- No i jak stary? – spytałem zerkając raz na wykresy na ekranie monitora, raz na błyszczące druciki w skroniach mojego „przyjaciela”.
- Cholernie jasno – Johnn Mnemon był jak zwykle cholernie dokładny.
- Nie martw się – pocieszyłem go – kiedyś przejdzie.
Jednym ruchem zapiąłem kajdanki na poręczach krzesła unieruchamiając Johna. Oczywiście nie robiłem tego, aby uniemożliwić mu ucieczkę, lecz by niechcący nie zrobił sobie krzywdy jakimś nieopatrznym ruchem.
Johnny szarpnął łapskami nadaremnie próbując się wyrwać.
- Co to za cholerstwo?! – ryknął.
- Żebyś mi nie uciekł, frajerze! – wybuchnąłem śmiechem.
Wiecie, mam takie poczucie humoru. Może trochę dziwne, bo właśnie Johnyk otworzył oczy ze strachu. Niepotrzebnie – i tak nie było widać tęczówek. Jak i źrenic.
- Wszystko w porządku, druhu... – uspokoiłem go.
Chcąc, aby się wyluzował, poklepałem go lekko po ramieniu. Na tyle jednak szybko, aby nie zdążył złapać mojej ręki. Johnnuś trochę spuścił z tonu.
Podsunąłem sobie kółkowane krzesło i zasiadłem do komputera. Uruchomiłem parę opcji i... a, co tam będę wam opowiadał – i tak się nie znacie. Grunt, że kłułem zatłuszczony ekran palcem nie do końca zadowolony z wynalezienia touchscreena. Warstwa brudu była tak gruba, że z ledwością dostrzegałem literki, a co dopiero kolory.
No właśnie – kolory. O to biegło, ale teraz nie mam czasu tego wyjaśniać, bo mój kumpel siedzi jak trusia po zaaplikowaniu mu koloidu koranfabidynu. Nie, to nie kolejny środek na przeczyszczenie. Jacyś naukowcy wynaleźli go całkiem niedawno i jeszcze nie jest legalny. A ja? Ja mam znajomości. I nie przejmuję się drobnymi skutkami ubocznymi.
Wracając do sprawy – Mnemonic siedzi teraz cicho, ponieważ po naładowaniu go sporą dawką tych prochów sprawiłem, że stracił wzrok. Lecz nie tak normalnie – hop i nic nie widzisz – ciemność. On stracił wzrok od podstaw – jego mózg jest święcie przekonany, że Johnny nigdy nie miał nawet oczu. Będzie dla niego prawdziwym objawieniem, gdy leki przestaną działać i biedak stwierdzi, że jednak ma czym patrzeć. Ale teraz nie postrzega nic – nawet ciemności.
- Długo to jeszcze potrwa? – zapytał grzecznie, bo nie zauważyłem, żeby użył wyrazu „cholernie”.
- Nie, już włączam pierwszą symę.
Rozpocząłem kolejną partię śmiertelnego fechtunku z czarno-białym ekranem.
- Długo jeszcze?! Cholernie się czuję... – to tyle, jeżeli chodzi o słownictwo.
- Słuchaj, Mnemo – dostajesz kasę, to przestań się czepiać, więcej nie będzie – oj tak, nie będzie...
- Ale to takie chamskie uczucie – wyszeptał płaczliwie. - Mogę się wycofać?
- Posłuchaj – przecież cały czas ci powtarzam, że kiedy tylko chcesz – możesz się mnie o to zapytać. Lecz wiesz też, że za żadne skarby cię nie puszczę. Słuchaj – zgodziłeś się być moją świnką morską, więc jeśli masz jakieś wąty, to zachowaj je dla siebie, na później – wytoczyłem ciężką artylerię.
Wkurzył się i zacisnął usta. Nie wie jeszcze, że niedługo nabierze się na to wiele, wiele smutnych razy. Czasami strzelam po prostu do człowieka: „Lubię cię. Czy nie chciałbyś być moją świnką morską?”. Większa część mówi „nie”, ale znikoma część ludzi pyta się: „Ile za to dostanę?” i tak kończą w ciemnym pokoiku, przykuci do krzesła, z komputerem podłączonym bezpośrednio do mózgu... tak, lubię Johnnego.
Drobniuteńkie diody podłączyłem do Mnemonika tak, aby go przypadkiem nie rozwalić gdy coś się skopie. Już teraz był niezbyt inteligentny, ale Johnny – warzywko mi nie odpowiadało. Byłoby gorsze od królika. Albo zająca... Często mylą mi się te wymarłe futerkowce...
Ciągle tu jesteście?... No tak, nie znudziło się wam...
No więc wyłączyłem oczka mojego przyjaciela i miast tego podłączyłem do ośrodka jego maleńkiego mózgu odpowiedzialnego za wzrok napisany przez siebie program.
- Wszystko w porządku – powiedziałem, nie fatygując się nawet spojrzeć na teoretycznie kolorowe wykresy. Mnemon uśmiechną się głupawo.
Dźgnąłem palcem ikonkę „Start”.
- Co widzisz? – spytałem, ciekawy jakich słów użyje mój przyjaciel do określenia braku kolorów. Znowu te moje poczucie humoru.
- Cholerna biel... Razi mnie... – powiedział w skupieniu, a ja zobaczyłem, że zawzięcie mruga powiekami.
No tak. Odruchy bezwarunkowe pozostały.
Ponownie zadałem parę celnych pchnięć monitorowi i powieki się wyłączyły. Jeszcze trochę, a narobiłby wiatru.
Żegnaj, frajerze – pomyślałem i wymierzyłem kłykcia do ostatecznego ataku.
- Teraz widzę jakieś cholerne czarne plamki... – przerwał nim zdążyłem cokolwiek włączyć. Jego pomarszczone, krzaczaste brwi mówiły, że nie żartuje.
W dole ekranu zaczęła palić się mała ikonka z napisem „Uwaga!”. Napis był po polsku. Zadbałem o to pisząc ten program. Na filmach zawsze jest napis „Warning”, a ja naprawdę bardzo tego nie lubię. Takie drobne zboczenie zawodowe.
Ale zaraz..., czy napis „Uwaga!”, teraz z trzema wykrzyknikami, nie powinien jarzyć się w patriotycznych biało-czerwonych barwach?
Zdziwiony wszedłem do opcji programowania.
W prawym górnym rogu, zdeformowany przez brud pojawił się cały czerwony napis „WARNING !!!”.
Ten okropny angielski! Na dodatek cały ekran migał jaskrawymi kolorami, a głośniki wypluwały z siebie suche słowa: „Łorning, łorning”.
Zdenerwowany spojrzałem na Johnnego, którym właśnie wstrząsały kolejne elektroniczne dreszcze. Boże, jaką miał głupią minę!
Przez chwilę bałem się, czy go nie wykasuje.
Zareagowałem szybko, wytrwale reanimując system. To była jakaś mała pomyłka. Poprawiłem błędy w programie i niecierpliwie zeskanowałem Mnemonica. Nie wykasowało go... prawda? Nie chcę, by teraz spanikował i...
...uff... Zbiory pamięciowe świnka pozostały nienaruszone.
Chyba winien jestem wam wyjaśnienia... Otóż mojego domniemanego przyjaciela, jak już pewnie wiecie, nazywam Johnnym Mnemonikiem (on sam nie wie, dlaczego). Ale – jak łatwo się domyślić – to tylko ksywa. Wywodzi się jeszcze z czasów, gdy Johnn był mały. Inteligentnie wsadził palce do niezabezpieczonego kontaktu, i tak go kopło, że wykasowało mu trochę twardego dysku (i przysmażyło pewnie większość szarych komórek). Nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż jakiś czas temu odkryłem – jako wynalazca – jak za pomocą odpowiednio uruchamianych ładunków z poręcznej R dwudziestki wykasować Johnnemu pewne obszary pamięci. Tak więc formalnie nic nie wiedział o moich doświadczeniach i pracował za darmo.
Miałem tylko jeden problem. Za Chiny nie mogłem wykasować z jego skromnych zwojów mózgowych słowa „cholerny”. Może Johnny miał rację mówiąc: „Cholerny z ciebie spryciarz, ale za cholerę nie rozumiesz tego świata.”. Fakt. Nie rozumiem. I może tak naprawdę wcale nie chcę zrozumieć...
Kiedy wszystko było w porządku, zaaplikowałem mu do mózgu jedno ze zdjęć. Wiecie – górski widoczek, lasek, stara drewniana chatka, w tle wysokie góry ciepło otulone białymi płaszczami śniegu. Czysty strumyk szemrze po kamienistym zboczu...
Jednym słowem coś, czego piękna taki gruboskórnik jak Johnny nie zauważy i z całą pewnością nie zrozumie.
- Eurgh... – powiedział z zamyślonym wyrazem twarzy.
Coś jest nie tak? Nie... Zeskanowałem go znowu tak na wszelki. Wszystko było w porządku. Twarz Johnna miała cały czas ten sam, nieodgadniony wyraz.
Wrzuciłem mu do mózgu trochę adrenaliny, żeby wspomóc myślenie.
Najwyraźniej pomogło.
- Cholerne zożazuwóz! – wyrzucił z siebie jednym tchem.
Westchnąłem i zaaplikowałem mu coś na uspokojenie.
- O co biega? – spytałem, mówiąc na tyle powoli, aby mnie zrozumiał.
- Nie baw się i załatw to szybko. Po czego wrzucasz mi te... eee... – Johnny szukał odpowiedniego słowa - ...eee... chamskie negatywy...?
Jakie negatywy, o czym on bulgocze? Zerknąłem na kresy. Wszystko było w porządku.
- Co widzisz? – spytałem, gotowy aby zanotować jego spostrzeżenia.
Ołówek majestatycznie zastygł nad kartką papieru.
- Jakiś cholerny las i cholerne drzewa...
No tak. Tylko Johnny mógł rozbrajająco poważnym tonem stwierdzić, że w lesie są drzewa. I to cholerne.
- No więc jaki masz problem?
- Kontrast się kopie. I te cholerne kolory...
Ze zdenerwowania złamałem grafit ołówka na i tak sfatygowanej klawiaturze.
- Jakie znowu cholerne kolory?! – do Johnnego trzeba tak zawsze: wyjaśniać kroczek po kroczku, powoli. I dokładnie, ale to bardzo dokładnie precyzować o co chodzi.
- Kolory są nie te. Wyjustuj to... – znowu użył słowa, którego prawdopodobnie sam nie rozumiał.
- Słuchaj, to ważne. Co jest z kolorami?
- No wiesz...
- Taaaak...?
- No... Na przykład zamiast zielonego jest czerwony, ...miast niebieskiego żółty. O, a słońce jest fioletowe.
Otworzyłem z komputera image, które aktualnie widział Mnemonic. Wszystko się zgadzało. Po raz kolejny.
- Poczekaj, wpuszczę ci coś innego – i załadowałem widok Warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki. Największego symbolu komunizmu. – No i co?
- Co co?
Wdech, wydech. Raz, dwa, trzy, ...dziesięć.
- Jak to co co? Co coco? – nieświadomie wszedłem na jego kod. – Widzisz co... znaczy się, czy widzisz imaga?
- No.
- Więc?
- Co więc? – znowu się zaczęło.
- Co z kolorami?! – wykrzyknąłem niemalże zapluwając sobie brodę.
- To co było, a co ma być?
Poszukałem odpowiednich słów na suficie. Zamknąłem oczy. Kiedy się choć trochę uspokoiłem, pogmerałem przy oprzyrządowaniu i pod znieczuleniem wbiłem mu następny drucik do głowy.
Wtem wpadłem na genialny pomysł: wrzuciłem Mnemonowi prosto do pamięci nazwy wszystkich istniejących kolorów. Żeby to zbytnio nie nadwerężyło jego skorodowanych zasobów pamięciowych, uprzednio wykasowałem niepotrzebne zbiory – to znaczy cały wczorajszy dzień.
- Johnny, żyjesz jeszcze? – zagadnąłem go.
- Szczyszczy...yyy... Tomećku, gdzie jeszt mamusia? – zagaworzył.
- Mamusi nie ma, a je nie jestem twoim głąbowatym braciszkiem. Powiedz, jakiego koloru jest teraz niebo; mówiłeś, że żółte.
- A gdzie jest mamusia?
- Mamusia poszła do sklepu! Gadaj, co z kolorami!
- Cholerny amarant delikatnie przechodzący w ultramaryn.
- ... – zamurowało mnie. – Co?!
- No przecież pytałeś!
Jak Boga kocham, kiedyś będę musiał sformatować mu mózg!
Wiem! – wbiłem Johnnemu w głowę kolejny – czwarty już drucik, dzięki czemu na ekranie wyświetliło się to, co aktualnie widział. Nie to, co mu przesyłałem, ale to co odbierał – co już przeszło przez jego dziwaczne filtry myślowe.
Rzeczywiście – wszystkie kolory – wraz ze swoimi odcieniami były kompletnie, w chaotyczny sposób pomieszane.
- O co chodzi...? – zagryzłem dolną wargę nie czując bólu.
Odruchowo wywołałem rysunek oznaczony jakże miłym dla ucha podpisem: „Do makówki” i dokonałem drobnego retuszu: ciepły błękit nieba zastąpiłem tym jego całym amarantem. Było to coś między czerwonym a różowym.
- Oooo... – zauważył Johnnyk, a ja sprawdziłem, czy teraz widzi błękit nieba. Widział. – Oooo...
- Mój Boże, twoje oczy zmieniają kolor koloru! Czy wiesz co to znaczy?!
- Yyyy... Nie...?
- Oczywiście, że nie – jesteś idiotą! – sprostowałem.
- Tak? – widocznie ciągle jeszcze był pod wpływem znieczulającej morfiny.
- Słuchaj, jeżeli oko ludzkie odpowiednio zmienia wszystkie otaczające nas barwy, jeżeli ty i ja widzimy czerwony innym czerwonym niż jest w rzeczywistości, a jako inny kolor widzisz go ty, oraz ja, okazuje się, że tak naprawdę nie widzimy tego samego koloru! Tylko nazwa jest ta sama! Dzięki temu możemy opracować korektę daltonizmu, jak również naprawić wady wzroku i całkowitą ślepotę! A wszystko to u źródła – modyfikując obraz przechodzący od oka do mózgu, co oznacza, że...
Spłoszone drzwi zostały wyrzucone z zawiasów, miażdżąc część moich przyrządów. Wtedy do mojego „niewidzialnego” pokoiku wpadło dwóch „men in blaków”. Wiedziałem, że gdy cały czas jeszcze opadał wzniecony nagle kurz, oni już lustrowali moją kryjówkę zza tych swoich ciemnych okularków.
- Ej, czego chcecie...! Idźcie stąd, bo...
- W porządku – ryknął ten stojący bliżej wyjścia do mikrofonu sterczącego mu na druciku przy ustach. – Mamy go – już nie ucieknie.
Zanim zdążyłem zareagować, jeden z nich wygiął mi ręce do tyłu, niemalże miażdżąc kości. Drugi natomiast wyrwał z gniazdka rozgałęziacz, dzięki czemu mały pokoik pogrążył się w ciemności. Następnie usłyszałem kliknięcie i pomiędzy dwoma drucikami, które trzymał jeden z przybyłych, zobaczyłem przeskakującą, maleńką iskierkę prądu.
Elektryczny blask wyładowań oświetlił zimnym światłem twarz stojącego naprzeciwko mnie gościa. Biała iskierka przeskakiwała także w czarnym szkle jego okularów.
- Nie tylko Johnnemu da się wykasować pamięć... – uśmiechnął się blado.
Błękit, błękit iskierki, spokojny, chaotyczny błękit, zapach ozonu, ostry amarant.
- NNNIIIIEEEEEEEEEEE – bzyt – Eeeeee...?
Zerwałem się z łóżka. Pod spoconymi palcami wyczułem ciepłą pościel. Ciemność! Wciąż ta diabelska ciemność!
Wciąż nie mogłem pogodzić się ze swoją ślepotą. Ostatnie co pamiętam – to jak włączałem wszystkie maszyny do kolejnego eksperymentu. Eksperyment ten – o ironio! – związany był właśnie ze wzrokiem. Zamiast tego coś wybuchło oślepiając mnie na zawsze...
Nie mogłem się nigdzie sam ruszyć, zawsze pomagał mi Johnny. Mówił, że to ze względu na „cholerną pamięć”.
Tak, od razu! – przypomniałem sobie, jak łatwo go wykasować.
Ale bądź co bądź byłem jego przyjacielem. Niech pomaga.
Szliśmy chodnikiem.
- To, – opisywałem mu swoje przykre doznania - co najbardziej mnie denerwuje, to to, że patrząc na słońce widzę tylko...
Zatrzymaliśmy się.
- ...widzę tylko... ...dlaczego stoimy?
Usłyszałem szept Johnnego:
- Nie wszystko da się wykasować...
- Co?! O co ci chodzi?! Dlaczego nie powiedziałeś „cholera”!, Co...
Popchnął mnie. Lekko. Cudem nie straciłem równowagi.
- Co robisz?! O co...
- TTTUUUUU, TTTUUUUUuuuuuu... – łup.
Ciągła ciemność. I amarant.
Przyznam że nie wygodnie czyta mi się rozstrzelone teksty na wywrotce. Jakoś tak nie pasuje.
Sam tekst podoba mi się, ma w sobie coś... I przede wszystkim ironia, gdy tylko spróbowałem sobie to wszystko wyobrazić... hehe ;-)
Pozdrawiam -
Herszełe z Ostropola