Gdy przyszedłem do niego po płyty, otworzył drzwi z lekko sennym spojrzeniem i papierosem utkwionym w kąciku ust. Leniwym gestem głowy zaprosił mnie do środka. Zerknąłem po stole, na którym stało kilka pustych butelek po tyskim i duża owalna popielniczka w kolorze miedzi, z której sterczała masa kipów. Przypominało mi to trochę twarogowego jeża, jakiego widziałem w książce kucharskiej, a który to jeż zrobiony był z białego sera i powtykanych w niego paluszków. Było to jeszcze w czasach, gdy chciałem zostać kucharzem. Kwas tym samym leniwym gestem, który wykonał przy drzwiach, wskazał mi fotel. Opadłem bezwładnie, zatapiając się w miękkość siedzenia.
- Jedną chwilę. - powiedział i wyszedł z mieszkania.
Wrócił po piętnastu minutach z reklamówką z plusa, w której pobrzękiwały butelki. Postawił na stole po tyskim i resztę odniósł do lodówki. Potem rozmawialiśmy o kobietach, które przewijały się przez nasze życie. Po kilku godzinach nie chciało mi się już rozmawiać. Na stole przybyło pustych butelek, a Kwas stał się bardziej rozmowny. Jego głos przybrał bardziej pijanego tonu, a oczy szklistości. Coraz mocniej czułem alkohol w organizmie, który falował prądami przechodzącymi moje członki. W rozmowie przyjąłem bardziej bierną postawę, głaskałem butelkę i słuchałem.
Przypomniało mi się, że przyszedłem do niego po płyty. Wstałem i przy tym ruchu alkohol rzucił mną w jedną stronę. Koordynując ruchy, dotarłem do szafki z płytami. Przeleciałem wzrokiem tytuły z licznej kolekcji. A Kwas nadal mówił. Jego głos powoli zlewał się w bełkot i właściwie to już nie wiedziałem o czym mówi. Urywał wątki i wulgaryzował. Wybrałem własne płyty dodając kilka jego.
- Pożyczę kilka twoich. - powiedziałem, ale nie zareagował. Jego monolog rozlewał się po pokoju a on nawet nie patrzał w moją stronę.
Zawsze miał słabą głowę. To znaczy nie tak znowu słabą jak na faceta, ale na wspólnych imprezach miał tendencję do wcześniejszych odjazdów i zazwyczaj oglądałem go wtedy, gdy spał z głową na stole, albo chrapał pod stołem. Może było i tak, że z jego głową było wszystko w porządku, tylko za szybko pił. A spust to on miał.
- Włączę coś.
Nie wiem po co ja do niego mówiłem, gdy on i tak mnie już nie słyszał. Był daleko stąd. Gdy wyłowiłem z jego rozmowy imiona: Lamia i Wojtas, skapowałem, że wspomina ostatnią imprezę u spawacza. Wrzuciłem do audio Hendrixa i poszedłem do lodówki po piwo.
W kuchni poczułem coś dziwnego. Coś nie pasowało. W głowie zagrał mi obrazek, jak ktoś próbuje ścisnąć razem dwa niepasujące do siebie puzzle. Przeleciałem wzrokiem po blatach i od razu zaskoczyłem o co chodzi. Już zaraz jak przyszedłem, poczułem lekkie działanie tego uczucia. Chodziło o porządek. W kuchni wszystko lśniło czystością. Emalia połyskiwała gwiazdkami w świetle lampek halogenowych. Zlew był pusty, stół też w porządku, na podłodze nic się nie kleiło. Zerknąłem do kosza na śmieci, był prawie pusty i wyścielony foliowym workiem w kolorze grafitu. Przejechałem otwartą dłonią po ceracie tuż obok cukiernicy. Nie poczułem nawet ziarenka. W pokoju też było czysto. Jedynie stół zastawiony butelkami choć trochę oddawał flejowatą duszę Kwasa. Tak, nie należał do czyścioszków i o ile pamiętam kiedyś po pijaku się tym szczycił. Mówił coś w stylu, że prawdziwy facet musi być trochę apedantyczny, i że on nie zamierza często sprzątać, myć naczyń i robić resztę babskiej działki. Od tego są kobiety, mówił. I rzeczywiście z namiętnością oddawał się powolnemu zapuszczaniu mieszkania. Raz nawet, gdy byłem u niego, pił kawę ze słoika, twierdząc, że zabrakło czystych szklanek i że naczynia myje tylko w czwartki.
- Kwas. Co się stało z twoją chatą? Załapałeś się na sprzątanie świata?
Dopiero teraz przerwał swą opowieść o imprezie.
- Wynająłem sprzątaczkę. Starsza babka o pociągłej twarzy i trupich oczkach. Przy sprzątaniu ciągle powtarza „Boże kochany”. „Boże kochany, tyle butelek...Boże kochany, cała kuchnia w maśle...Boże kochany, wymioty na dywanie”. Doprowadza mnie tym do szału i zazwyczaj gdy sprząta, wychodzę na balkon. - powiedział, nie patrząc na mnie i znów wrócił do spawacza i imprezy.
Na wspomnienie balkonu zapragnąłem świeżego powietrza. Stojąc przed balustradą ,spoglądałem w dół. Ulica płynęła w stronę rynku, a po niej ślizgały się żółte lampki samochodowych reflektorów. Nad centrum unosiła się lekko jasna łuna latarni i neonów. Mocno zaciągnąłem się powietrzem. Było przyjemnie zimne i zalatywało smołą z dachu. Kwas mieszkał na ostatnim piętrze dziesięciopiętrowego wieżowca. Pstryknąłem niedopałkiem w przestrzeń i śledziłem wzrokiem jak spada. Głos Kwasa był teraz trochę rozmyty i przytłumiony.
Gdy wróciłem do pokoju, przy Kwasie siedziała Lamia. Zarzuciła mu rękę na szyję i nogi na kolana. Nawet nie słyszałem, kiedy przyszła. Widocznie miała swoje klucze.
A Kwas dalej rozprawiał o imprezie u spawacza. Lamia powiedziała żebym przyniósł jej piwo.
- Na imprezie u spawacza najlepszy był Mudi... - bełkotał Kwas.
Zauważyłem, że ona też go nie słucha. Uciskała wewnętrzną stronę jego uda, a wzrok zawiesiła gdzieś na plakacie „Mordercy z marsa”. Skończyła się muzyka. Włączyłem Claptona i wróciłem na fotel.
- Wezmę kąpiel.- powiedziała Lamia i wyszła.
- Podobno do spawacza to Mudi przyprowadził te dwie bliźniaczki. - mówił Kwas - Co to było? Koreanki czy Wietnamki, już nie pamiętam. Ni chuja po polsku. Pytam o ogień, a ona mi „ćing, ćiang, ćiong”. Pokazuję ruch jaki wykonuje się przy zapalaniu zapalniczki, a ona powtarza mój test, śmieje się i znów „ćing, ćiang, ćiong”. Tańczymy? „ćing, ćiang, ćiong” Chcesz piwa? „ćing, ćiang, ćiong”. W końcu mówię „pierdolisz się?” a ona zasuwa najczystszą polszczyzną „spierdalaj złamasie...” i tak dalej.
Właściwie to nie pamiętałem, dlaczego nazywaliśmy go Kwasem. Nosił tą ksywkę chyba jeszcze przed średnią i do teraz nie spotkałem nikogo, kto zwracałby się do niego po imieniu. No może tylko jego matka, której i tak nie znałem i widziałem tylko kilka razy w życiu.
- Mudi to jednak wie, jak się dobrze bawić.. A pamiętasz tego huskyego od Kandyego? Sam nie wiem po co on przyprowadził tego psa do spawacza. Biedny psina. Jak on potem wyglądał, jak chłopaki dorwali maszynkę do strzyżenia. - ciągnął opowieść.
Jego głos słyszałem gdzieś w dali. Na pierwszym planie miałem Claptona, który śpiewał „Cocaina, cocaina...”. Na te słowa Kwas przerwał. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął jakąś fiolkę. Podstawił mi ją pod oczy i mrugnął do mnie. Wysypał dwie tabletki, i od razu przypomniało mi się, dlaczego nazywaliśmy go Kwasem.
- Nie dziś. - odmówiłem i włożyłem tabletkę do fiolki.
- Na imprezie u spawacza chciałeś.
- Nie dziś. - powtórzyłem.
Uczułem ciśnienie w pęcherzu. Wstałem, zerkając kątem oka na Kwasa, który wkładał sobie tabletkę do ust. Nacisnąłem klamkę i poczułem opór drzwi.
- Zajęte! - krzyknęła Lamia.
Dopiero teraz przypomniało mi się, że poszła się kąpać. Odlałem się do jakiegoś wiaderka i wróciłem na balkon. Usiadłem na niewielkim taborecie i zdjąłem koszulkę, która na plecach mokra była od potu. Opierając się o chropowatą ścianę balkonu, drygnąłem od zimna. Po chwili ściana była równie ciepła co moje plecy. Zamknąłem oczy i przechyliłem głowę. Do uszu wlewał mi się głos Kwasa z pokoju, który mieszał się z jakąś prostą melodią dobiegającą z bloku naprzeciwko. Z dźwięków rozpoznałem imiona: Mudi i spawacz. Kwas znów rozmawiał sam ze sobą. Było mi przyjemnie i chyba na chwilę przysnąłem. Obudził mnie śpiew „sto lat” kilku pijanych gardeł z tego samego mieszkania naprzeciwko. Otworzyłem oczy i spojrzałem w tamtą stronę. Kilka cieni krzątało się na tle czerwonego koloru zasłon. Głosu Kwasa już nie słyszałem. Zawołała mnie Lamia.
Nadal siedzieli na jednym fotelu w tej samej pozycji.
- Dobrze się bawisz? - spytała.
- Całkiem nieźle. A co?
- Usnął. - wskazała na Kwasa.
- No i...?
- No i nic. Pomórz mi go wrzucić na wersalkę.
Chwilę mordowaliśmy się z bezwładnym ciałem, które ani przez chwilę nie starało się nam pomóc. Był za ciężki, żeby ruszyć go z fotela. Zobaczyłem, że fotel ma kółka więc podjechałem nim pod wersalkę i ruchem wywrotki zrzuciłem go. Nawet nie drgnął, nadal sapał i pochrapywał. Poprawiłem mu nogi, a Lamia ręce. Nachylając się przy tym, poczułem jej zapach. Był delikatny i przyjemny. Przybliżyłem nieco głowę i zaciągnąłem się jeszcze raz.
- Co robisz? - spytała.
- Nic. - odsunąłem się.
- Dawno nie miało się kobiety, co?
- Zamknij się.
- Napaleniec.
Alkoholowe falowanie w głowie nasiliło się. Poszedłem do łazienki. Zatkałem korkiem odpływ w umywalce i odkręciłem zimną wodę. Przeleciałem wzrokiem po kosmetykach stojących na półce. Z brzegu wziąłem dezodorant do ręki i powąchałem zatyczkę. Nie był to ten zapach, którym pachniała Lamia. Ten był ostry i do tego męski. Wziąłem następny i następny. Wszystkie były męskie. Obwąchałem je i nie znalazłem szukanego zapachu. Umywalka była już pełna. Zanurzyłem głowę. W wodzie otworzyłem oczy i wpatrywałem się w gumowy korek w odpływie. Trwałem tak chwilę doznając kojącego działania zimna, gdy usłyszałem głos Lami. Z uszami w wodzie głos był zniekształcony i nic z niego nie zrozumiałem. Wynurzyłem się zachłannie łapiąc powietrze.
- Co?
- Robię coś do żarcia. Zrobić ci też? - spytała zza drzwi.
- Zrób.
W lustrze zobaczyłem swą twarz, która błyszczała kroplami. Wyciągnąłem suchy ręcznik z szafki i wytarłem twarz i włosy. Pulsowanie w głowie ustało i poczułem się rześki. Ręcznik rozwiesiłem na haczykach. Wypuściłem wodę. Zauważyłem, że na posadzce zostawiłem trochę wody. Wytarłem podłogę jakąś szmatą, umyłem dłonie i wytarłem je w ręcznik przewieszony przez wannę. Był cały mokry. Domyśliłem się, że to nim Lamia wytarła się po kąpieli. Wtuliłem w niego twarz i wyobraziłem sobie, jak wycierała nim swe oliwkowe ciało - młodą twarz, spaloną od słońca szyję, odstające piersi, sutki, idealny brzuch bez ani jednej zmarszczki i w końcu płatki pizdy. Poczułem napięcie w rozporku. Usiadłem na brzegu wanny i zamknąłem oczy. Ręcznik nadal trzymałem przy twarzy. Moja wyobraźnia zaczęła działać pobudzana zapachem ręcznika. I już widziałem jak obejmuję ją, wkładam język w jej usta i błądzę dłońmi po plecach, jak nasze ciała ocierają się od siebie, moje dłonie wędrują coraz niżej...
- Jedzenie gotowe. Co ty tam kurwa robisz tyle czasu? - wybudził mnie głos zza drzwi. - Chyba się domyślam.
- Już wychodzę.
Odłożyłem ręcznik. Przed wyjściem umyłem męskość w zimnej wodzie i spryskałem pachy i szyję adidasem Kwasa. W kuchni ona spytała:
- Lubisz wieprzowinę?
- Nie.
- To się dobrze składa, bo zrobiłam gulasz z wieprzowiną.
- Mogłaś wcześniej spytać.
- Ty też mogłeś wcześniej spytać, jak napalałeś się na mój ręcznik.
Zagrała cisza. Spojrzałem na nią tępo.
- Dziurka od klucza.
- Zboczona jesteś. - burknąłem.
- Ja zboczona? - zaśmiała się - I kto to mówi. Już ja znam te twoje erotyczne odchyły. Ty chyba jebnięty jesteś. Mona mówiła mi, co z nią robiłeś jak byliście razem. Z takim czymś to się idzie do psychiatry.
- Idiotka.
- Debil.
Jedliśmy w milczeniu. Ciszę przerywało chrapanie Kwasa z pokoju. Denerwowało mnie to. Nie wiedziałem która była godzina. Mogła być północ, ale równie dobrze czwarta rano. Załączyłem kuchenne radio. Leciała audycja o dziurze ozonowej. Manipulowałem chwilkę skalą i znalazłem wreszcie muzykę, spokojną i nastrojową.
- Smakuje? - spytała.
- Nie.
I znów cisza. Alkohol zupełnie wyparował z mojej głowy i uczułem pierwsze oznaki kaca. Zapobiegawczo otwarłem piwo i wziąłem dużego łyka.
- Widziałeś co Kwas ma w lodówce? - spytała.
- Mięso. - odparłem.
- No.
- I co?
- Nic. Dużo tego mięsa. Cała lodówa mięsa. Ma chyba pół sklepu.
- Pracuje w rzeźni.
- Wiem.
Gdy zjedliśmy, Lamia umyła naczynie. Usiedliśmy przy kuchennym stole i piliśmy piwo.
- I co fetyszysto?. - spytała.
- Zmień temat.
- Lubisz to, prawda?
- Odwal się.
Podsunąłem jej papierosa. Zapaliliśmy. W kuchni nie było popielniczki więc kipowaliśmy do zlewu. Rozmawialiśmy długo i wypiliśmy dużo piwa. Alkoholowe odurzenie powróciło i znów czułem falowanie na ciele. Lamia również była wstawiona. Spiker powiedział, że jest wpół do czwartej. Wlepiłem wzrok w Lamię. Pochyliła głowę i jasne włosy sięgające uszu opadły jej na policzki. Oblizała usta bardzo powoli i błądziła wzrokiem po ceracie. Miała kocie oczy.
- Co się gapisz? - spytała.
Nie odpowiedziałem.
- Już ja wiem co się teraz dzieje w tym twoim zboczonym mózgu. Świnia.
Zacisnąłem dłoń na butelce. Po chwili pociągnąłem solidnego łyka i butelka była pusta.
- Podobam ci się, prawda?
Znów zapaliłem. Popielniczka pełna była petów.
- No co? Nic nie powiesz? Ja wiem, że tak. - rzekła.
- Jesteś pijana.
- No to co. A ty jesteś zboczony. Napalałeś się na ręcznik. Stanął ci chociaż wtedy?
- Zamknij się.
Lamia wsunęła ręce pod stół. Podniosła sukienkę mini i zdjęła majtki. Rzuciła je na stół.
- Masz. To prezent dla ciebie. Będziesz mógł sobie w domu walić konia z nimi przy nosie.
Zamachnąłem się i uderzyłem ją mocno. Jej głowa odskoczyła do tyłu, ale nie jęknęła. Kuchnię przeszył tylko stłumiony prask uderzenia. Jej włosy zupełnie zakryły twarz. Gdy je odgarnęła zobaczyłem, że z wargi ciekła krew. Oblizała ją i uśmiechnęła się. Wstałem od stołu i bez słowa poszedłem do domu.
Na dworze świtało. Na parkingu pierwsi lokatorzy próbowali odpalić swe dwudziestoletnie maluchy, które pokaszlywały nierównomiernie. Zimny wiatr poranka przyjemnie głaskał mą twarz. W oknach bloków zapalały się mdłe światła. Miasto powoli budziło się ze snu. A ja przypomniałem sobie o płytach, po które przyszedłem do Kwasa, a które zostały na stole.