczach polityka. Do tej pory był przekonany, że ten stary dziad olewa wszystko, a tu taka niespodzianka. Skończył kawę i zastanowiła go cisza w lokalu. Ekspedientka i dwóch klientów patrzyło się na niego z zaskoczeniem, a kiedy odwzajemnił ich wzrok, natychmiast powrócili do swoich działań. Znowu kogoś wystraszył. Otrząsnął się i wrócił do auta. Na razie będzie musiał ukrywać swoje zainteresowanie wiadomościami. Nie chciał rzucać się w oczy. Jak dojedzie na miejsce, włączy telewizor i obejrzy wszystko w spokoju. Wszyscy są wstrząśnięci, kiedy tabu śmierci nagle zostaje odsłonięte. Szczególnie z takim rozmachem jak dziś, dzięki niemu. Ganiają wówczas, jak kot z pęcherzem, żeby ponownie zatuszować jej istnienie. Kiedy pokaże im się, że nie mają racji, natychmiast zaczynają wrzeszczeć. Muszą zagłuszyć, zakrzyczeć prawdę. Ich problem. W hrabstwie Franklin mogą sobie teraz jazgotać do woli i przetrząsać lasy. Jemu do celu została niecała godzina jazdy. Nie pomyślał o muzyce, jechał w ciszy. Na przedmieściach Bostonu, drogę zablokowała mu grupa wyrostków. Poczuł płonący pierścień zaciskający mu się na trzewiach. Znamię zbiega. Dopiero jak wyhamował, zorientował się, że nikt na niego nie poluje. Po prostu, wychodząca z baru grupa pijanych młodzików, wtargnęła na jezdnię. Zatrąbił, pokazali mu faka i zeszli z drogi. Kiedy ich mijał, już nie byli groźni. Ich twarze przypominały pergamin. Zupełnie jakby skóra zamieniła się w gąbkę, w którą wsiąka lęk. Pod jego badawczym wzrokiem zgarbili się i czmychnęli, jak zrugane sztubaki. Ponownie poczuł w sobie moc, którą zdobył, pożerając serca swoich wrogów. Jego niewidzialne, przytroczone do pasa skalpy, dodawały mu sił. Będzie musiał się do tej mocy przyzwyczaić, zanim powróci do normalnego, anonimowego życia. Nie jest szaleńcem, jest aniołem bożym, niszczycielem światów. Jego ścieżka dopiero się rozpoczęła. Kiedy dojeżdżał na miejsce nie wiedział, że jest jeszcze za wcześnie, aby zrozumieć nieodwracalność zmian, które w nim zaszły. Nie zorientował się, jak złożony jest proces, który uruchomił. Niewielu jest profesorów, którzy mieliby wystarczająco dużo wyobraźni, aby się zorientować. Incydent z wyrostkami popsuł mu humor. Satysfakcja z wyjątkowego dnia zniknęła, a wnętrze auta zrobiło się wyzute z powietrza. Skojarzyło mu się z pomieszczeniem zamkniętym po imprezie, zanieczyszczonym oparami wczorajszego alkoholu i nikotyny. Strzelec znał ten smród, kiedyś sprzątał klub nocny w niedzielne popołudnia.
Dojechał do wynajętego domu i z ulgą wysiadł ze śmierdzącego auta. To była długa jazda. Wyjął klucze, schowane przez pośrednika w skrzynce na listy i wszedł do środka. Zostawił rzeczy w holu, zajrzał do salonu. Kanapa i telewizor stały na swoim miejscu. Prawdziwy domek z amerykańskiego snu. Zapadł się w miękkim meblu jeszcze nie wiedząc, że stanie się on jego karcerem, w więzieniu o zaostrzonym rygorze. To, co w pierwszej chwili brał za znużenie strzelaniną i podróżą, było czymś, czego nigdy wcześniej nie doświadczył. Umartwienie ciała, przez które drętwiały członki. Nie mógł odpocząć, ponieważ nagle jego słuch zrobił się nadwrażliwy. Nagle usłyszał głosy, wbijające mu się pomiędzy myśli. Zupełnie jakby każdy człowiek, którego dziś zabił, chciał mu coś powiedzieć. Wiedział, że bliscy ofiar nienawidzą go, tak samo jak prezydent. Wiedza ta sprawiała mu przyjemność. Wiedział też, że ci, których zabił, już nic nie mogą mu zrobić, ponieważ nie żyją. Rozpoznał nie swoje myśli. Przypominały narrację medialną na jego temat. Wiadomo, że zrobią z niego świra i nie docenią jego fantazji. Przyszła pora obejrzeć ich szopkę i zagłuszyć to dziwne wrażenie. Złapał za pilota i włączył wiadomości. Spiker telewizyjny niewiele różnił się od radiowego. Też przestał mówić do promptera i zaczął zwracać się bezpośrednio do Strzelca. Oglądający miał na początku kłopoty z usłyszeniem słów, ponieważ pogarda, z jaką na niego patrzono, była namacalna. Ludzie to nieufne i podzielone istoty. Żadne zwierzę nie jest aż tak ślepe. Tylko ludzie potrafią żyć obok siebie latami, nie ufając sobie nawzajem. Tego braku zaufania nauczyli go nie tylko policja i nauczyciele, ale i inne służby, działające według procedur, a nie według aktualnych potrzeb człowieka. Prezenter był bardzo oficjalny, razem z tym swoim dystansem emocjonalnym, w podawaniu ilości zabitych. Tylko tym razem już nie miał takiej durnej, zadowolonej z siebie miny, jak wtedy, kiedy zamieniał na numery tysiące martwych Palestyńczyków. Łamał mu się głos. Może zorientował się, że jeżeli będzie za bardzo zadowolony, to straci pracę? Do tej pory te pewne siebie bachory cywilizacji umiały tylko łamać każdego, kto nie pasował do ich kręgu. Ludzie poza granicami państwa obchodzili ich mniej, niż zeszłoroczny śnieg. Teraz, dzięki niemu, role się odwróciły. Nie tylko nie dał się złamać, ale i złamał łamiących. Przejęty własną empatią prezenter znikł, a jego miejsce zajęły obrazy. Strzelec zobaczył mieszkańców swego miasteczka, jak wylewają gorzkie łzy, kładą świeczki, maskotki i kwiatki. Koło kręgielni, koło stadionu, a nawet przed szkołą średnią w innym miasteczku, na drugim końcu stanu, skąd przyjechała feralna drużyna futbolowa. Pokazywali tłum, który ustawił się ze świeczkami na rynku. W gąbkę ich twarzy wsiąkało poczucie winy, nagle poczuli się głupio, ponieważ urodzenia łamali swoje bachory. Nagle zrobiło się za późno, żeby naprawić błędy. Płakali, ponieważ nie pozwolili swoim dzieciom cieszyć się życiem. Krępowali ich oczekiwaniami i wymaganiami, niczym kolczastym drutem. Zagłuszali ich myśli swoim wrzaskiem zniecierpliwienia. Tłuste, naszpikowane junk foodem świnie, które nie zdążyły powiedzieć swoim dzieciom, że były kochane. Teraz wspólnie lamentowali, żeby ochronić swą hipokryzję. Pojawił się nowy napis na czerwonym pasku, w dole ekranu. Napełnił go radością. Liczba zidentyfikowanych zgonów dotarła już do siedemdziesięciu siedmiu i nadal rosła. Został mistrzem, autorem najkrwawszej strzelaniny w historii swojej Ojczyzny. A jeszcze nie skończył. To zasługiwało na toast, ale barek był pusty. Zostawił marudzący telewizor i poszedł obejrzeć swój nowy dom. Głosy w jego głowie mieszały się z lamentami bliskich ofiar, którzy wypowiadali się na antenie. Łatwo się było z nimi nie utożsamić. Słuchał gorzkich żali krewnych tych, których pozabijał, historii o tym, czego nie zdążyli zrobić, skarg na młody wiek zabitych. Dowiedział się, co przerwał i komu złamał serce. Takie bzdury go nie interesowały. Obchodziły go tak samo, jak on tych gnojków, oraz ich rodziców, przez ostatnie trzydzieści lat. Wszedł na górę i wybrał sobie sypialnię. Zajął przyległą do niej łazienkę, rozpakował rzeczy osobiste. Kartony przywiezione przez firmę, zajmującą się przeprowadzkami, leżały w garażu i mogły poczekać do jutra. Skupiony na urządzaniu się, zapomniał o włączonym telewizorze. Trzaski pomiędzy światem żywych i martwych nie przeszkadzały mu. Skoro był Charonem, przewoźnikiem na drugi brzeg Styksu, to nic dziwnego, że słyszał, o czym gadają na jego łajbie. Wysadzi ich wszystkich w piekle i będzie po krzyku. Wyjrzał przez okno swojej nowej sypialni. Wyglądało na przeciwną stronę niż ulica. Jego dom był ostatni w rzędzie, a za działką zaczynał się lasek. Pewnie popularne miejsce psiarzy i uprawiających jogging. Przyzwoity, niewielki domek, kolonialny styl Nowej Anglii. Kwintesencja przeciętności. Tego właśnie potrzebował. Przeszedł na drugą stronę domu i wyjrzał na ulicę. Asfalt kończył się zaraz za jego podjazdem zamieniając się w leśny dukt. Zszedł do garażu. Ilość zostawionych tam pudeł wykluczała wstawienie pojazdu. Zwiedził kuchnię. Poprzedni lokatorzy zostawili tylko herbatę i zamokłe chipsy, nadające się tylko do kosza. Chwilę potem, obok chipsów, znalazło się wyjęte z lodówki, przeterminowane mleko. Poszedł na górę, wziął prysznic i przebrał się. Wrócił do kuchni i zaparzył herbatę. Zapomniał zrobić zakupy, ale teraz był już zbyt zmęczony, żeby szlajać się po okolicy. Zajmie się tym rano. Z parującym kubkiem wrócił na kanapę i zaczął serfować po serwisach informacyjnych. Zdominował wszystkie dostępne programy. Informacje na temat głodu i wojen wstrząsających planetą, wyleciały z ramówek. Konflikty, w których ginęły tysiące, porwania, niewolnictwo, wyzysk, przesiedlenia, nierząd, pedofilia i przemoc, będące codziennością dla większości mieszkańców globu, w krainie sytych musiały ustąpić miejsca jego dziełu. Imprezowa kraina pokoju i dostatku nagle miała własnych męczenników i rzadką okazję, aby poużalać się nad sobą. Korzystali z niej na każdym kanale, nie dziękując mu za stworzone okoliczności. Liczba ofiar rosła. Na końcowe wyniki było jeszcze za wcześnie, ale już świętował. Herbatą, jak Brytyjczyk z wyższych sfer. Siedemdziesiąt siedem to szczęśliwa liczba, chociaż dane nadal niepełne. Identyfikacja poszatkowanych granatami, wymagała czasu. Ponad pięćdziesiąt osób uznano za zaginione, ponad setka rannych została przewieziona helikopterami do okolicznych szpitali w kilku stanach. Granatnik okazał się być znakomitym pomysłem. Zabijał dużo skuteczniej niż karabin szturmowy. Dokończył herbatę. Powtarzane w kółko informacje zaczęły go irytować, więc przełączył na kreskówki. Nawet tam, w dolnej części ekranu, przepływał napis sugerujący przełączenie na kanał informacyjny. Dziś był jego dzień. Przyćmił wszystkie inne gwiazdy. Był ważniejszy nawet od filmów rysunkowych. Gapił się w telewizor, a dobry nastrój powoli zaczął powszednieć i znikać. Głosy ofiar ponownie zaczęły mu przeszkadzać. Natarczywie zajrzały mu do głowy. Chyba nie spodobało im się, że je zostawił. Racja, zmęczenie. Nie spał już od ponad doby. Zgasił telewizor i poszedł do sypialni.
Położył się na łóżku, w świeżej pościeli i poczuł jak ulga rozlewa mu się po ciele. Znużenie dało o sobie znać. To był bardzo pracowity dzień. Wyjątkowy. Inny niż wszystkie, które do tej pory przeżył. Zamknął oczy, ale sen nie nadchodził. Kiedy już ciało przyzwyczaiło się do nowej, wygodnej pozycji, komfort znikł. Głosy ponownie zaczęły nad nim krążyć. Już nie zachowywały się jak potulne owce, pojawiło się w nich dużo pretensji. Chyba przestały się go lękać. Tyle działań niespodziewanie przerwał, tyle serc połamał, tylu żywych pozostawił w żałobie. Jak on mógł? Przecież to nie ci, których pozabijał, wyrządzali mu krzywdę. Nawet jeśli byli tak samo bezduszni jak inni i mogli go zranić, to i tak potraktował ich gorzej, niż oni jego. Niesprawiedliwie. Uczciwość i praworządność, boska czystość, którą się chełpił i która pozwalała mu czuć się lepszym od innych, topniały od tego natłoku oskarżeń. Zagłuszające się nawzajem głosy zamieniły się w pulsujący ból głowy. Zirytowany usiadł na łóżku i zapalił światło. Pod przeciwną ścianą stała szafa, o przesuwnych, lustrzanych drzwiach. Nie zwrócił uwagi na te lustra wcześniej, kiedy wyjmował pościel, więc teraz, zanim się rozpoznał, przez milisekundę myślał, że nie jest sam w pokoju. To wystarczyło, żeby adrenalina ponownie zapanowała nad organizmem. Zaskoczony patrzył na swoją, nie swoją twarz. Przekrwione, podkrążone oczy, drżące członki. Zwykle uwielbiał stać przed lustrem podziwiając swoje mięśnie, seksowną linię włosów między pępkiem i łonem, przystojny kanciasty podbródek. Teraz mięśnie wyglądały jak pourywane od przyczepów, jak źle wstrzyknięty botoks. Jakby nigdy nie trenował. Strzelec pogardzał ludźmi, którzy brakiem szacunku do sportu, doprowadzali się do takiego stanu. A teraz sam wyglądał jak taki mięczak. Wytrzeszcz miał jak na zdjęciach, z podręcznika o chorobach tarczycy. Popatrzył sobie w oczy i przymarzł, nie mogąc oderwać wzroku. Zupełnie jakby zmuszała go do tego jakaś zewnętrzna wola. Zobaczył pulsujący obłęd swej duszy, który przykuwał uwagę promieniując takim lękiem, że aż odbierał siły na samodzielne myślenie. Drżał i pocił się, wpatrzony we własny strach. Jego największa tajemnica wydała się. Był tchórzem. Nie wiedział ile czasu minęło, zanim wściekłość pomogła mu zerwać się z łóżka i pobiec do łazienki. Zanim nienawiść do siebie, udało mu się ponownie przekłamać w nienawiść do otaczającego go świata. Opryskał twarz zimną wodą i z ulgą zobaczył się w lustrze nad umywalką. Już było lepiej. Usiłowali ukraść mu duszę, ale im się nie udało. Uspokoił się, ale odechciało mu się spać. W szafce za lustrem znalazł apteczkę, zaopatrzoną dużo lepiej niż kuchnia. Wyłuskał trzy tabletki przeciwbólowe i popił kranówką. Fala lęku, która do niego dotarła, musiała być wspomnieniem przerażenia, jakim otaczał się mordując i które tak znakomicie smakowało. To nie był jego lęk tylko strach tych, do których strzelał. To była ich zawiść, żałująca bliźniemu powietrza w płucach. Demon przeszłości, którego rozwalił strzelając z karabinu i granatnika. Uśmiechnął się do swego przystojnego oblicza. Jego urlop się dopiero zaczynał, ma mnóstwo czasu, żeby ochłonąć. Niecodziennie zostaje się najpopularniejszą osobą w Ameryce. Pracę zacznie dopiero za półtora tygodnia, a do tego czasu sytuacja zdąży się uspokoić. Wkrótce zniknie z czołówek serwisów informacyjnych. Przynajmniej do czasu swego następnego projektu. Wszystko się uspokoi jak już pożrą jego opowieść i wrócą z liczeniem zgonów na Bliski Wschód lub na inną, odległą wojnę, z którą żaden samotny strzelec, nawet najlepszy, konkurować nie może. Żywi się uspokoją i przewrażliwienie minie. Musi teraz o siebie dbać. O tym, że od sławy może zakręcić się w głowie wiadomo od dawna. Na przykład taka Marilyn Monroe. Wrócił do kuchni i zaparzył sobie jeszcze jedną herbatę. Pogapi się w telewizor, a ten ukołysze go do snu, jak za starych, dobrych czasów. W połowie schodów usłyszał pod czaszką piekielny, paraliżujący wrzask przerażenia. Stracił równowagę i zleciał na dół, łamiąc drewnianą poręcz. Paraliżujący ból kości ogonowej spowodował, że zrobiło mu się ciemno przed oczami i zemdlał.
Ocucił go ból. Nie wiedział, ile czasu przeleżał pod schodami. Na rękawie wyczuł wilgoć, krwawił z rany na łokciu. Krew jeszcze nie zdążyła zakrzepnąć, więc odpłynął tylko na chwilę. Łupało mu w głowie, bolały go łokieć i krzyż. Cios w kość ogonową to nic miłego. Próbował się podnieć, ale upierdliwy, wspinający się wzdłuż kręgosłupa, pulsujący ból, nie pozwolił mu na pełne wyprostowanie się. Posykując dotarł do kanapy na czworaka i wturlał się na miękki mebel. Jedynym sposobem na ominięcie cierpienia było nie poruszanie się. Zapadł w półdrzemkę. Dopiero po niej odważył się dokonać auto obdukcji. Miał rozwalony łokieć, kilka potężnych otarć i siniaków na nogach, no i ból w krzyżu, który utrudniał poruszanie się. Dobrze, że wziął już wcześniej paracetamol. Leżąc w ciemnościach, zapadł w pół letarg, formę świadomego snu, pozwalającego na bycie świadkiem własnych myśli, ale bez będących ich konsekwencją, reakcji emocjonalnych. Stan ten różnił się od snu tylko tym, że kontakt z jawą nie został utracony. Uświadomił sobie, że każde życie, które zabrał, obciążyło go długiem emocjonalnym. Długiem, który można spłacić jedynie własnymi łzami lub krwią. Wiedział, że to bzdura, ponieważ on nigdy nie płakał. Nie mógł jednak odmówić tym obserwacjom pewnej logiki. Opisywały prosty łańcuch akcji i reakcji, które wywołał. Emocje pojawiły się dopiero wtedy, kiedy przyszło zrozumienie, że dla większości jest tchórzem, egoistycznym mordercą, który tak się boi własnej śmierci, że próbuje odejść z tego świata w towarzystwie. Spróbował obrócić się na drugi bok, aby ból go obudził i przerwał ten absurd. Udało się. Zaciskając zęby stoczył się z kanapy i na czworakach poszedł poszukać łazienki na parterze. Miał nadzieję, że będzie miała równie dobrze wyposażoną apteczkę. Łazienka koło sypialni była dlań chwilowo niedostępna. Ból zniechęcił go do poszukiwań. Udało mu się dotrzeć jedynie do kuchni, żeby zrobić sobie herbaty i obmyć się w zlewie. Doprowadził się do pionu. Kuśtykając, przeszukał wszystkie szafki, ale poza torebką soli, niczego nie znalazł. Kiedy herbata była gotowa, podpierając się ścian, aby nie wylać napoju, wrócił na kanapę. Ból był irytujący, ale lepszy od głosów. Owinął się w koc i sącząc herbatę, powrócił do surfowania po kanałach. Wysokie dźwięki irytowały go, więc wyciszył telewizor. Nocne serwisy informacyjne są takie skąpe w nowości. Pokazywali tylko to, o czym już wiedział. Poza tym były filmy, reklamy, teleturnieje, podobno każdy może znaleźć coś dla siebie. Mimo to, na żadnym kanale nie wytrzymał dłużej niż kilka sekund. Z ponad stu propozycji oferowanych przez lokalną kablówkę, ani jedna nie była go w stanie rozbawić lub zaciekawić. Przestał być widzem, na którym im zależało. Zatrzymał się dopiero, kiedy zobaczył dyrektorkę swojego liceum. Jakaś powtórka, którą wcześniej przegapił. Poznał ją natychmiast, stara suka w ogóle się nie zmieniła. Chociaż była bardzo blada, patrzyła w kamerę hardo i trzymała się prosto. Nawet oczy miała niezaczerwienione. Nie zaskoczyło go, że się nie przejęła. Zawsze miała serce z kamienia. Włączył głos, właśnie kończyła mówić o potrzebie leczenia, jaka teraz czeka całą wspólnotę. Wymieniała wszystkie etapy żałoby, opisywała jacy są silni i jak uda im się przez to razem przejść. Na koniec dodała, że żaden wariat, nawet najbardziej niebezpieczny, nie zdoła złamać ducha tych, którzy przeżyli. Doskonale pamiętał ten ton głosu, tę jej wieczną pretensję, przez którą człowiek od razu czuł się gorszy. Przy niej można było tylko dostać manii prześladowczej. Szkoda, że nie udało jej się zastrzelić. Dyrektorka znikła, a jej miejsce zajął reportaż o gubernatorze Pensylwanii i jego polityce wspierającej uzbrojenie Amerykanów. Redaktorzy w studio spekulowali, co będzie miał do powiedzenia, w zaplanowanej na rano konferencji prasowej. W Chambersburg wprowadzono zakaz wychodzenia z domów i zamknięto większość publicznych instytucji i biznesów prywatnych. O nim już nie wspominano. Rozkręcił im show, które toczyło się siłą rozpędu. Niewdzięczne dupki, które teraz będą się pastwić nad sobą nawzajem i przerzucać poczuciem winy. Rozliczać siebie z tego, że go nie złapali. Będą się przez niego kłócić, a to sprawiało mu satysfakcję. Skupienie na informacjach pozwalało zapomnieć o bólu, wpadł w nowy rodzaj transu. Zawisł pomiędzy rzeczywistością medialną, a przytulnym gniazdkiem wymoszczonym na kanapie. Stał się pustką, pudełkiem rezonacyjnym dla wysoko podniesionych głosów z telewizora, które przelewały się przez niego, jak oprogramowanie przez układy scalone robota. Prezenterzy zaczęli się do niego podlizywać i poniżać się przed nim. Robili wszystko, żeby zasłużyć na jego satysfakcję. Przypominali mu ćpunkę, która płaciła za dragi seksem. Różnili się od niej tylko tym, że ich nieustające prośby, aby z nimi zostać, aby poświęcić im jeszcze trochę swojego czasu i uwagi, były tylko po to, aby przykuć go do szklanego ekranu. I udawało im się. Podzielał ich przekonanie, że to, o czym mówią, jest ważne i niezbędne do życia. Płacąc im swoim czasem tak, jak ćpunce dragami, pozostał w transie, aż do świtu. Ocucił go dopiero gubernator Pensylwanii. Pojawił się w otoczeniu oficjeli i tłumacza języka migowego, kreując atmosferę równości i solidarności. Wspólnota spotykająca się w warunkach polowych, tak samo, jak po tornado. Kolejny złodziej show, wykorzystujący czas antenowy, który mu Strzelec zafundował. Profesjonalny hipokryta od razu wepchnął się do światowych serwisów, niecałe dwa miesiące przed wyborami, zmieniając swoje zdanie na temat praw Amerykanów do posiadania broni. Gubernator wkurzył Strzelca. Potraktował go jak klęskę żywiołową, sprawił, że znowu poczuł się podczłowiekiem. Tak samo jak te bogate bachory, zanim się od nich nie uwolnił. Republikański staruch, poza upieczeniem własnej pieczeni w ogniu strzelaniny, nie miał w sobie ani krzty oryginalności. Powtarzał tylko to, co już powiedzieli inni. Chrzanił o stracie, o żałobie, o potrzebie leczenia. Dodał, że nie spocznie, dopóki nie znajdzie sprawcy. Frajer, od szukania wiatru w polu. Strzelec zgasił telewizor i dopił zimną herbatę. Dalej był niedospany i pognieciony, dobrze, że chociaż ból kręgosłupa zelżał. Rozmasował zesztywniałe mięśnie i ubrał się. Czuł się tak, jakby pojemność płuc zmniejszyła mu się o trzy czwarte. Dziwnie jest mieć potwornego kaca, nic nie pijąc. Nie chciał wychodzić z domu, ale głód zmuszał go do zrobienia zakupów.
Wsiadł do auta i zapytał GPS, gdzie jest najbliższe centrum handlowe. Zapoznał się z trasą i założył okulary przeciwsłoneczne. Już miał zapalić silnik, kiedy z domu naprzeciwko wyszła kobieta w średnim wieku, z córeczką. Zobaczywszy go w aucie uśmiechnęła się. Miła sąsiadka, pewnie po południu przylezie z ciastem, żeby go przywitać w tej okolicy. Szkoda, że nie można takich bezkarnie zabijać, bez potrzeby ukrywania się. Powiedziała coś do małej, a ta pomachała mu wesoło. Poczuł się, jakby wniknęła mu tą swoją małą rączką w jelita i potrząsała nimi, zgniatając je i urywając. Jakby miała moc podobną do rycerzy Jedi i używała jej, z gracją słonia w składzie porcelany. Nie porzygał się tylko dlatego, że nie miał czym. Niczego nieświadome sąsiadki wsiadły do auta i odjechały, a on potrzebował jeszcze chwili, żeby ochłonąć po tym przedziwnym ataku, rodem z Gwiezdnych Wojen. Niełatwo będzie w tym stanie prowadzić samochód, ale nie miał wyjścia. Potrzebował jedzenia i bandaży. Miło będzie, jak go nie zgarną za nieprzepisową jazdę. Musiał się skupić, nie zwracać na siebie uwagi i nie reagować na absurdalne ataki, ze strony małych dziewczynek. Dwie przecznice dalej, kiedy zatrzymał się przy znaku stopu, z przeciwka nadjechał chłopak na hulajnodze. Tajemniczy atak na trzewia powtórzył się. Zupełnie jakby dzieci otaczało jakieś specjalne pole siłowe. Bodziec był tak intensywny, że rozkaszlał się i dostał suchych torsji. Dopiero klakson stojącego za nim auta uświadomił mu, że blokuje przejazd. Zawrócił do domu. W tym stanienie miał szans, żeby gdziekolwiek dojechać. Nie mógł też iść na piechotę. W tak zamożnej okolicy, nieznany mężczyzna, poruszający się bez samochodu, od razu zwróciłby na siebie uwagę wszystkich. Jeszcze nie był w nastroju na witanie się z nowymi sąsiadami. Ciężko oddychając zatrzymał się na swoim podjeździe, zastanawiając się, co teraz zrobi. Minął go idący na spacer do lasku nastolatek, w towarzystwie dwóch psów. Jak większość małolatów miał wadę postawy swojej epoki - ściętą górną cześć kręgosłupa, konsekwencje wiecznego pochylania głowy i gapienia się w ekran smartfona. Pokolenia cyfrowych samobójców, nawet zabijać ich nie trzeba. Są na tyle uprzejmi, że sami się wyeliminują. Niedorozwinięty ewolucyjnie młody dorosły przypomniał mu, że może zrobić zakupy online. Poczuł ulgę, która znikła, jak tylko przestąpił próg domu. Komputer miał gdzieś w garażowych pudłach, musiał zrobić zamówienie przez smartfona. Kilkukrotnie mylił się wpisując dane, a zapłacić udało mu się dopiero za trzecim razem. Od kiedy posmakował zabijania na żywo, przestał być fanem wirtualnej rzeczywistości. Skończył zamówienie i poszedł do garażu. Chciał znaleźć komputer, wypakować kilka pudeł i zrobić miejsce na samochód. Otworzył pierwszy karton z wierzchu i ujrzał album fotografii. Jego nowa tożsamość jednak nie uwolniła się od Chambersburg. Sam ją tu za sobą przywiózł. Jak on nienawidził tej dziury. To prawdziwa ironia losu, że tylko dzięki niemu przestaną wreszcie użalać się nad sobą i zaczną pamiętać o czymś więcej, niż tylko o konfederackich piromanach sprzed ponad stulecia. To ich gówniane show na 30 lipca i tak nie miało żadnych szans, przy rekonstrukcji bitwy pod Gettysburgiem. Teraz, dzięki niemu, będą mieli swoją własną, unikalną tragedię, dzięki której płacze z nimi cała Ameryka. Postawią sobie nowy pomnik i będą obchodzić nową rocznicę. Teraz płaczą, a potrafili jedynie terroryzować wrzaskiem. Podniósł karabin i odpłacił im pięknym za nadobne. Ich politycznie poprawna szczekanina, prawdy nie zasłoni. Pazerne dziady zrobiły z niego white trasha i poszczuły go swoimi bachorami. Jak on nienawidził tej ich udawanej troski. Tej ich narzucanej pseudo opieki, o którą nigdy nie prosił. Tego ciągłego ustawiania, mówienia mu do czego się nadaje i jak ma się zachowywać, aby nie wycofali swej chwiejnej łaski akceptacji. Banda zależnych od hajsu rodziców dupków. Parszywe gnoje obnoszące się z tym swoim umiłowaniem cnót obywatelskich, ale definiujący swoje miejsce w społeczności koneksjami i grubością portfela. Fochy! Zostawił ich, jak tylko odkrył, że cała ta ich przyjaźń i uprzejmość były złudzeniem. Decydowali za jego plecami do czego może się nadawać. Nie pytali go, czy ma jakieś marzenia i co chciałby robić. Zero szacunku dla wolnej woli. Tej samej, o której mówili, że jest fundamentem ich wiary i stylu życia. Tchórzliwi niewolnicy rodzinnych pieniążków. Nawet czarnuchów i Latynosów traktowali lepiej od niego. Nie żałował. Na koniec to on zafundował im nowy rozdział w historii USA. Skończył przepychać pudła bliżej wejścia do domu, żeby samochód zmieścił się w garażu. Szło mu opornie, ponieważ nadal był poobijany. Zdecydował wnieść na górę same niezbędne rzeczy, a wszystko, co przypominało mu Chambersburg, wylądowało podpalone w beczce za domem. Kiedy już niezbędna przestrzeń została uprzątnięta, poszedł odsunąć wrota, żeby wprowadzić auto. Był na środku pomieszczenia, kiedy w jego głowie przemówił nowy głos. Pierwszy od wczorajszej nocy. W biały dzień. Do tej pory myślał, że za dnia głosy nie mają dostępu. Głos nie wrzeszczał, nie oskarżał, nawet nie rzucił się na niego znienacka. Delikatnie zakaszlał, zanim przemówił, żeby zwrócić na siebie uwagę. Następnie powiedział uroczystym i uprzejmym tonem „Witamy w naszym kręgu” i znikł równie subtelnie, jak się pojawił. Przerażenie sparaliżowało mu członki. Zastygł na środku ciemnego garażu i poczuł jak po udach i po kręgosłupie ścieka mu pot. Tak samo jak wtedy, kiedy siedział przed gabinetem dyrektora, czekając na przyjazd ojca. Najgorsze było to, że od kiedy zaczęły się kłopoty ze szkołą, ojciec przestał go bić tak, jak wcześniej. Kiedyś od razu wyładowywał na nim swoją wściekłość i przestawał bić i krzyczeć wtedy, kiedy mu przeszedł gniew. Wtedy był jeszcze ludzki. Od kiedy jego metody wychowawcze zostały poddane w wątpliwość przez dyrekcję szkoły, pojawił się nowy poziom ojcowskiego gniewu. Spokojny i uprzejmy. Bezlitosny i okrutny. Po odebraniu od dyrektora, ojciec przywoził go do domu, zamykał w sypialni i mówił, że zostanie ukarany później. Wykręcał bezpieczniki odpowiedzialne za prąd, a zatrzaśnięte od zewnątrz okiennice ledwo informowały, czy na zewnątrz jest dzień, czy noc. Oczekiwanie w ciemnościach na karę było najbardziej wyrafinowaną torturą psychiczną, jakiej doświadczył. Poczucie winy, wyobraźnia i brak poczucia czasu to najokrutniejsi z katów. Nic dziwnego, że nawet w więzieniach karcer jest groźbą łamiącą najodważniejszych. W tamtych ciemnościach postanowił, że ucieknie i swoje plany zrealizował niecały rok później. Legalnie, żeby go nie ścigali, już poznał ich upierdliwość. Rzucił budę i zapisał się na kursy menadżerskie, po których dostał pracę w sklepie odzieżowym. Nie zapomniał ani jednego upokorzenia, jakie go spotkało po drodze. Nauczył się tylko nie reagować i uśmiechać, ale i planować zemstę. A teraz jego plany zostały zawieszone, ponieważ ponieważ gówniarskie ataki mocą Jedi na jego jelita, oraz głupie wrażenie oczekiwania na karę, popsuło mu nastrój i odebrało pewność siebie. Można było uciec od ojca, ale ten uprzejmy głos i tak go dopadł. Tak go przeraził, że zapomniał nawet, że jest dorosły, niezależny finansowo i nieuchwytny. Zapomniał o samochodzie czekającym przed garażem. Powrócił na kanapę, która stała się jego przystanią i odsączającym go z pewności siebie więzieniem.
Głos z garażu obudził w nim coś pierwotnego. Nie był tchórzliwym piskiem odebranej duszy, reprezentował siłę starszą i potężniejszą. Siłę nad którą panował nie wpadając w amok, tylko metodycznie zabijając. Siłę, która nieoczekiwanie powróciła, chociaż myślał, że już ją obłaskawił. Nie włączał telewizora. Bał się jakichkolwiek dźwięków. Wyczuwał obok siebie coś złowieszczego, jakąś inną obecność. Zupełnie jakby nie był sam w domu. Dzwonek do drzwi zagrzmiał w tej złowróżbnej ciszy, jak armatni wystrzał. Zerwał się na baczność, dostając palpitacji serca i łamiąc sobie strupy na łokciu. Karabinek czekał na niego w holu i dopiero, kiedy ujrzał przed drzwiami sylwetkę w mundurze kuriera, uspokoił się. Głupi panikarz, to tylko przybyły jego zakupy. Zakłopotany własnym brakiem opanowania poczłapał do drzwi. W czasach, kiedy sam był kurierem, były jeszcze napiwki, a teraz małolaty miały przenośne terminale. Zapłacił kartą zastanawiając się ile dziś, bez napiwków, taki kurier zarabia. Pewnie dymają go tak samo, jak kelnerki. O tym, że najbardziej niewdzięczne zawody są też najgorzej opłacane, a ludzie wykonujący je są najmniej szanowani, wiedział od dawna. Za kurierem, na ulicy, zobaczył spacerowicza w towarzystwie golden retrievera. Pewnie któryś z jego nowych sąsiadów wyprowadzał psa na spacer. Kurier wracał już do samochodu, kiedy pies usiadł przed jego domem i zaczął wyć. Ponury dźwięk mroził krew w żyłach. Poczucie niepożądanej obecności powróciło. Zatrzasnął za sobą drzwi, jeszcze zanim właściciel psa i kurier zdążyli wymienić zdezorientowane spojrzenia. Upuścił pudło na podłogę. Było zbyt ciężkie, żeby sam sobie dał z nim radę. Wycie psa trwało, kiedy je otworzył i wyjął z niego produkty. Właścicielowi udało się uspokoić zwierzę dopiero wtedy, kiedy już cała zawartość pudła została przeniesiona do kuchni. Wpakował jedzenie i trunki do lodówki. Był ustawiony na najbliższe kilka dni i mógł sobie pozwolić na nie spotykanie się z nikim, aż wydobrzeje. Nie czuł ani ulgi, ani apetytu, chociaż już od dawna nic nie jadł. Nawet myśl, że pobił rekord swojego brata, męczennika z Las Vegas, nie mogła mu teraz przynieść komfortu. Nawet nie wiedział, kiedy znalazł się z powrotem na kanapie, uzbrojony jedynie w butelkę taniej tequili. Włączył wiadomości. Pojawiły się już zdjęcia pierwszych ofiar i ich laudacje, czyli pochwalne komentarze bliskich. Nawet najdurniejszy obibok, najbardziej śmierdzący i upierdliwy grubas, zostali opisani jako kochający i przyjaźni światu bohaterowie. Wszystko po to, żeby stado umierających na kanapach frajerów pomyślało sobie, że to dobrze być nikim i usłyszało, że jednak było się potrzebnym światu. Niech będą pochwalone ofiary nagłej i medialnej śmierci. Oczywiście już działały punkty spotkań dla rodzin i przyjaciół ofiar, w obydwu miasteczkach dotkniętych tragedią. Amerykańska norma wyrobiona przystosowaniem do strzelanin. Coś, co się robi, zamiast zdelegalizować prywatne posiadanie broni palnej. Koncert uspokajających sumienia półśrodków. Władze zawsze były dobre w robieniu rzeczy na pokaz, w udawaniu, że się przejmują. Jakby na to nie patrzeć, współpracował z nimi. Obława, zakaz wychodzenia z domu, zamykanie szkół i biznesów. FBI nie debile, musieli już wiedzieć, że to wszystko bez sensu, ale lokalna paranoja żyje własnymi prawami, a władza musi reagować. Muszą coś robić, żeby pokazać, że są władzą. Żałosne błazny. Pokazali nabożeństwo. Znał niektórych ludzi spośród tych, wypowiadających się w wiadomościach. Pamiętał, jak traktowali swoich bliskich, bez miłości. Egoizm owocował teraz poczuciem winy. Nagle zostali postawieni przed społeczną presją mówienia dobrze o tych, których do tej pory traktowali z pogardą, których używali po to, żeby się z nimi porównać i poczuć, że są od nich lepsi i ważniejsi. Niektórzy z obecnych na nabożeństwie byli po raz pierwszy w życiu w kościele. Mądrzy po szkodzie, frajerzy. Kościół zniknął i zaczęła się rozmowa z zaproszonym do studia terapeutą. Żałoba, smutek i niedowierzanie to politycznie poprawne podejście do tematu. Żadnego marudzenia o zakazie sprzedaży karabinów szturmowych. Będą teraz zapewniać siebie nawzajem, że wszystko jest w porządku, że to nie ich wina. Tak długo, aż w to uwierzą. A potem, nagle, jego show znikło z anteny, ponieważ jakaś hollywoodzka aktorka akurat dzisiaj została aresztowana za jazdę po pijanemu. Redaktorzy serwisu informacyjnego odetchnęli, mogli porzucić smutno uroczysty ton i znów, przez chwilę, radośnie poujadać. Byli do niego bardzo podobni. Też mieli gdzieś ofiary i tych, którzy je opłakiwali. Czyżby wybił z codziennej rutyny tylko dwa małe miasteczka? Popatrzył na swoje ręce. W prawej dzierżył pustą butelkę po taniej tequili. Nawet nie zauważył jak, przelał jej zawartość w siebie. Do jego uszu dotarło odległe trzaśnięcie drzwi. Znowu jakieś dziecko zgrywające rycerza Jedi. Nagłe skurcze żołądka pogoniły go do kuchennego zlewu. Nadal nie obejrzał całego domu i nie wiedział, gdzie jest parterowa łazienka. Gówniany trunek. Nic dziwnego, że zamiast tequila wołają na niego „to kill ya”. Kiedy torsje przestały nim telepać, przestało boleć. Alkohol znieczula dużo lepiej od tabletek. Podszedł do okna. Gówniara z matką z przeciwka musiały już wrócić do domu, na podjeździe stał ich samochód. Chciałby móc je zabić, ale nie może. Nie szkodzi, następnym razem zaatakuje przedszkole, tak, jak już to wcześniej planował. Zrobił sobie kawę zastanawiając się, jak długo jeszcze małe gówniary będą mu wykręcać jelita. Będzie musiał jutro wybrać się na spacer, chociażby do lasku. Może ta dziwna reakcja organizmu na dzieci już mu przejdzie. Siedział przy kuchennym stole, a kawa nie przynosiła mu ulgi. Jakaś jego część już wiedziała, że się oszukuje. Czasy, kiedy umiał być tacy jak inni, minęły. Mógł sobie wszystko idealnie zaplanować i zatrzeć ślady, ale i tak pewne sprawy nieodwracalnie się zmieniły. Dopiero teraz zaczął rozumieć, że śmierć dotyczyła go tak samo jak ich, i tak samo jak oni, nie zna ani dnia, ani godziny. Nadszedł zmierzch, owijając mrokiem jego skołataną obłędem głowę. Boski orgazm, który czuł zabijając, był już tylko wytartym, zagłuszonym przez głosy wspomnieniem. Głosy powróciły w mroku, tak, jak go o tym uprzejmie uprzedziły w dzień. Zabici i żywi, których zranił zabijając. Pomniejsze demony żywiące się lękiem i rozpaczą. Myśliwi na jego tropie. Goście w jego głowie krzyczeli, przeklinali, złorzeczyli, nie dawali spokoju. Już nie potrzebował małych, machających rękami dziewczynek, żeby czuć szarpnięcia jelit. Każdy dźwięk wypychał mu powietrze z płuc. Zaczął mieć kłopoty z oddychaniem, zdrętwiały mu końcówki palców. Myśli napadły go, niezłomnie głosząc, że nie ma racji i wywołując punktowy ból w głowie. Zaczął drżeć. Wpadł w psychozę, że to początek raka mózgu. Jego przerażenie rosło wprost proporcjonalnie do bólu. Dusił się, głosy odebrały mu nawet prawo riposty, przestał być panem własnych myśli. Do głosów nieżywych dołączyli ci, którzy musieli się teraz zajmować jego parszywym istnieniem i nie spoczną, dopóki go nie ujmą. Osaczyli go, jakby byli realni, jakby dysponowali tajemniczą telepatyczną mocą dominacji na odległość. Wycie ofiar, złorzeczenie rodzin, nagonka śledczych zamieniały się w ból, zmuszając go do kolejnej, nieudanej ucieczki.
Nie było dokąd uciec. Wszędzie dokąd biegł, zabierał ze sobą własną głowę. A to właśnie w niej zamieszkali jego kaci. Będąc na górze, sprawdził apteczkę w łazience. Jego umysł musiał odpocząć, musiał jakoś przestać myśleć. Chciał sprawdzić, czy poprzedni lokatorzy zostawili jakieś środki nasenne. Wszystko było lepsze od obecnego stanu. Był już taki zmęczony, a nadal nie mógł spać. Plan się nie udał. Kiedy tylko zapalił światło, zobaczył w lustrze nad umywalką swoją twarz. Sam siebie zabił spojrzeniem. Nienawiść, jaką ujrzał w swoich oczach, spowodowała, że poczuł się opętany. Nie miał odwagi spojrzeć sobie w oczy, a co dopiero otworzyć szafkę. Nawet kiedy podniósł w końcu wzrok, unikał swego spojrzenia. To, co ujrzał przeraziło go. Jego przystojna twarz należała do przeszłości. Zobaczył wrzynającą się weń siatkę zmarszczek i potworne obwisłości tam, gdzie skóra straciła jędrność. Najgorsza była wiedza, że to nie efekt zmęczenia czy pijaństwa, tylko jego nieodwracalna przyszłość. Cena, jaką się płaci za bycie człowiekiem, który dokonał wyboru. Sygnał, że sympatia jaką go darzyli współpracownicy, jego pozycja lidera sprzedaży odeszły w niepamięć. Bez uroku osobistego jego konkurencyjność będzie już tylko spadać. To nie Cleveland, to nie przeszłość. Tutaj z nikim w pracy już zaprzyjaźnić się nie uda. Nie ma też żadnych przyjaciół, żeby móc się na nich oprzeć. Ci, którzy chcieli go zaakceptować, przyjąć do swego grona, podobnie jak ci, którzy chcieli mu pomóc, zostali odrzuceni. Wszystko, co chciał im udowodnić, okazało się być nieważne. Chciał być sam i jest sam. Teraz wie, co to oznacza. Rzeczywistość okazała się być czarna i jedynie własnemu brakowi wyobraźni mógł zarzucić, że tego nie przewidział. Patrzył na ruinę siebie tak długo, aż przyszło do niego rozwiązanie problemu. Ponownie zszedł na dół, do swojego kanapowego azylu.
Cyfryzacja obeszła się z archiwum bostońskiej policji łaskawie. Wszystkie dane doczekały się swojej wersji wirtualnej. Wystarczyło wpisać do wyszukiwarki nowy adres wnuczki, żeby jego oczom ukazał się raport, jaki sam napisał ponad sześćdziesiąt lat wcześniej. W epoce, kiedy jeszcze korzystano z papierowych formularzy, a nie z aplikacji. Wezwanie przeciętne. Strzały z broni palnej. To było jeszcze przed pamiętną uchwałą Kongresu, która rozbrajała Amerykanów radykalnie obniżając statystyki zabójstw i brutalnych przestępstw. Wtedy takie wezwania były codziennością. Obok odgłosów wystrzałów, obcy, samotni mężczyźni bez samochodu spacerujący po okolicy, czy blokada czyjegoś podjazdu źle zaparkowanym autem, były najczęstszymi powodami do wzywania policji na senne, zamieszkałe przez klasę średnią przedmieścia. Ponad dziewięćdziesiąt procent tych wezwań było bez sensu i wymagało tylko uspokojenia zgłaszającego, oraz pochwalenia go za obywatelską postawę. Raport dotyczył przypadku z pozostałych dziesięciu procent. Kiedy popatrzył na zdjęcia ekipy kryminalistycznej, od razu wszystko sobie przypomniał. Wysportowany facet koło trzydziestki, leżący na kanapie przed włączonym telewizorem. Wytrzeszczone, niezamknięte oko, odstrzelona połowa czaszki. Lufa pistoletu, nadal tkwiąca w ustach i kolaż z kości, krwi i mózgu na ścianie za denatem. Ta część twarzy, która mu pozostała, nadal była przystojna. Klasyczne samobójstwo w wersji makabrycznej. Niektórzy faceci lubią przeginać. Daleko mu było do schludnie biorących tabletki nasenne opuszczonych żon. Nawet obsrani wisielcy budzą mniejszą grozę. Jednostronny raport zamykający śledztwo potwierdzał, że to był łatwy, nie absorbujący śledczych przypadek. Ofiarą i sprawcą był nowo mianowany kierownik bostońskiej filii dużej firmy odzieżowej, który przeprowadził się z Cleveland, Ohio. Sierota bez rodziny. Nie miał jeszcze na miejscu żadnych znajomych, facet był w trakcie dwutygodniowego urlopu tranzytowego. Nawet się porządnie nie rozpakował, kiedy siódmego dnia swojego urlopu strzelił sobie w głowę, z legalnie posiadanej broni. Przeszukując dom denata odkryto popioły po spalonych przedmiotach, które okazały się być albumami ze zdjęciami i chłopięcymi zabawkami, m.in. rękawicą bejsbolową i figurką superbohatera. Żadnego ze zdjęć nie udało się odzyskać. Denat był otoczony pustymi butelkami po taniej tequili, a sekcja wykazała zmiany na wątrobie charakterystyczne dla alkoholików. Policyjny psycholog zdiagnozował, że depresja i ukryty alkoholizm były przyczyną samobójstwa, przed dokonaniem którego, denat pozbył się wspomnień z przeszłości. Jego współpracownicy znad jeziora Erie określili go jako uczciwego i sumiennego samotnika, małomównego, stroniącego od życia towarzyskiego domatora. Zgodzili się, co do teorii, że brak rodziny, nieumiejętność nawiązania relacji i pracoholizm, mogły przełożyć się na rozchwiany stan emocjonalny. To było proste śledztwo, dlatego szybko o nim zapomniał. W tamtych czasach ulice były pełne dużo bardziej gwałtownych świrów i na takie emocjonalnie zagubione, ale nie stwarzające zagrożenia dla ogółu przypadki, nikt nie zwracał uwagi. Sprawa została zamknięta, ubezpieczyciel opłacił kremację, a na uroczystość wysypania popiołów z urny przyszły cztery osoby. Policjant, który odebrał zgłoszenie, sąsiadka, która zgłosiła strzały, razem z córką, oraz przedstawiciel firmy odzieżowej, który odziedziczył stanowisko po nieboszczyku.
Wracając z archiwum zatrzymał się w bibliotece. Mając już datę i dane policyjne, miał czego szukać w archiwum prasowym. Bostońska biblioteka nie miała tu cyfrowej bazy danych. Bez daty, przeglądanie mikrofilmów byłoby syzyfową pracą. Z datą okazało się być tym samym. Nic nie znalazł na ten temat. Do samobójstwa doszło niedługo po największej masowej strzelaninie w historii Ameryki, po masakrze w Chambersburg. Okres ten trudno by było nazwać sezonem ogórkowym dla dziennikarzy. Nikt nie potrafi zapomnieć tamtych czasów. W wyniku tej strzelaniny w Amerykanach coś pękło. Niemożność odnalezienia sprawcy i zbiorowa, podgrzewana przez media psychoza, doprowadziły do nieoczekiwanego przesilenia. Kiedy już FBI wyprofilowało napastnika i opinia publiczna dowiedziała się, że nie mają do czynienia z szaleńcem, tylko ze śmiertelnie niebezpiecznym, pragmatycznym rzemieślnikiem, który przyczaił się, aby uderzyć ponownie, psychoza przerodziła się w łańcuch działań i wydarzeń. Jedną z pierwszych zmian, jeszcze przed rewelacjami FBI, była postawa gubernatora Pensylwanii. Staruszek, mając po strzelaninie niecałe dwa miesiące do wyborów, porzucił tradycyjną republikańską postawę i opowiedział się za ograniczeniem dostępu do broni. To cudowne, przedwyborcze nawrócenie, zadziałało jak efekt domina w stanach, w których pamięć po wcześniejszych strzelaninach była wciąż żywa. Tamtejsi kandydaci też zmienili swoje obietnice wyborcze. Po wyborach, partia republikańska nieoczekiwanie obudziła się z nową frakcją w swoich szeregach. Moment został wykorzystany przez zwolenników rozbrojenia. Amerykańskie nastolatki, zainspirowane rolą młodzieży w globalnym ruchu ekologicznym, wyszły naprzeciw problemowi z własną inicjatywą. Przez Amerykę przetoczyła się fala happeningów, w trakcie których dzieciaki rozbrajały własne gospodarstwa domowe, niszcząc broń należącą do swoich rodziców, przed ratuszami miasteczek. Próby tłumienia tych manifestacji przez policję zostały zablokowane przez weteranów i strażaków. FFA, czyli Fear Free America, szturmem wygrała wybory, które już się odbyły. Zwolennicy rozbrojenia w obu partiach zaczęli ze sobą współpracować. Ambitne zmiany w prawie nie miałyby szans na pokonanie administracyjnych i proceduralnych przeszkód systemu, gdyby nie zbieg okoliczności. Dwóch najbardziej konserwatywnych sędziów Sądu Najwyższego, najzagorzalszych obrońców prawa do posiadania broni, zmarło z przyczyn naturalnych w odstępie tygodnia. Byli zbyt starzy i zbyt schorowani, nawet dla najzagorzalszych zwolenników teorii spiskowych. Zostało to uznane za znak boży przez kilka fanatycznych ruchów religijnych o wpływach tak silnych, że nawet najbardziej tradycyjne, białe, teksańskie gospodarstwo domowe, nie mogło się z nimi nie liczyć. FFA zmieniło tradycję, wpłynęło na sztukę, modę i wprowadziło do języka potocznego kilka nowych słów, przyćmiewając swoją legendą lata siedemdziesiąte i ruch hipisowski. Równolegle, na całym świecie, rosło poparcie dla pokoju i globalnej współpracy. Atmosfera współdziałania była motywowana ochroną klimatu. Zainspirowała amerykański system korporacyjny do przekroczenia granic państwowości. Korporacyjna dialektyka i jej multikulturowe narzędzia komunikacyjne zostały wykorzystane, aby uzyskać globalne porozumienie w kwestii ochrony planety przed szkodliwą działalnością ludzi. Ludzie zaczęli sobie uświadamiać własne błędy i przestali bać się zmian. Amerykanie, kolebka społeczeństwa obywatelskiego, stali się dumni zarówno z przemian wewnętrznych, jak i z własnego wkładu w globalny ład i dobrobyt. Tajemniczy strzelec został ochrzczony przydomkiem Unknown, Nieznany, a jego zbrodnia zapoczątkowała ruch, który przerósł społeczne potępienie czynu. Format zmian społecznych i politycznych spowodował, że media zapomniały o Strzelcu i ściganie go znikło z nagłówków gazet. Przestano nim straszyć, przestano się go bać. Dopiero, kiedy śledztwo zostało umorzone ze względu na przedawnienie, sprawa ponownie wypłynęła na wierzch. Okazało się, że to była ostatnia masowa strzelanina w historii USA i pierwsza, której sprawca pozostał anonimowy, stając się symbolem zmian, odwodzącym szaleńców od poszukiwań kruchej i przemijającej popularności medialnej. Emerytowany detektyw uśmiechnął się do tych wspomnień. Mikrofilmy z okresu, który go interesował, przypadały na czasy zanim jeszcze zapomniano o Nieznanym. Nic dziwnego, że gazety z tamtej epoki, nie były zainteresowane nawet wzmianką o samotnym, zdesperowanym samobójcy z bostońskich przedmieść. Zadowolony z odświeżenia pamięci staruszek, opuścił dział mikrofilmów. Postanowił nie wtajemniczać wnuczki w krwawą przeszłość domu, który nabyła. Nie widział takiej potrzeby. Niczego podejrzanego nie zauważył, a oni też nie narzekali, że w domu straszy. Porzuciwszy świat zbrodni, w ramach bardziej pogodnych ćwiczeń umysłu, poszedł spotkać się ze współlokatorem w parku. Jak co poniedziałek, byli umówieni na partyjkę szachów.
Opowieść jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Zdarzenia i osoby przedstawione w tej opowieści są fikcyjne, a ich jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób i sytuacji jest przypadkowe.
Copyright © Filip Moroz, 2023
Warszawa 24.12.2023