Literatura

Spotkanie na dachu świata (opowiadanie)

Jakub Mateja

Lew wyrozumiale puścił słabszego towarzysza przodem. Żółwim tempem brnęli do góry, słaniając się na nogach i zawadzając sobie nawzajem, napędzani już nie chęcią dokonania wielkiego czynu, już nie entuzjazmem, tak jak przez kilka ostatnich dni, nawet nie adrenaliną, lecz samą zwierzęcą intuicją, każącą im stawiać kolejne kroki i wchłaniać rozcieńczone powietrze.
Udo przez całą noc nie mógł zasnąć. Wyczerpany wspinaczką leżał w mroku, wsłuchując się w huczący gdzieś wysoko wiatr i świszczący oddech leżącego obok Lwa.

Dopiero nad ranem, gdy wiatr ustał, Udo zapadł w drzemkę. Śnił mu się dom rodzinny, potężna, otoczona dębami budowla, w której spędził najbardziej beztroskie lata swego życia. Znowu znajdował się na wsi, z daleka od gór i dzikiej przyrody, a u jego stóp wesoło podskakiwał Iggy, wierny pies-przybłęda, który niegdyś był mu towarzyszem dziecięcych zabaw. Udo uwielbiał sentymentalne sny, gdy więc ciszę wczesnego poranka przerwał zgrzyt rozsuwanego zamka błyskawicznego, niechętnie i z dużym wysiłkiem otworzył oczy i ze zgrozą stwierdził, że jest bardzo daleko od domu, psa, drzew i w ogóle wszelkiego życia.

Namiot, który z takim trudem wczorajszego wieczoru zmontowali, a który, wraz z palnikiem gazowym i śpiworami stanowił cały czwarty obóz, wyrastał z lekko pochylonego stoku nieco powyżej Przełęczy Południowej. Lew przed zaśnięciem oszacował wysokość, na jakiej się znajdowali na 8012 metrów.

Do szczytu pozostało już zaledwie kilka godzin marszu. Udo czuł, że może mieć problemy z kondycją, ale postanowił zaryzykować. Nie po to męczył się przez ostatnie dwa tygodnie, by teraz poddać się kaprysowi swego organizmu.

- Śpisz? – zapytał pochylony nad garnuszkiem z bulgocącą wodą Lew.

- Nie. – odparł Udo i przeciągnął się w śpiworze. Z trudem łapał powietrze.

- Masz. – powiedział Lew, podając mu kubek. – Wypij to. Poczujesz się lepiej.

Udo zwarł dłonie na gorącym plastiku.

- Jak stoimy z czasem? – zapytał.

- Kiepsko. Musimy się spieszyć. Dasz radę?

- Chyba tak. – Udo wysunął się ze śpiwora, odstawił pusty kubek i przyjrzał się fałdom na nieudolnie naciągniętym płótnie namiotu. Było strasznie zimno, mimo że palnik wypluwał ze swego wnętrza gorące płomienie.

- Przynajmniej nie wieje. – stwierdził Lew.

- Na razie. – zaznaczył Udo.

- Tak. Na razie.

Mężczyźni siedzieli pogrążeni w milczeniu. Trudno było zrobić pierwszy krok.

- Chodźmy. – rzekł w końcu Lew. – Już najwyższa pora.

Wyszli z namiotu. Nad nimi wznosił się stromy szczyt. Pokrywał go biały, lśniący w słońcu pancerz.

Lew wyrozumiale puścił słabszego towarzysza przodem. Żółwim tempem brnęli do góry, słaniając się na nogach i zawadzając sobie nawzajem, napędzani już nie chęcią dokonania wielkiego czynu, już nie entuzjazmem, tak jak przez kilka ostatnich dni, nawet nie adrenaliną, lecz samą zwierzęcą intuicją, każącą im stawiać kolejne kroki i wchłaniać rozcieńczone powietrze.

Kraina przez którą szli była martwa, zimna i przerażająco monotonna. Oko nie dostrzegało tu innych kolorów, prócz lazuru nieba, bieli śniegu i szarości mutujących nieustannie chmur, tych drapieżnych kameleonów nieba, których tak obawia się każdy człowiek skazany na łaskę natury; węch nie wyczuwał tu innych zapachów, prócz tych, które wydzielało ludzkie ciało. Nie dotarła tu nigdy muzyka, zgiełk, ani szum przetłoczonych miast; jedynie głos wiatru, niekiedy przypominający ciche mruczenie, niekiedy bezładną paplaninę, a jeszcze kiedy indziej rozpaczliwe wycie, nieustannie rozbrzmiewał pośród skał i pól śnieżnych, w nadziei, że ktoś mu odpowie. Niestety, nadaremno, bowiem skały, jak powszechnie wiadomo, i co potwierdzić może każdy, kto kamienne serce w piersi dźwiga, zazwyczaj milczą jak zaklęte, mimo że przy odrobinie dobrej woli szybko by się mogły nauczyć mowy.

Udo podczas marszu nie rozmyślał jednak ani nad zdolnościami językowymi skał, ani nad niczym innym, co podczas nocnego czuwania zaprzątało jego umysł. Właściwie nie myślał o niczym, albowiem myślenie, choć tylko od niewielu myśli zależne, bardzo organizm osłabia.

Pogoda nadal była znakomita, choć daleko na horyzoncie zaczęły pojawiać się niepokojąco ciemne smugi, zwiastujące nadchodzącą zamieć.

Szło się kiepsko, zwłaszcza na śliskim, twardym firnie, który pokryty był warstwą sypkiego, maskującego zdradliwe miejsca puchu. Niekiedy drogę zagradzały zaspy zwianego z wyżej położonych nawisów śniegu.

Udo stawiał krok po kroku, nie zastanawiając się ile razy będzie musiał jeszcze powtórzyć tą wyczerpującą czynność. Haustami chwytał powietrze, którego domagały się jego płuca. Tym sposobem zbliżał się do celu. Idący za nim Lew, choć lepiej przygotowany do wysokogórskiej wspinaczki i obdarzony lepszą kondycją, również poruszał się jak w transie, podobny do pozbawionego własnej woli robota, który obojętnie pokonuje kolejne przeszkody, aby wykonać powierzone mu zadanie.

Popołudniem Udo stanął przed stromą ścianą skalną, z której zwisały oblodzone łańcuchy, zainstalowane przez członków poprzednich wypraw. Był to ostatni trudny technicznie odcinek.

- Już blisko... – rzekł Lew, ale z jego ust wydobyło się tylko przytłumione rzężenie.

- Tak. – Udo, który domyślił się treści przesłania pokiwał automatycznie głową.

- Idź pierwszy. – zarechotał.

- Jesteś pewien? –wydusił Lew.

- Tak, idź już.

Mówienie stawało się męczące. Przed oczyma pojawiały się czarne plamy, wirowały w szalonym tańcu, po czym rozpadały się na drobne kawałeczki, które dopiero po parokrotnym zamknięciu i otworzeniu oczu stawały się niewidoczne.

Nie chcąc marnować czasu, Lew posłusznie chwycił łańcuch i zaczął się wspinać na widniejącą kilkadziesiąt metrów wyżej krawędź.

Minuty dłużyły się coraz bardziej, każdy krok był męką, każdy oddech heroicznym wyczynem, a jednak wieńcząca ścianę krawędź zdawała się wciąż równie odległa jak na początku wspinaczki.

Aż w końcu, po niezliczonych przeszywających bólem wdechach i niezliczonych przeszywających bólem wydechach, po niezliczonych potknięciach i ośmiu krótkich odpoczynkach, słowem: po wielu nieopisanych trudach, idący przodem Lew wystawił głowę nad krawędź Dachu Świata.

Zobaczył dobrze mu znany ze zdjęć wierzchołek w kształcie kurhanu. W ostatnim zrywie ruszył w jego kierunku.

Nagle znieruchomiał z wrażenia. Przed nim, u stóp kopca, siedziało w wybitnie ludzkiej pozycji duże zwierzę futerkowe i zajadało trzymaną w łapach rybę. Lew spojrzał na zwierzę, zwierzę spojrzało na Lwa, odchrząknęło zakłopotane i ponownie skupiło całą swą uwagę na rybie. Ryby były rzadkie, a ta smakowała naprawdę bardzo dobrze.

Lew stał w miejscu, chwiejąc się z wyczerpania. Znalazł się w wyjątkowo niezręcznej sytuacji. Jego konsternacja rosła.

- A niech to... – mruknął.

Miał wrażenie, że oszalał, ale po chwili, gdy minęła konsternacja, wywołana tak trudnym do strawienia faktem, jak obecność życia, na dodatek pod postacią kręgowca zmiennocieplnego, na wysokości ponad ośmiu tysięcy metrów, Lew uznał, że ma do czynienia jedynie z halucynacją.

- Źle ze mną. – stwierdził, - Naprawdę źle...

W tej chwili na krawędź podciągnął się Udo. Krokiem pijaka podszedł do swego towarzysza i oparł się na jego ramieniu. Przez moment poświęcił się wyłącznie oddychaniu, a gdy podniósł wzrok zobaczył przed sobą wielkiego stwora, ni to małpę, ni to niedźwiedzia, zajadającego rybę. Uważnie przyjrzał się włochatej postaci, po czym zwrócił wzrok w przeciwną stronę i udał, że ogląda widniejące w oddali szczyty.

- Widzisz, udało nam się. – powiedział Lew

- Tak...

Lew przeżywał piekielne męki. Chciał powiedzieć swemu koledze o tym co zauważył, ale obawiał się, że zostanie wyśmiany. Starał się nie myśleć o przewidzeniu, ale przychodziło mu to z trudem, bo ilekroć odwrócił głowę w kierunku kurhanu, miał przed oczyma dziwnego zwierzaka. Udo sprawiał wrażenie, jakby niczego nie widział. Zachowywał się normalnie. Lew postanowił nie robić z siebie idioty. W końcu ostrzegano ich przed halucynacjami, mogącymi wystąpić wskutek braku tlenu.

Udo nadal obserwował widoki.

- Wiesz...- zaczął po chwili wahania.

- Co?

- Ach, nic takiego.

Chciał powiedzieć Lwowi o dziwnym złudzeniu, ale lakoniczne „co?” , jakie usłyszał, utwierdziło go w przekonaniu, że mogłoby to pociągnąć za sobą przykre konsekwencje. Lew mógłby się śmiać. Mógłby go uznać za niepoczytalnego. Nie, Udo postanowił milczeć, jak ukryte pod śniegiem skały.

To musiało być przewidzenie. Przecież na takiej wysokości nie mogło istnieć życie. Udo wiedział, że głęboko pod glebą żyją diabły, zajęte nieustannym zatapianiem w smole dusz przeklętych, wiedział, że wysoko w przestworzach na swych chmurkach siedzą anioły, ale tutaj, wysoko w górach, na terenach zbyt nieprzyjaznych dla ludzi a zbyt nieciekawych dla aniołów, nie mogło istnieć nic, w czym można by się doszukać inteligencji, piękna, czy chociaż bliżej nieokreślonego wdzięku.

Nie, tu nie mogło istnieć życie.

Ale przecież jeszcze przed wyprawą ostrzegano go przed halucynacjami na dużych wysokościach.

Po odpoczynku mężczyźni ruszyli z powrotem do obozu, przekonani, że doznali halucynacji z powodu zmęczenia, i zdecydowani w najbliższym czasie nie wspominać nikomu, a zwłaszcza sobie nawzajem o tym głupim przypadku.

Gdy zniknęli za krawędzią, Yeti odrzucił na bok ości po rybie i wstał. Postanowił wrócić do swej kryjówki i zażyć odrobinę snu.

Coś z nim było najwyraźniej nie w porządku. Znów widział jakieś dziwne istoty. Podobne przewidzenia Yeti miewał kilka razy w roku i bardzo go one niepokoiły. Jego pobratymcy zaczynali się już z niego wyśmiewać, a jemu było z tego powodu głupio i przykro, tak jak każdej wrażliwej istocie, gdy się z niej szydzi.

Przygnębiony widzeniem Yeti, doszedłszy do wniosku, że musi być chory psychicznie, postanowił tym razem nikomu nie wspominać o swej przygodzie.

W pewien sposób rozumiał swych towarzyszy. W końcu on też by się śmiał, gdyby ktoś mu próbował wmówić, że widział przybyszy z dołu.

Przecież każdy poważny, szanujący się Yeti wiedział, że poniżej wiecznego śniegu żadne życie istnieć nie może.

KONIEC


dobry 7 głosów
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Maciej Dydo Fidomax
Maciej Dydo Fidomax 8 maja 2002, 13:46
ech kolejny leciutki tekst autora.. przy samym spotkaniu na dachu świata myślałem, że będzie gwiazdka, bo przez chwilę istniała szansa na coś ciekawego.. niestety rozmyło się to tak jak w "płynącej wodzie" w jakiś mały słabiutki morał... no ale jak pisałem leciutkie i czyta się bez bólu
pawian 10 maja 2002, 14:29
dobry pomysł, czyta się lekko. napisz cos o pawianie.
Niech moc pawiana będzie z wami!
Kończyński/Ostrów Wlkp.
Kończyński/Ostrów Wlkp. 7 sierpnia 2006, 22:55
podzielam Macieja. Lekki ale trącający lekko patosem.Mnie się podoba za trafność wspólczesną.
przysłano: 8 maja 2002

Inne teksty autora

Przez wodę płynącą
Jakub Mateja
Wielka Pustka
Jakub Mateja
Zakochany królik
Jakub Mateja
Dzikie zwierzę
Jakub Mateja

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca