Fryzjerska sub rosa

S. J. K.

Chłopak wpadł mi w oczy od razu, gdy wszedłem do przedziału. Jego wychudzona twarz i przykrywające ją długie czarne włosy, dla kogoś takiego jak ja, były niemożliwe do przeoczenia, a tym bardziej do zignorowania.

Ów boyik siedział przy oknie. W przedziale wraz z nim, siedziała jeszcze tylko maleńka staruszka, która wiercąc się na swoim miejscu, czytała jakąś opasłą książkę. Trzymała ją dość mocno, zupełnie tak, jakby co najmniej połowa stron była w niej urwana i miała zaraz wypaść. Widziałem już takie zdezelowane książki, więc wiem, że żeby móc je spokojnie czytać, trzeba najpierw nieźle powykręcać palce, ażeby ją z każdej strony porządnie zabezpieczyć. Przy czytaniu takich książek, wystarczy zaledwie krótka chwila nieuwagi i już mamy wokół siebie małą katastrofę.

Przez chwilę zachodziłem w głowę, dlaczego taka starsza pani, która pewnie przy każdej wizycie u lekarza narzeka na bolące stawy, wybrała sobie właśnie taką, nadwyrężającą jej stare, babcine ciało lekturę. Nie sprawiała ona jednak wrażenia zmęczonej lub odczuwającej jakikolwiek ból, nawet taki skrywany w środku. Oczywiście była ona człowiekiem, więc mogła skrywać go gdzieś bardzo, bardzo głęboko w sobie, gdzieś, gdzie nie dociera nawet płomienne światło słońca lub lodowa poświata księżyca, ale nie wydawało mi się, że tak jest. Mam nosa do takich rzeczy i zazwyczaj łatwo mi poznać, co dany człowiek czuje, nawet jeśli wydaje mu się, że jedyną osobą, która w całym bożym świecie wie, co tam naprawdę w niej siedzi, jest ona sama.

Ta kobieta nie cierpiała. Wyglądała raczej jak uschnięta gałązka winorośli, która, mimo iż jest już od jakiegoś czasu martwa i nic nie wskazuje na jej ponowne odżycie, wciąż pozostaje godnym przeciwnikiem dla sekatorowych szczypc.

Babinka siedziała przy drzwiach do przedziału, a chłopak, uroczy fircyk z nienaturalnie regularnymi rysami twarzy, siedział w bezruchu przy oknie, niby dziecko Pigmaliona i cudnej, marmurowej Galatei. W mojej głowie prezentowało się więc dość naturalnie, że także i ja zajmę miejsce przy oknie.

Robię kilka kroków w przód i wychodzę na sam środek przedziału, by następnie jednym, szybkim, pełnym ruchem położyć swoją torbę na porysowanej, blaszanej półce nad siedzeniami. Chciałem zrobić to z jak największą gracją, by zwrócić na siebie jego uwagę, więc gdy już wszystko to, co miałem pod ręką, znalazło się nad moją głową, przeciągnąłem się mocno, nie wydając przy tym choćby pojedynczego stęknięcia, które mogłoby zostać przez niego odebrane jako oznaka słabości.


Kiedy się przeciągałem, kątem oka zerknąłem w jego stronę, jednak on nie pokusił się nawet o małe drgnięcie, by spojrzeć – też choćby kątem oka – w moją stronę.

Wybity tym trochę z tropu, usiadłem na swoim miejscu i korzystając z faktu, że stoimy jeszcze na peronie, gdzie światło jest na tyle jasne, aby oczy nie psuły się od czytania, przewertowałem pokrótce kilka stron Anny Kareniny, trochę zawstydzony, że czytam klasykę.

Muszę przyznać, że nie przywiązywałem zbytniej uwagi do treści tej książki. Mimo całego mojego szacunku, jakim darzę twórczość Tołstoja, wtedy dużo ważniejsze były dla mnie cuda świata rzeczywistego, które łaskawy dla mnie los, posadził tuż przede mną. W tamtym momencie, w tamtym przedziale, całe to wielkie intelektualne dobro literatury rosyjskiej, mogłoby zniknąć z powierzchni tego świata, a ja bym się przed tym tragicznym faktem nawet nie wzdrygnął. Ten „cios” byłby dla mojej „artystycznej duszy” porównywalny z uderzeniem jaśkiem wypchanym gęsim pierzem bądź też śnieżką celnie wrzuconą za kołnierz kurtki, tzn. byłby on odczuwalny, ale także, w żadnym, najmniejszym choćby stopniu, bolesny.

Co mnie obchodzi Tołstoj, Dostojewski, Turgieniew i cała reszta tej cyrylicoustnej zgrai, kiedy widzę, że złotowłosa Afrodyta lituje się nad moim, zgniecionym przez zawistny los serduszkiem i swoim nadziemskimi czarami wpycha życie w dotychczas zimne, alabastrowe oczęta chłopaka, które w mig zaczyna wypełniać niebieskawa, niezbadana toń. Dojrzałem znad książki, że ów Piękność mrugnęła – zatrzepotała swymi długimi rzęsami, jak gdyby to chciała odlecieć w górę, by naga obmyć się w purpurowych wodach bezkresnego eteru podgrzanego przez promienie zachodzącego już słońca. Piękna ptaszyna mrugnęła, narodziła się Pafos, a Tołstoj umarł w drodze do starej cerkwi...


Nie żyję jakoś specjalnie długo ani też nie widziałem jakoś specjalnie wiele, by tak jak Tołstoj móc być uważany za osobę obytą w świecie ludzi, ale z tego, co przez ten niedługi okres żywota mego udało mi się zaobserwować, przypuszczam, a nawet i wnioskuję, że ludzie starają się jak mogą, byleby tylko poczuć na swoim ciele dech, lub nawet i samo spojrzenie Piękna.


Ludzie wyciskają ze swoich ciał i umysłów wszystkie swoje życiodajne soki, pracują nad sobą fizycznie i psychicznie, zabijają się, niekiedy zabijając przy tym także i innych, i zdaje mi się czasem, że robią to wszystko po to i tylko po to, ażeby móc właśnie ujrzeć coś Pięknego, lub żeby to inni w nich i ich czynach mogli ujrzeć to Prawdziwe Piękno, które zagnieździ się w nich już na zawsze, stając się czymś w rodzaju szczęśliwej blizny ich duszy, która szczypie, gdy się ją za mocno dotknie. W ogólnym rozrachunku, jest ona jednak czymś zdecydowanie pozytywnym. Jest ona bowiem tym niezwykle rzadko spotykanym rodzajem pozytywnego bólu, który gdy już minie, skończy męczyć ciało i strudzone pozostawi je samopas, na usta posiadacza takiego ex-cierpiącego ciała, niespodziewanie wciśnie ona szeroki uśmiech i wesołą, niemalże weselną, dionizyjską pieśń.

Czy to o nie o tym właśnie musieli myśleć najwierniejsi uczniowie Chrystusa, którzy przyszli oglądać Jego ukrzyżowanie i pod groźbą przebicia ich trzewi włócznią, na szczycie Golgoty modlili się o spokój Jego Strudzonej, Niebiańskiej Duszy? Czyż nie ci najwierniejsi z wiernych, w chwili, gdy Wielki Prorok Miłości konał za całą ludzkość na krzyżu, poza samą postacią dokonującą czynu Pięknego i Heroicznego, nie widzieli w Nim także czasem postaci, która wychodziła poza samą granicę Piękności czynu, i czy nie podziwiali oni wtedy Piękna Jezusa samego w sobie? Czy przebity na wylot bok i rubinowe, błyszczące w słońcu strużki krwi, rzewnie płynące z Jego pokaleczonych przez suche ciernie skroni, nie wydały się, chociażby części z nich, czymś Prawdziwie Boskim, Prawdziwie Pięknym i po prostu zwyczajnie Cudownym? Przecież Chrystusowa krew i ropa, która z cieknących ran upadała wprost na kamienie, na których wsparty był ów drewniany krzyż – symbol Wielkiej Męki i nadchodzącego Zbawienia – nie mogła być widziana jako coś „nieczystego”. Jej widok mógł wywoływać smutek, szok, żal, mdłości, rozpacz, wielką żałość, ale pod żadnym pozorem – nie obrzydzenie. To przecież była krew i ropa samego Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, Zbawiciela! Ta ropa i krew cieknąca ze strudzonego torturami, pokiereszowanego ciała, mogła więc równie dobrze wywoływać Oczarowanie albo wprowadzić w stan, jaki czuje człowiek podczas kontemplacji Wielkiej Sztuki. Tak, śmierć Jezusa niezaprzeczalnie była Sztuką. I ów, sama w sobie, była posągiem, monumentem Dobroci, Miłości i Miłosierdzia – a zatem była także Wielką Sztuką. Sztuką, która była Piękna. Tak jak i Piękny był sam Jezus Chrystus, który w momencie, gdy na kamienie, na których opierał się symbol Zbawienia ludzkości i Oczyszczenia jej ze wszelkiego grzechu przestała zlatywać krew, a On po raz ostatni podniósł Swą poranioną głowę w górę, a następnie skonał, zastygając w bez ruchu, w rozbitej, kryształowej klepsydrze Wielkiej Dobroci i Piękna, symultanicznie stając się tegoż Piękna Prawdziwą Ikoną i jej Pierwszym Wielkim synonimem.


To oczywiście tylko moje spekulacje, w dodatku z gatunku tych raczej bełkotliwych, aniżeli wielce sensownych i zawierających jakąś potężną, teologiczną głębię i mądrość, ale co innego mogę zrobić, pomyśleć, napisać, skoro to właśnie te pytania, i te odpowiedzi, jako pierwsze nasuwają mi się na myśl, kiedy wyobrażam sobie, jak stoję w świetle chowającego się za horyzont słońca i widzę przed sobą, jak to sam Syn Pana mojego, kona półnagi na próchniejącym drewnie oblepionym drzazgami? Wyobrażam sobie, że gdybym tam wtedy był i akurat nie został zabity przez rzymskiego barbarzyńce, to z Golgoty schodziłbym z ugruntowanym w swojej głowie pojęciem „Cierpienia Ostatecznego”, które jednocześnie byłoby równe pojęciu „Piękna Ostatecznego”. Tego dnia dowiedziałbym się też pewnie, co znaczy ostateczność wielu innych rzeczy, niekoniecznie związanych z Bólem, Cierpieniem, czy Pięknem. A przynajmniej taką mam właśnie nadzieję...

„Jezu, jesteś Piękny... i wierzę w Ciebie! Jezu, Panie mój, ja Ciebie kocham... I kochać będę Twe Cierpienie i Piękno, które mi nim odkryłeś!” – może to głupie i bezsensowne, ale to właśnie myślę i czuję, kiedy wyobrażam sobie bycie świadkiem ukrzyżowania żywej personifikacji Dobra.


(Ach... To wszystko o Jezusie i o Jego Dobroci, o ukrzyżowaniu i o cudach, to wszystko zawsze nawiedza mój umysł, kiedy myślę o tym, o czym w kontekście umierania Pana naszej ziemi myśleć się nie powinno... To jak widzę Jezusa, i jak mam nadzieję, że widzieli go inni, jest jedną z tych wielu, wielu rzeczy, o którzy nigdy nie powinienem myśleć...).


Wnet porzucam Jezusa i jak zawsze oddaje się myślą złym – wracam do tego, co było zanim moją głowę zalała wielce miłosierna szara, boska ropa.


Budzę się, ale nie ze snu, lecz ze stanu, którego nawet nie potrafię nazwać. Chyba nie umarłem, ale z jakiegoś powodu poczułem nagle taką potrzebę. Doprawdy, dziwaczne to uczucie od razu po przebudzeniu się ze stanu nienazwanego, myśleć o tym, że chyba byłoby dla mnie (i dla świata w uogólnieniu) najlepiej, gdybym właśnie teraz wziął i umarł.

Musiałem się pewnie po prostu na chwilę zamyślić, chociaż mam wrażenie, że w tym właśnie zamyśleniu tkwiłem godzinami. Również i to jest niezywle dziwaczne to uczucie...

Przypominam sobie, że jestem w przedziale nocnego pociągu, jadę z miasta K. do miasta G., a chłopak przede mną wprawia mnie w nastrój na filozofowanie i prowadzenie wewnętrznych monologów – bądź co bądź – o niczym prawdziwie istotnym. Jego obecność wyrywa ze mnie świadomość.

Przypominam sobie wtedy, że zanim na moment straciłem kontrolę nad własnym umysłem, głęboko rozmyślałem o poświęceniu, w jakie z moich obserwacji rzuca się człowiek chcący zobaczyć, doznać, poczuć Piękno.

A więc: Czy ciężka pracy nad samym sobą, samobiczowanie i wstawanie wcześnie rano sprawi, że ludzie będą obcowali z tak bardzo upragnionym przez nich Pięknem? Cóż, w pierwszej kolejności wydaje mi się, że ciężka praca, która ma w założeniu doprowadzić do „doznania Piękna”, mimo całej swojej ciężkości i wartości, którą do niej przypisano, nie zawsze daje oczekiwane rezultaty, myślę że każdy się tu ze mną zgodzi.

Piękno to owocowy krzew, który gdy się jego sadzonki podleje zbyt dużą ilością wody, albo odwrotnie, pozostawi na dłuższą chwilę w za ciepłym lub za zimnym pomieszczeniu – zwyczajnie umiera, już na zawsze pozostając w fazie ziarenka. Z kolei nie ma też takiej ciężkiej drogi, której nie dałoby się przejść, mając zwyczajnie odrobinę brokatowego, migocącego s z c z ę ś c i a. W końcu taka to zgryźliwość losu, że najcięższe, najszlachetniejsze, długoletnie starania, stają się rzeczą nikłą, w porównaniu do zwykłego, przypadkowego łutu szczęścia, który natychmiastowo wsadza człowiekowi w ręce to czego ten najbardziej pragnie. Szczęście – a może powinienem był raczej użyć słowa: „przypadek”? – może i nie ma w sobie takiej szlachetności czy też wzniosłości, jaką ma w sobie zakorzeniona w mentalności ludzkiej ciężka praca, ale kto normalny myśli o wzniosłości i harówce, kiedy to... Kiedy to widzi przed sobą Piękno?...


Piękno siedziało przede mną z nogą założoną na nogę, z jedną ręką położoną, jakby od niechcenia, na kolanie, z drugą, też jakby od niechcenia, podtrzymującą chudy policzek, na który ktoś leniwie naciągnął kawałek białej, niemalże prześwitującej w świetle peronowych świateł, skóry.

Oczy chłopaka były duże i zmęczone. Bez wyrazu wpatrywał się On w brudne pociągowe okno, tak bardzo nieidealne w porównaniu do Jego osoby.

Raz po raz, łypiąc skrycie znad Kareniny na Jego drobną, bladą twarz, zobaczyłem, że chłopak jest wyraźnie zmęczony, naprawdę bardzo zmęczony. Momentami na chwilę przysypiał, ale zaraz po upłynięciu tejże chwili, przebudzał się i trzepocząc uroczo rzęsami wracał do wpatrywania się w okno. Oczy kleiły mu się jak palce dziecka po spałaszowaniu pączka z lukrem i różą, ale pomimo snu, który jak pająk szykował się do wpełźnięcia w Jego głowę, by tam złożyć swój pajęczy becik, On pozostawał przytomny, wciąż bardzo daleki od opuszczenia się w świat sennych marzeń.

Tak samo jak ta starsza kobieta, chłopak także wydawał mi się być dużo twardszy, niż na jakiego wyglądał, jednak to, co od starej czytelniczki (na mojej jakiejś wewnętrznej, abstrakcyjnej skali) stawiało Go od niej o kilka oczek wyżej, było Jego Piękno, które było tak Wielkie, że aż na dłuższą metę niezdrowe do oglądania. Przez więcej niż krótką chwilę wpatrywania się w to cudowne Dzieło, chciało mi się płakać, sam nie wiem, czy ze szczęścia, czy z żałości. Chłopak sprawiał, że stawałem się kruchy, łamliwy, jakby zmożony ciężką chorobą. Był jednocześnie tak blisko, a w tym samym momencie, dalej niż wszelkie chmury i gwiazdy zawieszone hen wysoko na czarnym już o tej porze firmamencie nieba. Fizycznie dzielił nas nie więcej, aniżeli metr i gdybym chciał, to w każdej chwili mógłbym wyciągnąć swoje ręce i pogładzić Jego jedwabne włosy, ale gdy jeszcze raz dobrze Mu się przypatruję, to mam wrażenie, jakby zdawał się On wychodzić poza kontury rzeczywistość, jak gdyby to pociągowy fotel, wsysał Go do jakiegoś równoległego wszechświata, którego zachłanna, mistyczna moc, boleśnie wyciska mi Go z oczu i, licząc pewnie na to, że nie zauważę, podmienia na drzazgę, której nie wypłuczą żadne łzy. Przykro się na to patrzy, ale mimo wszystko w zupełności to rozumiem. Gdybym był równoległym wszechświatem zrobiłbym pewnie dokładnie to samo.

Nagle chłopak cały się ożywił, a Jego oczy rozbłysły fosforyzującym światłem.

Coś za oknem musiało wydać mu się w jakiś sposób szczególnie pociągające, ponieważ oderwał On nagle głowę od swojej dłoni i z zainteresowaniem wyglądał teraz p r z e z okno, a nie jak dotychczas – tylko wpatrywał się w nie.

Odłożyłem książkę na puste siedzenie bok i także nachyliłem się w stronę okna, chcąc rzecz jasna zobaczyć, co może ciekawić kogoś takiego, jak O n.

Za oknem, kilka metrów dalej, na kolejnym peronie, stał inny, taki sam pociąg jak nasz, z tą różnicą, że właśnie wychodzili z niego ludzie. Z racji, że był to pociąg nocny, wysiadający z niego ospali pasażerowie, wyglądali trochę tak, jakby poruszali się pod wodą.

Poza tym nieciekawym widokiem, który także i mnie lekko napełnił sennością, nie działo się nic więcej, a już na pewno nie nic, co mogłoby wydać się ciekawe Piękności, która jednak nieprzerwanie napinała Swoje źrenice, tak jak je napina kłusownik schowany w wysokiej, suchej trawie, gdzie będąc oślepianym przez popołudniowe, afrykańskie słońce, którego światło wlewa mu się do oka przez wizjer karabinu, próbuje upolować jakąś egzotyczną zwierzynę...


(Cętkowana gazela z wielkim białym porożem... Na widoku... Wiatr sprzyja zabójstwu... Spust czuje na sobie ciężar... Pada strzał... Huk... Huk... Huk... W oddali słychać upadek... Jęki mieszają się z dźwiękami euforii... Już nikt nie wie co jest prawdą... Już nikt nie wie co jest fałszem... Wszystko zmienia swój kolor... Wszystko zmienia swój smak... Ludzkość znów staje się dzika... Nikt nie dba już o jutro... Istnieje tylko dziś... Dziś istnieje tylko ból, jęki i euforia...).


Ta niemająca większego sensu scena, gdzie ludzie na przeciwnej stacji zmieniają się w ryby i ze swoimi bagażami odpływają w wielkie przestworza niezbadanego świata, zostaje nagle wzbogacona o niemalże filmową dynamiczność, kiedy to jakiś starszy, elegancki pan, ubrany w garnitur i kapelusz z poprzedniej epoki, razem ze swoimi bagażami, w sposób, aż nadto naturalistyczny, upada na peron, paskudnie uderzając głową o beton.

Widzimy to obaj, ale nikt z nas nie wydaje żadnego dźwięku.

Tak jak podejrzewałem – mimo swojej chudości i kobiecych włosów, ma On w sobie coś z cudownego agresora, amazońskiego prymitywa, kanibala-mordercy, który ma na swoim koncie dziesiątki strawionych chłopaków, tak samo jak ja, będących rozkochanymi do szaleństwa w niemodnej od lat literaturze klasycznej.

Do staruszka podpływają ludzie i wnet robi się niemały gwar, który, gdybyśmy uchylili wtedy okno, byłby pewnie słyszalny także i w naszym przedziale.

Konduktor przepycha się przez tłum gapiów, a potem mówi coś do krótkofalówki, którą nerwowym ruchem odczepia ze swojego służbowego pasa, przy którym zaczepiony jest także pęk różnokolorowych kluczy i świecący w ciemności srebrny, metalowy gwizdek. Przez pociągowe okno, widzę jak jakiś czarnoskóry mężczyzna podchodzi do staruszka, podnosi go i otrzepuje mu spodnie rozdarte w jednym miejscu przy lewym kolanie, a jakaś kobieta w brązowym berecie, klęka przy walizkach, z powrotem wkładając rzeczy staruszka do torby, która tragicznie, przy upadku, otworzyła się i wypadła z niej cała jej niezwykle różnorodna zawartość.

Dokoła staruszka, który przepraszająco uśmiecha się do wszystkich, zostaje utworzony okrąg z drogich krochmalowych koszul – to jest zewnętrzny pierścień, który go otacza. Pierścień drugi (ostatni), wewnętrzny, tworzą inni, przejęci ludzie: dobrzy ludzie, uczynni ludzie. Ów pierścień ludzki, wewnętrzny, zaciska się, zmniejsza się, staje się mniejszy, mniejszy, jest coraz mniejszy, mniejszy...

Pierścień wewnętrzny jest już bardzo mały.

Pierścień ludzki pochłania staruszka.

I ja, i Piękny – oboje tracimy go z oczu.


Gwizd!

Pociąg rusza.


Starszy pan (kto??) pochłonięty przez życzliwy ludzki krąg, tak samo jak i cały zebrany wokół niego tłum gapiów, znikają nam z oczu, zmieniając się najpierw w pustą część sąsiedniego peronu, potem w ciemny las, a na samym końcu w ciemne, głuche pola.

I tyle ich widzieliśmy.


Kiedy gasną światła, a w przedziale robi się ciemno, czarno i straszno, tak jak na ciągnących się za oknem bezkresnych polach, na których musi chyba rosnąć atrament, kładę książkę luzem na swojej walizce nad moją głową, w cichej nadziei na to, że przez swoje sporawe gabaryty, w trakcie jazdy, z niej nie spadnie i swoją twardą obwolutą nie rozbije czyjejś głowy. Przy podejmowaniu tak ryzykownych decyzji jak ta, zawsze trzeba być dobrej myśli, inaczej na pewno wydarzy się tragedia.

Z powrotem zajmuje swoje miejsce i otwarcie przypatruje się chłopakowi, z którym po chwili nawiązuje kontakt wzrokowy.

Chcę coś powiedzieć, coś, co pomoże mi sprawić, by dziś wieczorem, razem ze mną, poszedł do mojego mieszkania i został w nim na noc, ale jakoś nie mogłem znaleźć w swojej głowie niczego, co gdybym powiedział na głos, nie odstraszyłoby Go. Poddaje więc swoje próby oczarowania Go swym obitym w kwiecisty huzar literackiego szarmu słowem i kiwając delikatnie głową, oświadczam, że jednak wolę pomilczeć.

Jest mi trochę szkoda, że już na tak wczesnym etapie naszej znajomości odkryłem przed Nim swoje dziwactwo, ale nie jest mi z tego powodu nazbyt smutno. Wierzę, że nie wszystko jeszcze stracone. Bardziej przejmowałem się wtedy Anną Kareiną w wydaniu z grubą okładką, którą luźno położyłem na walizce nad moją głową, aniżeli pokazaniem Mu mojej najgorszej części, mojej najbardziej odpychającej strony.


Jechaliśmy przez ciemność od czasu do czasu, zatrzymując się na jakichś malutkich stacyjkach, na których wsiadały dwie osoby, a wysiadały mniej więcej trzy. Powoli w pociągu było coraz mniej i mniej ludzi, a ci którzy jechali aż do miasta C., czy tak jak ja, jeszcze dalej, do miasta G., chcąc nie chcąc, pogrążali się we śnie.

Gdyby ktoś teraz wszedł do naszego przedziału, mógłby przypuścić, że zmęczenie i sen uderzyły w naszą trójkę najbardziej spośród wszystkich pasażerów, ale to tylko pozory, bo, mimo iż oczy, tak jak cała reszta, miałem zamknięte, za moimi powiekami płynęła witalna energia i gdybym z jakiegoś powodu został nagle zmuszony do nagłej ucieczki, byłbym w stanie uciekać, ile tylko sił miałbym w nogach, bez uczucia sennego przymulenia okalającego moją głowę i włożone w nią, przekrwione od czuwania, gałki oczne. Czasami trzeba poudawać, że się śpi, żeby móc dostać to czego się bardzo mocno pragnie. Ja chciałem przez resztę podróży pooglądać sobie, jak moja nowa muza, jest pogrążona w swoim, w przeciwieństwie do mojego, prawdziwym śnie. Tak więc czekałem aż wszyscy inni w przedziale zasną, dając mi tym samym okazję do spokojnej, dokładnej obserwacji Piękna; dokładnie takiej samej okazji, jaką ma zagraniczny turysta przyjeżdżający w ciepłe kraje na safari...


Chłopak spał z niezwykłą elegancją, w pozycji na wpół siedzącej, co sprawiało, że wglądał trochę jak królewicz. Może jako taki miał w sobie mało szlacheckości, ale to nie odbierało mu nic z Jego Piękności Absolutnej (widziałem przecież, jak siedział nic niewzruszony upadkiem starca). Był kanibalem, prawdziwym mężczyzną, jednym z tych prawdziwych mężczyzn, posiadających w swej krwi krokodyli rodowód. Jego klatka piersiowa na pewno była twarda, obtoczona w kevlarowych, krokodylich łuskach. Wiem, że tam są, jestem w stanie to wyczuć, poczuć. Ni nóż, ni strzała, ni pocisk armatni, nic nie przebije, nie zmiażdży Jego wątroby, włócznia nie przejdzie przez jelita, kula z karabinu, co najwyżej odbije się od trzustki trafiając w ucho strzelca. Gdyby tylko odpiął dwa górne białe guziki swojej bordowej koszuli, na pewno dałbym radę je zobaczyć.


(Gdybym tylko odpiął dwa górne białe guziki Jego bordowej koszuli, na pewno dałbym radę je zobaczyć...).


Krokodyle i inne gady krokodylopodobne zawsze, mimo swojej wielkości, umiejętnie śledziły mnie przez prawie całe moje życie, a to wszystko za sprawą śmierci małego, pomarańczowego ptaszka, którego zgon, nie wiadomo czemu, pchnął do dziś przewracające się we mnie kostki domina, które jeden klocek po drugim klocku, sekunda po sekundzie, przewracają się we mnie co chwila, tworząc szalone, wielowarstwowe arabeski z kropkowanego, czarno-białego plastiku. Tak jak wskazówki zegara, dbają o to, aby czas był odmierzany prawidłowo i równo, tak i bez przerwy spadające we mnie kostki domina, ustawione, a później pchnięte przez los, dbają o to, by w moim życiu nigdy nie zawitał spokój, nie wspominając już o harmonii, czy jej upośledzonej siostrze – ekstazie.


Kiedy byłem jeszcze mały, ja i moi rodzice mieszkaliśmy w Lizbonie, gdzie tata dostał posadę w polskiej ambasadzie. Nie znam szczegółów, które mówiłby dlaczego tak się stało, więc nie wiem, jak właściwie doszło do tego, że swoje pierwsze lata życia spędziłem na zachodnim cyplu Europy, ale osobiście nie widzę powodu, by się tym przejmować. Nie wszystko w życiu człowieka musi być w stu procentach jasne i wiadome.

Pamiętam, że kiedyś, w dzień wolny od pracy i szkoły (najpewniej było to jakieś tamtejsze święto narodowe), we trójkę – to znaczy ja, mój tata i moja mama – wybraliśmy się razem do zoo, które chciałem odwiedzić już od bardzo dawna.

Teraz, gdy pamięcią zapuszczam się w to miejsce, czuję się tak, jakbym przeciskał się przez gęstą jak błoto mgłę, w której jedynym jasnym, jedynym wyraźnym i klarownym punktem tego miejsca, jest aligatorowy wybieg wykopany w ziemi, oblany z każdej strony biało-szarym betonem, dokoła okrążony szeroką fosą...

Mimo to, wyprawa do zoo była dla mnie wtedy naprawdę wielkim wydarzeniem, które przeżywałem z żywym zaangażowaniem.

Z błota rozmytych wspomnień, jestem jeszcze w stanie wyłuskać takie tam nieistotne detale jak to, że mury zwierzyńca były zbudowane z białych i kremowych cegieł, które wyglądały jak cukierki, które można było dostać w różnych miejscach na ulicy przy ruchomych straganach. Te cukierki to były coś à la polskie krówki. Pamiętam, że te à la polskie krówki były sprzedawane w dużych, plastikowych siatkach, przy placach zabaw i w parkach i że te plastikowe siatki, w które były pakowane cukierki łatwo nagrzewały się na słońcu, a gdy się ich zjadło za dużo (tych cukierków, nie plastikowych siatek, w które były pakowane), to będąc już w żołądku, wykręcały kiszki i niekiedy nawet się mdlało. Pamiętam, że nie ma nic gorszego jak bóle brzucha, gorączka, wymioty i biegunka w kraju, gdzie średnia temperatura w cieniu wynosi dwadzieścia trzy stopnie Celsjusza...

Pamiętam dobrze, jak to okropnie jest być mały i mieć równie mały żołądek, który nie chce współpracować z owocami morza i innymi frykasami kuchni śródziemnomorskiej.

Pamiętam jeszcze lepiej, że w dzień kiedy poszliśmy do zoo sandały, które tego dnia miałem na sobie, non stop uwierały mnie w pięty, zdzierając skórę aż do krwi.

Pamiętam, jak spalony przez wstyd i słońce, szedłem razem z mamą za rękę, a tata robił nam zdjęcia starym, nawet jak na tamte czasy, aparatem na klisze, którego dźwięk, kiedy pstrykał nam zdjęcie, jako jedyny ze wszystkich dźwięków, jakie tego dnia usłyszałem, został ze mną, aż do dzisiaj. Mam okropną pamięć słuchową, dlatego nieczęsto wspominam przeszłość, gdyż, gdy myślami powracam do tego, co było, to wszystko prezentuje się dużo, dużo gorzej, niż wyglądało w rzeczywistości. Wszystko, do czego wracam myślami, naraz staje się mgliste, powyginane, bezkształtne, bezdźwięczne, w pewnym sensie nawet oleiste i muliste, bardzo często zahaczające także o granice groteski najgorszego sortu. Tyczy się to również teraźniejszości, dlatego staram się nie zagłębiać w przeszłość, i może trochę naiwnie, oscylować myślami jedynie wokół tego, co jest teraz, tutaj, a także wokół tego, co dopiero będzie mi dane przeżyć w najbliższej przyszłości. Przeszłość tylko rozgrzebuję, gdy naprawdę czuję, że muszę to zrobić, kiedy czuję, że jeśli teraz, w tym właśnie momencie, nie przypomnę sobie tego, co robiłem dziesięć lat temu o tej porze – umrę.

Klatka piersiowa chłopaka, delikatnie falująca pod bordową koszulą, z jakiegoś powodu ciągnie mnie z powrotem za blade mury lizbońskiego zoo. Czy jest możliwe, aby chłopak wiedział, że Go skrycie pragnę i teraz, przez jakąś tajemniczą moc, która budzi się w nim, kiedy ten zasypia, próbuje mnie za to alkibiadesowe pragnienie ukarać i przekierować moją świadomość do czasów, gdzie zagubiony w słonecznym labiryncie, błądziłem po portugalskich polach pełnych złotych zburz, wina, ostrych kamieni i żaru? Czy właśnie tak okazuje mi On Swoją Dominację? A co, jeśli chłopak nie jest zwykłym kanibalem? Co jeśli Piękność to szaman? Szaman, który oczarowuje kobiety i mężczyzn, a potem, u szczytu narkotykowego transu, rytualnym sierpem z pozłacaną rączką, ścina głowy naiwnych i głodnych skosztować Ciała Piękna, które, naprzeciw ich pragnieniom, do wielkiego garnka wrzuca posiekane na kawałki truchła swoich kochanek i kochanków, gotując je do momentu, aż obleją się różowym rumieńcem, który świadczy o tym, że są już dobre do jedzenia.


Kiedy ja, tata i mama poszliśmy razem do zoo, mama prowadziła mnie za rękę, nie zważając na stan mojego ducha i dobre samopoczucie jako takie. Z uporem maniaka, prowadziła mnie w głąb tego oleistego i szlamowatego błota, gdzie nic nie jest jasne i od zbyt długiego patrzenia na cokolwiek jaskrawego, kręci się człowiekowi w głowie i zbiera mu się na wymioty.

Słońce jest wysoko na niebie, ale nic nie oświetla. Cały jego blask, cała jego moc jest wymierzona w moją stronę, a mi robi się niedobrze, bo nie lubię błądzić w błotnistych ciemnościach, szczególnie gdy rodzice i słońce mają mnie pod swoim mieczem i w swoich głowach ważą skrycie każdy mój pojedynczy ruch. Choć jestem jeszcze dzieckiem, chłopcem co nawet nie umie czytać i pisać, już teraz czuję nad sobą wiszący sierp i fragment słonecznej duszy, ukryty w jego pozłacanej rączce.

Tego dnia, jak później widziałem na tych zdjęciach, co je nam bez chwili przerwy pstrykał ojciec, po raz pierwszy w życiu zobaczyłem papugi, słonie, lwy, zebry, żyrafy, wielbłądy i wiele innych wspaniałych stworzeń, na widok których beztrosko się uśmiechałem. Z perspektywy czasu, podejrzewam jednak, że moje uśmiechy (a przynajmniej jakaś część z nich) mogły być w jakimś stopniu wymuszone, ponieważ, co z tego dnia pamiętam dużo bardziej wyraźnie, aniżeli swój śmiech na widok zwierzaków, to to, że bardziej chciałem poprosić mamę, ażeby poprawiła mi moje, obcierające kostki, sandały. W pewnym momencie musiałem pewnie pragnąć tego bardziej, niż dalszego chodzenia od wybiegu do wybiegu i oglądania kolejnych to zwierząt przywiezionych z dalekich zakamarków świata, gdzie hoduje się magicznie brzmiące przyprawy jak kardamon, cynamon i inne bizaria stanowiące podstawy obcych kuchni.

Nagle wszystko zrobiło się ostre i wyraźne. (Przez czoło przeszedł mi, ostry niczym szpada, tęczujący promień). Dotkliwy gorąc, który męczył moje małe ciałko – opadł. (Szef kuchni zakręcił gaz i pozwolił białku otaczającemu żółtko na chwilę wytchnienia). Za ciasne sandały, dopasowały się do kształtu moich stóp, jak gdyby były z wody. Ręka mamy, która trzymała mnie od momentu przekroczenia bram zoo, także swoją konsystencją bardziej przypominała ciecz, z której bez trudu byłem w stanie wyswobodzić swą przepoconą dłoń. Na krótki moment stałem się wolny od wszystkiego, co w moim życiu stanowiło ograniczenie. (Siedmiokolorowa poświata musiała przekręcić w moim umyśle coś, jakby niewidzialny kurek, z którego zaczął wypływać płyn, który wypełnił moje zmęczone dziecięce ciało wielką lekkością). Tym czymś, co mnie wtedy uratowało, był wspaniały, wielki aligator, który wygrzewał się spokojnie na słońcu, niczym Pan-Świata – brzuchem wypiętym do góry.

To dlaczego w moich oczach prezentował się on jako zwierz, tak bardzo zasługujący na moją uwagę, już wtedy, gdy byłem małym chłopcem, wydawało mi się, aż nazbyt dziwne i gdyby, nie daj boże, mama lub tata umieli czytać w myślach, to zapytaliby mnie pewnie, co ja takiego właściwie widzę w tym aligatorze, na co ja sam nie byłbym w stanie odpowiedzieć i zawstydzony, na znak swej pokory i żałosnej niewiedzy nad przyczyną mojego ukrytego w źrenicach pierwszego, prawdziwego zachwytu na widok czegoś co uważałem za Cudowne i Nieziemskie, musiałbym spuścić swą dziecięcą głowę w dół, wystawiając ją do rytualnego, dalekowschodniego ścięcia.

Jednak dzisiaj jestem już mężczyzną i wracając do momentu, kiedy po raz pierwszy ujrzałem tę wspaniałą bestię, domyślam się, że tym, co wydawało mi się w nim tak bardzo pociągające, był jego wielki, niepojęty dla mnie wtedy d u a l i z m.

Już wtedy wiedziałem, że aligatory pomimo swych wielkich rozmiarów są w stanie przemieszczać się z niezwykłą prędkością, nawet jeśli z pozoru wyglądają, jak zwierzęta powolne, ociężałe, prawie że sunące po ziemi. Ten konkretny aligator był szczególnie ospały i leniwy, ale mógł sobie na to pozwolić, wiedząc, że jest on bestią, która gdyby zauważyła, że jakiś nieuważny człowiek wpadł do fosy, która otaczała jego wybieg, już zaraz by go pożarł.

Jako dziecko z wysoka oglądałem aligatora i na widok jego, na zmianę, powiększających i zmniejszających się płuc, świeciły mi się oczy, co musiał przyuważyć jeden z pracowników tego zoo, który po portugalsku powiedział coś do mojego taty, który następnie podszedł w moją stronę, nachylił się nade mną i powiedział na ucho, że jeśli jeszcze chwilę tu poczekamy, to jest szansa, że przyleci jakiś ptak, który wyczyści aligatorze zęby.

Gdy tylko usłyszałem, że coś takiego może się wydarzyć, nie zapragnąłem zobaczyć w swym życiu już niczego innego.

Ta wielkość i potęga, którą dostrzegłem w tym zwierzęciu, może nie miała sensu z perspektywy człowieka, ale musiała mieć za to wielki, głęboki sens z perspektywy innych zwierząt, a pojawienie się takiego ptaka, o którym powiedział tacie Portugalczyk, byłoby potwierdzeniem mojej tezy, o jego potędze i światłości, która dla nas, głupich, słabych ludzi, jest zupełnie bez znaczenia, aczkolwiek dla zwierząt jest ona światłem, które, gdy gaśnie w ciemności, zabiera także ich życie, dlatego troszczą się o nie najlepiej, jak tylko potrafią, oddając mu cześć poprzez czyszczenie jego wielkich, żółtych zębów. Inni ludzie mogą nie darzyć go takim szacunkiem jakim darzę go ja, ponieważ z łatwością byliby go w stanie zastrzelić, natomiast zwierzęta, które nie mają niczego takiego jak broń palna, muszą być mu podlegle albo w przeciwnym razie zostaną zjedzone. Ja byłem wtedy dzieckiem i ani pistoletu, ani strzelby nie widziałem jeszcze wtedy na oczy, więc widząc aligatora czułem przed nim dużo większy respekt, niż gdyby w betonowym dole, na słońcu wygrzewał się jakiś żołnierz z długim bandolierem na ramieniu, opierający swą głowę o arsenał, który mógłby uzbroić cały wojskowy batalion średnich rozmiarów.

Czułem przed aligatorem większy respekt, niż przed człowiekiem z naładowaną bronią... Sądzę, że było tak, bo gdy ujrzałem aligatora po raz pierwszy, zrozumiałem, że swoją mentalnością, dużo bardziej zbliżony jestem do zwierzęcia, niż do ludzi, z którymi mieszkam, którzy mnie karmią, kupują mi ubrania i zabierają do zoo na wycieczki w dni wolne od pracy i szkoły. Po raz pierwszy w życiu, poczułem wtedy, że nie pasuje do tego całego zbiegowiska, które fachowo nazywa się „ludzkością”.

Po niedługiej chwili czekania, aligator przewalił się ze swych pleców na brzuch i otworzył szeroko swą paszczę, na co moja mama zareagowała śmiechem, mówiąc, że jest ona tak wielka, że z łatwością zmieściłaby się w niej cała nasza trójka.

Wiedziałem, że na pewno tak by właśnie było, ale nie czułem, że jest to coś, choćby troszeczkę zabawnego. Ani trochę nie było mi do śmiechu. Czekałem na przylot ptaka, czekałem na pokaz wielkiego poddaństwa i uniżenia w stosunku do aligatora – i chciałem doczekać go w ciszy. Chciałem zobaczyć jak żałośni i słabi słudzy, traktują monarchów królestwa zwierząt. Chciałem zobaczyć zestawienie tej latającej lichości z wielkimi żółtawymi kłami gruboskórnego dyktatora, który nie boi się zabijać, a śmiech mojej mamy robił z tego coś zabawnego, coś o znamionach błazeństwa lub kretynizmu, coś, co przejawiało znamiona żartu i śmieszności, która była po prostu rezultatem wielkiego niezrozumienia tego, co ma za moment nastąpić. W tym momencie, gdy byłem tak bardzo poważny, wierzyłem, że po raz pierwszy w swoim życiu przewyższam intelektualnie swoich rodziców i po raz pierwszy w życiu widzę ich w żałosnym negliżu, zwijających się w cierpieniu pod moim butem ze stalową podeszwą. W momencie, kiedy aligator otworzył swoją paszczę, a moja mama się roześmiała, wtedy chyba po raz pierwszy, poczułem prawdziwą złość, może nawet i wściekłość, niepohamowane dzikie, zwierzęce, wilcze uczucie wściekłości... Pragnienie zemsty, pożądanie destrukcji... Chciałem wtedy wykrzyczeć słowa: „Mamo, ja Cię nienawidzę. Mamo, proszę Ciebie, z całego serca – ucisz się i już nigdy nie odzywaj. Mamo, błagam Cię na kolanach – umrzyj”.

Zupełnie przez to nie zauważyłem obiecywanego mi ptaka, który na początku wydawał mi się być pomarańczowym, oderwanym płatkiem kwiatu niesionym przez wiatr, ale gdy mój tata powiedział odruchowo po portugalsku: „Popatrzy synu, on zaraz wyczyści mu zęby!”, to wtedy ten domniemany pomarańczowy płatek kwiatowy, zmienił się w moich oczach w ptaka-maluszka, co stanowiło wprowadzenie do wielkiego, zwierzęcego rytuału okazywania szacunku i poddaństwa – poddaństwa wobec królewskości, podszytego strachem i ukrywanym w sercu poczuciem niższości, od stóp do głów, terroryzującym całe ciało.

Ptak najpierw zbliżył się do tafli fosy, z której szybko, umiejętnie, posługując się swym malutkim, zgrabnym dzióbkiem, nabrał do niego wody, a potem, tak jak było mi to obiecywane – wleciał on do aligatorowej paszczy i każdy ząb z osobną, nieśpiesznie i dokładnie został poddany czyszczeniu.

Nie wiedziałem, czy na pewno powinienem to oglądać, ale aligator nie wyglądał na zbytnio przejętego faktem, iż jest obserwowany. Najprawdopodobniej lata spędzone w zamknięciu przyzwyczaiły go do bycia regularnie podglądanym. Nie miał z tym pewnie problemu, ponieważ wiedział, że spojrzenia i podnoszący się od czasu do czasu głupkowaty rechot, nie sprawia wcale, że staje się on w jakikolwiek sposób słabszy. Niekiedy, gdy jest się silnym i jednocześnie oglądanym przed kogoś, kto tylko czeka na to, by pokazało mu się szczytowe możliwości swojej potęgi, może czasem dojść do rzeczy niezwykłych, na których zajście nie był przygotowany nawet sam człowiek posiadający w sobie tę wielką siłę. Pierwszym takim w momentem w moim życiu, kiedy to siła przekroczyła pewną granicie i wzniosła się na wyższy, niespotykany, a co za tym idzie, także i niewidziany dotychczas poziom, miał miejsce wtedy, gdy aligator zamknął z hukiem swoją paszczę, a po pomarańczowy sługusie zostało tylko jedno, małe piórko, które poniesione przez podmuch, jaki powstał na skutek nagłego zatrzaśnięcia się paszczy, wpadło wprost do fosy, z której kilka minut temu, ten sam, jeszcze żywy ptaszek, nabierał wodę w swój dzióbek. Potem piórko się zmoczyło i w fosie utonęło, a aligator z powrotem obrócił się na plecy i kontynuował wygrzewanie na słońcu.

Powiedziałem wtedy do mamy, do której złość i niemiłość, gdzieś nagle się ulotniły, że w trybie absolutnie nagłym muszę skorzystać z toalety.

Ona oddała mnie w ręce taty, który wziął mnie na barana i szybkim korkiem zaniósł do łazienki, która mam wrażenie, że znajdowała się naprawdę dalekooo od wybiegu z wielkim aligatorem.

Po wejściu do kabiny i upewnieniu się, że drzwi do niej są szczelnie zamknięte, zdjąłem swoje spodenki i po raz pierwszy w życiu zobaczyłem naprężoną główkę swojego członka, która w świetle migoczącej lampy, wydającej specyficzny szum przemieszany z dźwiękiem złudliwie podobnym to tego, który wydają ćwierkające ptaki, wyglądała zupełnie jak piórko kolibra zanurzonego w barwnym oranżu. Odruchowo za niego chwyciłem, chcąc uratować go przed utonięciem w sadzawce z wodą. Chciałem, by został on godnie pogrzebany; chciałem uhonorować poległego sługę, który pozostał wierny swemu gadziemu władcy, aż do końca swoich lichych, ptasich dni. Tym, którzy za życia byli wierni czemuś, co było wyższe od nich samych, nie powinno pozwalać się na to, by opadli oni na dno bez żadnych fanfar wzniesionych w powietrze ku ich pamięci. A jeśli będą opadać, należy ich szybko złapać, a potem podnieść wysoko do góry, ponad własną głowę i wystawić ich martwe ciało na słońce, na rześkość wiatru, na słodkość, na lekkość powietrza. Życie w harmonii z siłą oraz podłóg zasad honoru i hierarchii, powinno kończyć się, paradoksalnie, stojąc od nich wyżej, cały czas jednak pozostając w ich świetle.

Wierzę, że śmierć w świetle idei, w które całe życie się wierzyło i aż do kresu własnej bytności wyznawało, musi być iście Niebiańska.

Wierzę, że tak właśnie czuli się ci wszyscy młodzi ludzie, którzy brali udział w rewolucjach i powstaniach. Nieważne to kogo chcieli w nich obalić, czy kogo chcieli przed czym powstrzymać, dla nich pewnie też nie miało to większego znaczenia. Szli oni po prostu walczyć, ażeby poświęcić się za coś w co wierzyli całym ciałem i każdą cząstką duszy, i myślę, że to, tak jak i sam moment śmierci ze świadomością, że umiera się za coś większego od nas samych, jest jedyną namiastką Prawdziwej Niebiańskości, którą może poczuć człowiek śmiertelny.

Właśnie takie pożegnanie chciałem zorganizować dla małego kolibra, dokładnie takie, jakie urządzano najwierniejszym spośród wszystkich braci wielkich rewolucji i spontanicznych, narodowych zrywów.

Chwyciłem za niego i, najwyżej jak tylko potrafiłem, podniosłem w górę, prawie że nad własną głowę. Pomimo wielkiego bólu, jaki przyszedł wraz z wykonaniem tejże czynności, zdusiłem w swoim chłopięcym gardle pęknięty w nim szklany krzyk, wydając zaledwie ciche miauknięcie, co napełniło mnie wielką dumą. Dumnie milczałem i dumnie mogłem powiedzieć, że bolało mnie wszystko. Każda mała żyłka kryjąca się pod moją skórą była powoli zalewana przez bulgoczącą smołę, ale ja nie przestawałem go szarpać, ciągnąć i utrzymywać nad swoją głową. To była moja relikwia, a ja byłem azteckim mistrzem ceremonii przywołania wszechmocnych bogów – nawet gdybym chciał, nie mogłem wtedy przestać. Byłem mały i pomarszczony, straszliwie wygięty w tył; mój kark dałoby się skręcić jednym uderzeniem, nawet się zbytnio nie wysilając, a jednak to we mnie tkwiły słowa, które wypuszczone przez język na powierzchnie świata rzeczywistego, mogły posplatać między uszami tych, którzy mnie słyszą, most prowadzący wprost do wiecznie zielonego świata wielkich, prastarych bóstw.

W chwili, kiedy czułem ból, i rozsmakowywałem się w nim, byłem oślepiany przez światło łazienkowej lampy, i wtedy właśnie po raz pierwszy, poczułem się jak prawdziwy mężczyzna. Nie taki jednak, jak mój tata, ale raczej jak taki z czasów prehistorycznych. Taki, który bał się słońca, a jednak codziennie, kiedy słońce jest w swym zenicie, wychodził on ze swej obskurnej jaskini i dzielnie rzucał się na dzikie, krępe zwierzęta, uzbrojony zaledwie w nadzieję na to, że zwierzę, na które się dziś rzuca, jest w jakikolwiek sposób osłabione albo zranione i zabicie go na obiad obejdzie się bez późniejszej potrzeby amputacji, którejś kończyn.

„Jeszcze chwile, już zaraz, już zaraz, już za chwilę koniec, już zaraz, byle tylko był skierowany w stronę światła...” – mówiłem sobie w duchu, próbując zdusić w sobie swój szklisty, koci śmiech.

Trzymałem go długo, do momentu, aż moja ręka napełniła się swędzącym skurczem, a potem całkiem zdrętwiała.

Prawa dłoń, której palce oplatały pomarańczowe ciałko, stały się teraz, jakby napompowane, tak jak balonik z helem, który będąc trzymany na białej, cienkiej niteczce, próbuje wykorzystać każdy silniejszy podmuch wiatru, lub też nieuwagę dziecka, do tego, aby ulecieć w górę i uciec.

Wierzyłem, że moja ręka dałaby radę stać się takim balonikiem.

Wiedziałem, że mam w swoim chłopięcym ciele wystarczająco dużo siły i odwagi, aby poczekać jeszcze chwilę na moment, w którym moja dłoń stanie się większa, niż moja głowa, niż dowolna inna część mego ciała. Czekałem, aż palce wypełni bezbarwny, bajkowy hel, a ja ulecę w górę, przebijając się przez dach śmierdzącej fekaliami toalety lizbońskiego zoo.

Wierzyłem, że jeśli poczekam jeszcze chwilę, na prawdę wzlecę w górę, do Nieba, na moje własne spotkanie ze słońcem, honorem i Wyższością Ostateczną.

Słabłem jednak...

Całe ciało, nagrzewało się coraz bardziej, naraz drętwiało i stawało się giętkie, nic tylko upaś i rozmarzyć się w tym, jak wygląda świat przykryty białą, muślinową kołderką letnich, na wpół przezroczystych chmurek, przysypanych Niebiańską harmonią Boskiego spojrzenia. Nic tylko paść odrętwiały na ziemie i rozmarzyć się w tym, jaki Bóg ma głos i jaki jest z charakteru.

Oczy zaszły mi czernią, ale w tej czerni wciąż widziałem swą dłoń i wystające z niej pomarańczowe pióra, które, jak mi się zdawało, za kilka chwil zabiorą mnie w górę: wyżej, wyżej, ku Niebieskiej Wyższości, wyżej, wyżej, ku Błękitnej Wzniosłości, ku Cyjanowym Wyżyną, ku bramą zbudowanym z zawstydzającego słońce Niebiańskiego Światła; wyżej ku Złotej i Pięknej śmierci!

Ach, śmierć… No tak… Właśnie wtedy, tam w toalecie lizbońskiego zoo, po raz pierwszy zapragnąłem rzeczywistego, intymnego kontaktu ze śmiercią… To było właśnie wtedy, kiedy pomyślałem, że może to wszystko dzieje się jednak ciutkę za szybko, że może jeszcze nie czas i choć mam teraz ku temu wszystkie możliwości, chociaż wszystkie potrzebne narzędzia leżą wyłożone równiutko na stole przykrytym śnieżnobiałą, materiałową ceratą, nie powinienem jeszcze dać wtopić się w Złoto. To czego mi teraz naprawdę trzeba, to o d s u n ą ć na bok „Niebiański brokat” Bożego spojrzenia, głazami z a t k a ć uszy, w obawie przed usłyszeniem anielskich nuty harmoniczności, i powiekami o d g r o d z i ć oślepiające światło, w którego cieniu, w kosmosie, zawstydzona wielce płynie droga mleczna. Pomyślałem, że może nie powinienem rzucać się jeszcze na to krępe, dzikie zwierzę, a raczej skulić się w kłębek i zostać w swojej jaskini. Pomyślałem, że może nie powinienem pozwolić wejść temu (czego jednak tak bardzo, bardzo pragnę) do środka, wszak z naszej dwójki, tylko zacny koliber zasłużył sobie na wzlot „w górę”, nad chmury i możliwość uplecenia gniazda na powierzchni słońca. Może pragnienie powinno pozostać jedynie (dziecinnym) pragnieniem?...

„Może powinienem znaleźć sobie inne marzenie? Może powinienem znaleźć drapieżnika z mniej krępym karkiem?” – odezwała się we mnie dziecięca racjonalność.

I wtedy znowu oczy zaszły mi czernią i opuściłem rękę z tkwiącym w niej ciasno kolibrem, którego na znak swej uległości, względem tłamszącej duszę niepewności swoich własnych pragnień, przełożyłem do drugiej ręki. Koliber był gorący, prawie tak gorący, jak zewnętrzna część blaszanego imbryku z herbatą. Koliber dosłownie w r z a ł od środka. Trząsł się, jakby zaraz miał dziabnąć mnie w dłoń i wylecieć z toalety. Czułem, jak parzy mi ręce. Czułem, że w tych dwóch następujących po sobie momentach, kiedy oczy zaszły mi mrokiem, coś musiało zostać do niego włożone.

Za pierwszym razem, gdy napadła mnie ciemność, koliber mógł zostać rozpruty, a za drugim z powrotem zaszyty, jednak także i o coś wzbogacony. Kto jednak fatygowałby się na tyle gorliwie, aby do kolibra pakować coś tak ciężkiego do zapakowania gdziekolwiek, jak blaszany dzbanek, w dodatku wypełniony wrzącą herbatą? Zdałem sobie sprawę, że moja drobina dorosłości i helu w palcach ucieka z mojego ciała właśnie tutaj, w tej łazience, w tym właśnie momencie.

Mój pierwszy przebłysk Wielkości właśnie dobiegł końca. Subskrypcja na dorosłość i wielkie marzenia wygasła. Po wszystkim zostałem tylko z parującym kolibrem, drżącym od zjadających go od środka płomieni.

Z powrotem oplotłem go ciasno palcami, by mieć pewność, że chociaż to czego chwilę temu zamarzyłem było prawdziwe, szczere i tylko moje, a następnie opuściłem go w dół, wrzucając w ciemną próżnię.

Gdy to zrobiłem moje ciało przeszyło ciepło, jakiego nawet do dnia dzisiejszego nie było mi dane poczuć po raz drugi. Tam, wtedy w zoo, przez moment miałem okazje otrzeć się czubkiem nosa o słoneczne gniazdo upadłego „kolibra”. A teraz mam tylko pół-mażenia i żyje tylko pół-życiem. I, co być może w tym wszystkim najgorsze, to to, że nie czuję żadnej potrzeby zmiany. Głęboko w środku, chcę zobaczyć co się wtedy stanie, dokąd zaprowadzi mnie kontynuowanie tego ubogiego pół-żywota.


Poczułem nagle, że ktoś klepie mnie po ramieniu.

Otworzyłem oczy i ujrzałem pochylonego nade mną konduktora, który widząc, że niepewnie zacząłem podnosić swoje powieki do góry, uprzejmie poprosił mnie o okazanie swojego biletu lub w przypadku jego braku, dowodu tożsamości i niemałej sumy pieniędzy, która pokryje cenę mandatu, jaki będzie zmuszony mi – niestety – wypisać, jeśli załapałem się na przewóz na gapowicza.

„Mam, mam” – powiedziałem tłumiąc ziewnięcie.

Gdy wyjmowałem swój bilet schowany głęboko w kieszeni moich spodni, zauważyłem, że kobieta i chłopak spojrzeli na mnie jednym, zsynchronizowanym, dziwnym, ale jednocześnie znajomym, wyrazem twarzy, który skrywał w sobie coś, co gdyby zostało odczytane na głos, dałoby mi do zrozumienia, że nie patrzą oni już na mnie jak na człowieka o zdrowych zmysłach. Gdybym był mniejszy, stał się szczurem albo wróbelkiem, pewnie rzuciliby się na mnie, z takim samym zdeterminowaniem, z jakim na wiewiórkę rzuca się człowiek, który od tygodnia błądzi samotnie po lesie, odżywiając się jedynie rosą i korzonkami. Pogarda tkwiła w tych bliźniaczych spojrzeniach, mechanicznie wymierzonych we mnie i moją rękę tkwiącą w kieszeni spodni. A ja po prostu chciałem wyjąć swój bilet...

Pomyślałem później, że chyba musiałem mówić coś przez sen, ale czytając ze skrawków uczuć wypisanych na twarz konduktora, porzuciłem tę jakże straszliwą myśl. Konduktor okazał się być jednym z tych władców kolei, którzy gdy zdają sobie sprawę, że znajdują się w przedziale tylko z ludźmi praworządnymi (czyli takimi, którzy nie jadą na Cybulskiego) robi się rozmowny i zaczyna wypytywać dokąd każde z nas jedzie.

Kobieta jechała do miasta L., a chłopak siedzący przede mną do miasta G. Kiedy przyszła moja kolej na odpowiedź, nie ukrywając swojego entuzjazmu, odparłem, że ja także jadę do G., na co kobieta odetchnęła z ulgą, a oczy chłopaka wypełniły się zdziwieniem wymieszanym z chęcią nabicia mi guza. Jestem pewien prawie na sto procent, że Niemcy nazywają to uczucie, tę chęć do uderzenia kogoś w twarz, backpfeifengesicht, jednak po niemiecku znam naprawdę niewiele więcej, niż po japońsku (ari-gato!), czy chińsku (ni-hao!), więc trzeba patrzeć na to z dużym, niemalże pełnym przymrużeniem obu oczu.

Zatrzymaliśmy się na stacji w mieście L. i po uprzednim upewnieniu się, że to na pewno ta stacja, na której chciała wysiąść starsza kobieta (która tak samo jak chłopak, od czasu wizyty konduktora, choćby na moment, nie spuszczała ze mnie wzroku), pomogłem zdjąć jej bagaże i bezpiecznie wysiąść z pociągu, żeby czasem nie podzieliła losu tego staruszka z przeciwległego peronu. Żeby ona i chłopak, nie patrzyli dłużej na mnie, tak mało przychylnie, jak patrzyli oni dotychczas, powiedziałem jej, że to właśnie przez tego staruszka tak bardzo chcę jej pomóc, ale zapomniałem, że przecież ona nie widziała tego, co widzieliśmy my.

Kobieta wykrzywiła twarz, na której w krótką chwilę namnożyło się z kilkadziesiąt nowych zmarszczek, ale ostatecznie, po ponownym zapytaniu, czy nie zechciałaby może czasem, żebym pomógł jej z walizkami, przytaknęła na moją propozycję.


Kiedy wróciłem do przedziału chłopaka już nie było.

Nie przejąłem się tym zbytnio, ponieważ dobrze pamiętałem, że wysiadamy na tej samej stacji, więc żeby czasem sobie nie przysnąć, chciałem wrócić jeszcze na chwilę do lektury Anny Kareniny, która to, gdy próbowałem po nią sięgnąć, okazała się nie leżeć już dłużej na swoim miejscu.


Pociąg zajechał wreszcie na dworzec w mieście G., co mimo późnej pory, rozbrzmiało przez megafony na peronie.

Czym prędzej wziąłem swoje bagaże (to były: mała walizka na kółkach oraz plecak podróżny średniej wielkości) i wyszedłem z pociągu, w obawie, że zgubię jedwabnowłosego księcia, co prawie mogłoby stać się faktem dokonanym, gdyż, kiedy ja dopiero co stanąłem na peronie, On schodził już po schodach w dół, do tunelu, przez który gdyby, nie daj Boże-Ojcze, przeszedł, bezpowrotnie zniknąłby mi w tłumie ludzi, niczym moneta wrzucona w wzburzone morze.

Czym prędzej za nim pognałem i przepychając się przez tłum ospałych – zalegających na betonowych schodach, jak kamienie dookoła nerek – ludzi, zbiegłem po schodach wprost do tunelu, który chłopak przeszedł już w połowie.

Wymachując rękoma przez gęste bagno kunsztownie ubranych przodowników pracy (byłem pewien, że otarłem się tam o co najmniej kilku partyjniaków) i mniej kunsztownie ubranych pracowników kolei, od których capiło fajkami, kawą i pajdą czerstwego chleba z masłem, znalazłem się w końcu kilka metrów za jego plecami i od tego momentu nie spuszczałem z oczu.

Gdy wyszedł na zewnątrz przed dworzec, rozejrzał się nerwowo wokół siebie, a następnie lekko się uśmiechnął, zapewne śmiejąc się sam siebie, ponieważ chyba na serio wziął możliwość tego, że ten dziwak, z którym jechał w pociągowym przedziale, rzeczywiście mógłby zechcieć go śledzić. Z daleka było widać, jak dyszał cicho z tym swoim uroczym, małym uśmieszkiem, z rękoma ściskającymi swoje kościste boki i myślał z rozbawieniem, że naprawdę, taki zabójca jak On, mógł uwierzyć, że ten mamroczący przez sen dziwak, z którym siedział w przedziale, na prawdę mógłby go śledzić i, tak samo jak ciałko kolibra, „podnieść wysoko do góry”...

Chłopak przeszedł przez pasy i szedł chodnikiem tuż obok wielkiego, zamkniętego już kilka godzin wcześniej, pasażu handlowego, na którym w dzień sprzedaje się owoce i warzywa. Nie brakuje też tam takich, którzy sprzedają ubrania, zachodnie sprzęty stero, pirackie kopie płyt CD ani takich, którzy wyrywają staruszką portfele i siatki z twarogiem z koziego mleka.

Ktoś by powiedział, że to szemrane miejsce, ale dla mnie i dla ludzi, którzy na pasażu bywają regularnie, jest to po prostu miejsce pełne ludzi, którzy próbują, tak jak zresztą każdy, przetrwać od pierwszego do pierwszego, i za to się nikogo winić nie powinno. Mnie tam kradli portfel, mojemu tacie kradli tam portfel, mojej mamie kradli tam portfel i ani ja, ani mój tata, ani moja mama, nikt z nas, nigdy nie robił z tego problemu. Zostanie brutalnie przewróconym na ziemie i okradzionym z pieniędzy, które były przeznaczone na dzisiejszy obiad, jest po prostu wpisane w życie tych, którzy decydują się kupować na bazarze, gdzie sprzedaje się najlepszy twaróg z koziego mleka i płyty Davida Bowiego w najlepszej, poza rynkowej cenie.

Myśląc o tej pasażowej tradycji, udzielił mi się duch stoicyzmu, który pomógł mi uspokoić oddech i drżące nogi, i tak jak w modnej wtedy piosence, o aż nadto chwytliwym hymnie, skomponowanym przez wysoko wrażliwych socjopatów z morderczymi skłonnościami, nie wiedziałem, czy ów drżały z podniecenia, czy ze strachu. Pewny jednak byłem nie filmowości całej sytuacji.

„Ale to... Ale to nie był film... To nie był filmm...” – zaśpiewałem cicho mój ulubiony fragment z owego, wielce kontrowersyjnego wtedy HITu.

Chłopak przeszedł po kolejnej biało-czerwonej zebrze i szedł teraz ulicą, na której, po obu stronach, było bardzo dużo masarni i sklepów z artykułami szkolnymi, papierniczymi i innymi takimi rzeczami. Gdzieby się nie spojrzało tylko albo szynka i wołowe tusze, albo papier i atrament. A pośród tego wszystkiego frywolnie dyndały czarne, jedwabne niteczki płynące wprost z Jego Pięknej, smukłej głowy.

I gdzieś tam, pośród tej szynki, pociętych tasakiem krowich trucheł, papieru w kratki, atramentu i jedwabnych nitek ciągniętych w moją stronę przez wiatr, był także salon fryzjerski, którego witryna była przysłonięta plastikową storą antywłamaniową. Nie było na niej żadnych zadrapań ani słów powszechnie uznawanych za wulgarne, więc stora musiała być w miarę nowa. Chłopak zatrzymał się przed tą właśnie opuszczoną plastikową storą.

Spodziewałem się, że zaraz, jak na porządnego recydywistę przystało, wyciągnie z kieszeni czarny marker i napisze na niej jakieś dziwaczne, bełkotliwe zdanie albo jakieś zakazane przez literę prawa anty- hasło, ale On, zamiast tego, mocno uderzył w nią kilka razy.

Kiedy to zrobił pomyślałem, że zaraz się obróci, żeby sprawdzić, czy czasem nikt nie jest świadkiem tego, jak włamuje się do środka, także czym prędzej przeszedłem na drugą stronę ulicy i schowany w niewielkim zaułku oglądałem następujące po sobie wydarzenia.


Stora po chwili podniosła się w górę i za szybą ukazał się postawny mężczyzna w szarym podkoszulku, z wielkimi, krzaczastymi wąsami na twarzy, które zachodziły mu, aż do płatków uszu. Mężczyzna otworzył chłopakowi drzwi, a on, pewnie, choć dziwnie powoli, wszedł do środka. Przez szklaną witrynę sklepu wiedziałem, jak oboje się śmieją i podają sobie ręce, niby zaginieni bracia, którzy odnaleźli siebie po wielu latach rozłąki.

Potem chłopak odłożył swoje bagaże (których wcześniej nawet nie zauważyłem), gdzieś na podłogę i usiadł na fotelu, palcami pokazując, jak chce być ostrzyżony.

Wąsaty mężczyzna znika, gdzieś w kątach swojego salonu, a kiedy wraca do chłopaka, ciągnie za sobą wózek z nożyczkami, szamponami, olejkami, pastami, suszarką i innymi rzeczami, jakich używa fryzjer.

Gdy ścina mu włosy rozmawiają, ale już śmiechu i życzliwości nie było w tej rozmowie za krztę. Wyszedłem wtedy z zaułku na ulicę i odważnie stanąłem tak, aby witrynę, i to co się za nią dzieje, mieć centralnie tuż przed sobą.

Mnie, a moją muzę, której zdobycie wydawało się być coraz bliższe, dzieliła teraz tylko jedna ulica i tylko jedna szklana witryna salonu fryzjerskiego.


(Już wtedy praktycznie czułem ciepło Jego ciała zderzające się z ciepłem mojego...).


Z czasem w ogóle przestali ze sobą rozmawiać i jeden i drugi po prostu milczeli.

Wtedy jeszcze nie sądziłem, że stało się coś złego, bo przecież dobrze jest czasem wspólnie pomilczeć. Od ciągłego gadania strasznie boli głowa, a widząc z jaką precyzją mężczyzna operuje nożyczkami, ścinając włosy chłopakowi, zdałem sobie sprawę, że po prostu przejmuje się on tym, czy Jego głowa na pewno wygląda z każdej strony tak samo dobrze i najwyraźniej potrzebował do tego skupienia, które znajdował w tej nieco długiej i nieco niezręcznej chwili milczenia.


Stoję już tak z dziesięć minut, z walizką w ręce, plecakiem na plecach i marznę.

Chłód, impertynencko, wlewa się za kołnierz, na myśl przychodzi słowo „idiota”, a postawny mężczyzna najwidoczniej ścina chłopaka na krótko. Chłopaka, który po dziesięciu minutach milczenia odzywa się, tym samym przełamując od kilku minut trwającą cisze, i palcem wskazuje na swoją brodę. Zarost miał zaledwie kilkudniowy, zwykły cień, ale wąsaty fryzjer na gest chłopaka, i tak posłusznie odkłada nożyczki na bok, szczotką zrzuca obcięte włosy zaczepione na ramionach, a potem znowu gdzieś znika; i zaraz znów się pojawia, tym razem – z brzytwą w dłoni.

Widzę go, jak staje za Jego krzesłem, ale zamiast zwyczajnie do Niego podejść, on podchodzi do witryny i zasłania ją błękitnymi firanami, odcinając mnie od tego, co się dzieje w środku. Chyba mnie nie zauważył.

Robię więc kilka kroków w bok, by dalej oglądać mą muzę, tym razem przez drzwi salonu, które także, jak witryna, były oszklone.

Widzę jak mężczyzna podchodzi do chłopaka i nakłada na Jego twarz piankę do golenia, którą dokładnie rozprowadza po policzkach. Podchodzi do umywalki i spłukuje piankę z rąk. Bierze ręcznik, który leżał obok i wyciera ręce. Znów podchodzi do chłopaka i znów bierze do ręki brzytwę. Łapie lewą ręką za czoło, odchyla Jego głowę do tyłu i jednym, szybkim, pełnym gracji i powabu ruchem, podcina mu gardło.

Chłopak próbuje krzyknąć, ale nie może. Milcząc wyrywa się mężczyźnie, ale ten znowu łapie za Jego czoło, znowu odchyla Mu głowę do tyłu i patrząc w lustro, wbija brzytwę prosto w krtań tego biedaka, który wstaje z krzesła, ale zaraz potem upada i zaczyna topić się we własnej krwi, której nawet nie próbuje zatamować.

W końcu przestaje się rzucać i pogrążony w odrętwieniu, pozwala wypłynąć reszcie swoich sków na powierzchnie.


Jestem w szoku.

Nie wykluczam, że doszło właśnie do sytuacji, w której zostałem postrzelony w głowę, a to wszystko, co teraz widzę, to moje ostatnie przebłyski świadomości.

Nie wiem co o tym myśleć.

Nie wiem co mogę zrobić.

Krzyk wydaje się bezcelowy.

Robienie czegokolwiek w tej sytuacji zdaje się być po prostu bezsensu.


„Moje Cudo nie żyje!” – chciałem wykrzyknąć, ale nie mogłem, jakbym sam miał podcięte gardło i napęczniałą aortę wyjętą na wierzch.


Nabieram powietrza w płuca i przechodzę przez ulicę.

Podchodzę do szklanych drzwi salonu fryzjerskiego i wchodzę od środka.

Widzę jak chłopak, z którym jechałem w jednym przedziale, leży teraz martwy w kałuży własnej krwi, która wciąż powiększa swoją średnicę. W części salonu, która była zasłonięta przez błękitną firanę, stoi wąsaty mężczyzna, który pali papierosa i kiedy wchodzę do środka wydaje się być niewzruszony moją obecnością. Mało tego! – jego usta przykryte przez wąsy zdają się, jakby szykować do powiedzenia czegoś w stylu: „Najmocniej Pana przepraszam, ale dzisiaj już zamknięte. Proszę mi podać swoje imię i numer telefonu, to od razu wpiszę Pana na najbliższy wolny termin”. Przyglądam mu się i dostrzegam, że kilka kropel krwi pobrudziło jego podkoszulek. Obracam głowę w bok i widzę, że pod ścianą salonu leżą torby, które przyniósł tutaj parujący jeszcze świeżością młodziutki denat.

Podnoszę ręce do góry na znak tego, że nie mam złych zamiarów. Następnie przeszedłem powoli w stronę walizek, usiadałem na podłodze, wciąż z jedną ręką wyciągniętą ku górze, i spokojnie przeszukałem ich zawartość. W pierwszej (mniejszej) były same ubrania i coś co wyglądało jak przybory kosmetyczne, które widziałem ostatnio w telegazecie w poczekalni u dentysty. W drugiej (większej) było jeszcze więcej ciuchów i jakieś papiery, pomiędzy którymi była także schowana moja Anna Karenina!

Wziąłem ją do ręki i pokazałem fryzjerowi, który na widok książki podniósł jedną ze swych brwi wysoko do góry. Wyglądał wtedy jak postać z amerykańskiej kreskówki, którą puszczają rano w sobotę na kanałach dla dzieci.

Nim wyszedłem z salonu, spojrzałem jeszcze raz na ciało chłopaka.

Włosy miał krótko ścięte i wyglądał jak zupełnie inny człowiek, z którym gdybym usiadł teraz w jednym przedziale, nie zobaczyłbym w nim ani kropli krokodylej krwi, ani grama, nawet namiastki duszy kanibala. Jego policzki były w pianie, której chmurki unosiły się, jak białe lilie, na tafli groteskowego, czerwonego jeziora. Z jego szyi wystawał koniuszek ostrej brzytwy, od którego odbijało się światło żółtawej lampy fryzjerskiego salonu. Ten drobny koniuszek przypomniał mi o srebrnym gwizdku konduktora świecącym nad rozbitą głową starca w PRL-owskim garniturze. Uśmiechnąłem się.

Uklęknąłem ostrożnie nad brzegiem pomidorowego jeziora, a moje kolana wydały charakterystyczny zgrzyt. Nieśmiale wyciągnąłem rękę w stronę szyi chłopaka, co sprawiło, że fryzjer-cyrulik, który dotychczas stał spokojnie z boku i palił papierosa wzdrygnął się. Swoim palcem wskazującym musnąłem koniuszek brzytwy, co spowodowało, że chłopak, w całej swojej martwej okazałości, nagle drgnął, a co za tym idzie, także i brzytwa utopiona w jego gardle poruszyła się i rozcięła mi palec, który jak dziecko, kiedy się skaleczy igłą, odruchowo włożyłem do buzi. Następnie wstałem i z rozgoryczeniem w oczach spojrzałem na twarz fryzjera, który wzdrygnął się ponownie i tym razem to on podniósł ręce do góry.

Z palcem w buzi patrzyłem z pogardą na martwe ciało mojej niedoszłej fascynacji i jej elegancką koszulę zamoczoną w szkarłacie, a kiedy zobaczyłem, że moje buty zostały skropione przez małe stróżki jego krwi, nie wytrzymałem i wyszedłem z salonu.


Przeszedłem przez ulice, spakowałem Kareninę do torby i poszedłem do domu.


Ostatnia rzecz jaką pomyślałem sobie tamtego wieczora przed zaśnięciem, to to, że zdanie: „Wiara – a może to nie wiara – ja sam nie wiem, co to takiego, ale uczucie to równie niepostrzeżenie i na skutek cierpienia zakorzeniło mi się w duszy”, jest czymś, co lekko przerobione, mogłoby być dobrym epitafium na moimi grobie.


Potem poszedłem spać i nic mi się nie śniło.

To była spokojna noc.


Tydzień później, jeszcze raz zaszedłem do tego salonu fryzjerskiego.

Mężczyzna akurat sprzątał, ale kiedy zobaczył mnie stojącego w tym samym miejscu, co tydzień temu leżało martwe ciało chłopaka, przerwał sprzątanie i popatrzył na mnie bardzo smutnym wzrokiem.

– Dzień dobry Panu – powiedziałem najgrzeczniej, jak tylko potrafiłem. – Chciałem zapytać się, czy miałby Pan może jakieś wolne terminy na strzyżenie, na jutro.

Mężczyzna odłożył miotłę na podłogę i nie spuszczając ze mnie wzroku, podszedł powoli do lady, na której leżała granatowa książeczka wpisowa.

– Na juto jest termin tylko na dwudziestą, czy to nie jest dla Pana za późno?

– Nie, nie, jest idealnie – powiedziałem spokojnym tonem. – A czy dla Pana to nie jest za późno?

– Nie – odrzekł.

– Czyli widzimy się jutro o dwudziestej?

– Tak, jest.

– Dobrze, cieszę się. – powiedziałem wesoło, powstrzymując się od zaklaśnięcia w ręce. – No... to do jutra. Dobrej nocy.

– Dobrej nocy...

Stojąc przy drzwiach, sprawiając wrażenie, że mam już wszystko załatwione i absolutnie nic więcej do powiedzenia, odwracam się na pięcie i szybkim krokiem pochodzę do mężczyzn, dla którego czas, jakby stanął w miejscu, a wszystko inne straciło najmniejszy sens.

– Zanim pójdę, chciałbym Panu coś dać – powiedziałem, podając mu, a właściwie, to wpychając mu w ręce, Annę Kareninę Lwa Tołstoja. Tę samą Annę Kareninę Lwa Tołstoja, którą wyjąłem z walizki zamordowanego tutaj tydzień temu chłopaka, którego ciało bez ducha leżało dokładnie w tym miejscu, w którym stoję teraz ja.

Nie będąc w stanie spojrzeć mi w oczy, mężczyzna drżącą ze strachu ręką wziął ode mnie książkę i nawet mi podziękował, co od razu zgasiłem niezwykle uprzejmym: „Nie ma za co”.

A potem poszedłem do domu.


Następnego dnia o dwudziestej przyszedłem na strzyżenie.

Poprosiłem mężczyznę, by obciął mnie tak, jak tego chłopaka, którego tu tydzień temu zaszlachtowano brzytwą.

Nie powiedziałem mu oczywiście tego o brzytwie, po prostu powiedziałem: „...tak jak t e g o chłopaka”.


Kiedy już skończył i zapytał się, czy to już wszystko.

– Tak, dziękuję Panu bardzo.

– Dobrze – odparł z wyraźną ulgą w głosie myśląc, że to koniec mąk.

Zapytałem się nagle czy jestem dziś już jego ostatnim klientem. On odpowiedział, że tak, i że jak tylko wyjdę, to on zamknie salon, na co ja odparłem, że skoro naprawdę jestem dziś ostatnim człowiekiem, który zostawi tu swoje pieniądze, to poproszę jeszcze o szybkie golenie, jednak tym razem sprecyzowałem, że proszę go o golenie brzytwą.

Poprosiłem go o to, tak jak proszę każdą inną osobę (bardzo kulturalnie), a on przystał na moją prośbę.

Zarostu prawie że nie miałem, ale przyszedłem tutaj z założeniem, że jeśli to ma być mój ostatni raz, kiedy przychodzę do fryzjera, to nie wybaczyłbym sobie, jeśli nie poprosiłbym także o ogolenie zarostu, co dotychczas zawsze robiłem sam.


Mężczyzna zrobił to, co miał zrobić, bez wypowiadania nawet słówka, choć co prawda widziałem kątem oka w lustrze, że coś mu się pchało na język, kiedy złapał mnie za czoło i odchylił je lekko do tyłu, ale w końcu powstrzymał się od mówienia czegokolwiek, co nieco mnie rozczarowało.


Gdy było już po wszystkim, grzecznie podziękowałem za usługę i pochwaliłem jego zdolności fryzjerskie, a także nazwałem najlepszym cyrulikiem, u jakiego było mi dane kiedykolwiek zostawić swoje miedziaki.

Przed tym, nim wyszedłem do domu, dałem mu również swój numer telefonu, by następnym razem móc do niego zadzwonić w celu uzgodnienia zmian przy moim przyszłym przyjściu na strzyżenie.

Zapytałem się także, czy zaczął już czytać książkę.

Odpowiedział, że jeszcze nie, ale dodał również, że na pewno przeczyta.

– Warto – powiedziałem. – Ma piękne zakończenie.


Przez następne pięć lat regularnie przychodziłem do tego salonu na strzyżenie i polecałem go każdemu, gdy tylko temat naszej rozmowy schodził na temat włosów lub zarostu.

Okazało się, że T. (bo tak przedstawił mi się kiedyś ten postawny wąsacz) nie podzielał mojej opinii co do zakończenia Anny Kareiny, jednak zapytał mnie czy nie mógłbym mu pożyczyć jeszcze czegoś więcej.

Do teraz, pożyczyłem mu chyba jakieś pięćdziesiąt książek, których wymienianie tutaj byłoby zbyt nużące, więc powiem tylko, że od początku roku, kiedy miało miejsce nasze pierwsze spotkanie, pożyczyłem mu jeszcze między innymi Obłumowa, Zbrodnie i Karę, Blaszany Bębenek, Ojców i Dzieci oraz niewielkich gabarytów zbiór opowiadań i nowel Czechowa.

Na moje polecenie czytał dużo i tylko to, co dałem mu osobiście do ręki. T. zawsze starał się czytać wszystko jak najszybciej, a każdą następną książkę, którą mu przynosiłem, nawet jeśli nie przeczytał jeszcze tej ostatniej, przyjmował zawsze z wielką radością zakrawającą czasem o niemal teatralne, pantomimiczne wzruszenie. Co prawda o żadnej z tych książek, nigdy później nie rozmawialiśmy, ale to nie było dla mnie ważne. To co na prawdę było w tym wszystkim znaczące, to fakt, że udało mi się poznać i p o s i ą ś ć człowieka, który zabił dla mnie wszystkie, śledzące mnie od niepamiętnych czasów, aligatory, i który s a m uczynił m n i e aligatorem, a wszystkich innych ludzi, włączając w to także s a m e g o s i e b i e, uczynnił małymi, pomarańczowymi kolibrami – zakładnika mojej wielkiej paszcz, w której bez trudu zmieściłby się mój tata, moja mama i ja sam.


I tak oto wracam do patrzenia na chłopaka siedzącego przede mną, który pod kocem podróżnym uśmiecha się przez sen.


(Jego włosy są naprawdę cudowne: grube pukle przykrywające mięciutkie policzki wyglądają, jak świeżo upieczone magdalenki, które strudzony swym życiem ohydnego pederasty monsieur M. Proust, od niechcenia maczał w swojej gorzkiej herbacie i wkładał do swych ust).


„Wychodzę już; dziękuję i do widzenia! Do następnego!” – mówię doń na przeżegnanie.

S. J. K.
S. J. K.
Opowiadanie · 3 listopada 2024
anonim