Przytłaczająca pustka wdzierała się, jako bezkształtna, niema substancja, do wszystkich zakamarków; wypełniała przestronne place i wysokie do nieba korytarze - ulice, położone pomiędzy długimi szeregami kamienic. W kilku miejscach jednolitość tego szeregu ustępowała nowoczesnym stylom architektonicznym, silącym się na nawiązanie do przeszłości lub całkowicie odcinającym się od tradycji, a zmierzającym już ku epoce postindustrialnej. W żadnym oknie nie paliło się światło, ale wszędzie można było dostrzec kolorowe neony reklam lub podświetlane billboardy. Ich komercyjny przekaz pochłaniał bezrozumny mrok – ta konsumencka pustynia.
W jednej z bram pojawiła się postać jakiegoś młodego człowieka. Wyszedł szybkim krokiem i nie rozglądając się, skierował się w dół ulicy. Szedł nieco przygarbiony i co chwila poprawiał duży kaptur, opadający mu aż na oczy. Ręce miał schowane w kieszeniach krótkiej, czarnej kurki. Wyjątkowo chłodna noc, jak na początek maja, spowodowała, że po chwili przyśpieszył jeszcze kroku. Gdyby ktoś go wtedy zobaczył, mógłby podejrzewać, że tylko jakiś niefortunny traf losu, rzucił go w sam środek uśpionej dżungli miejskiej. Nie wyglądał jednak na zagubionego, raczej na kogoś oswojonego z takim otoczeniem. Sprawiał wrażanie osoby, która dokładnie wie gdzie i po co zdąża. Szedł jak żołnierz, którego zadaniem jest spełnienie jakiejś istotnej misji, ale w jego postawie można było dostrzec przekonanie o słuszności tego rozkazu. Wierzył ślepo w swoją powinność, zupełnie tak, jakby sam był jej twórcą i inspiratorem.
Jeszcze do niedawna, gdyby ktoś przepowiedział mu, że dzisiejszej nocy zdecyduje się zrealizować ten zamiar, w żadnym wypadku by mu nie uwierzył. Nawet, gdyby zostało to poparte niezbitą argumentacją, nie pozostawiającą żadnych wątpliwości, co do nieuchronności tego czynu. Tak naprawdę, Artur – bo tak się nazywał ten młody człowiek – nigdy nie wierzył, że kiedyś wreszcie się zdecyduje. Traktował to jako abstrakcję, coś co trudno sobie wyobrazić, bez odwoływania się do świata, w którym istniałaby czystość ideałów a żywe idee chodziłby po ziemi na czterech nogach. Podniecał się samą myślą o tym, ale było to czymś w rodzaju bezgranicznej zemsty, jakiej ludzie czasami dokonują na swoich wrogach, nigdy nie przekraczając granicy swoich marzeń. Rozkoszował się tym swoim wyobrażeniem idealnego buntu, który z czasem przybierał pozory prawdopodobieństwa, nic jednak nie tracąc ze swojej wzniosłości. Czuł się jak artysta, tworzący arcydzieło, na które inspirację znalazł sięgając w głąb siebie. Bawiło go nie tylko samo dzieło, ale również świadomość, że pomysł powstał gdzieś w odmętach jego niespokojnej duszy, a nie był jedynie marną kalką literacką. Sam fakt, że się zdecydował dzisiejszej nocy wykraść potajemnie z domu, napawał go pewnym entuzjazmem, tak jakby miało to dowodzić nieuchronności zrealizowania reszty zamiarów. Jednakże sama myśl o tym, przejmowała go grozą w takim stopniu, że postanowił do ostatniej chwili o tym nie myśleć.
Szedł nieco okrężną drogą, żeby dotrzeć na miejsce od strony parku. Nie chciał ryzykować wchodzenia przez wysoki płot, który leżał tuż przy ruchliwej w ciągu dnia ulicy. Nie spieszył się już tak jak na początku, wyglądało to bardziej na spacer, niż na nocną wyprawę w określonym celu. Nie czuł się śpiący, raczej jak ktoś kto został wyrwany z głębokiego snu i zmuszony przemaszerować kilka kilometrów, mimo, że w ogóle nie kładł się do łóżka tej nocy. Odczuwał jednak coraz bardziej narastające zmęczenie. Ostatnimi czasy nie zdarzało mu się odbywać tak długich wędrówek, zresztą w ciągu dnia przechodził najczęściej tylko krótki odcinek drogi, jaki miał z domu na przystanek. W dodatku od dłuższego już czasu czuł się osłabiony, niezdolny do większego wysiłku. Hektolitry wypijanej kawy, tabletki od bólu głowy i ciągły stres miały fatalny wpływ na jego zdrowie. Zdarzało się, że po powrocie ze szkoły padał nieprzytomny na łóżko i wstawał dopiero po trzech, czterech godzinach, żeby zjeść trochę obiadu. Popijał go mocną kawą, ale tak, żeby rodzice tego nie zauważyli – nie pozwalali mu się „niepotrzebnie pobudzać kofeiną” – a potem zasiadał jak najszybciej do lekcji, żeby nadrobić „zmarnowany” czas na kilka godzin snu.
– I po co to wszystko – pytał sam siebie – po co? Jedyne moje osiągnięcie to chyba coraz częściej powtarzające się stany chronicznego zmęczenia. A, właśnie, jeszcze oceny: kuję, uczę się, zarywam noce, staram się, żeby przynajmniej dawało to jakieś wymierne efekty, wtedy mam złudzenie, że to jednak ma jakiś sens, wtedy nie jest to takie obezwładniająco zniechęcające. Ale czy kolejna cyfra w dzienniku jest tego warta? Czy to tak wielkie osiągnięcie, żeby poświęcić mu długie godziny spędzone nad książkami, poświęcić swoją energię, zdolności, talenty… i tak codziennie poświęcać swoje młode życie?! I poświęcam się czemu? Przeraża mnie to – świadome marnowanie swojego istnienia, wtaczanie na górę głazu, który i tak rozsypie mi się w rękach, zanim wepchnę go na sam szczyt. Gdy zostanę zdobywcą „jego szanownej wysokości”, otrzymam skrawek papieru zaświadczający, że teraz zaliczam się do wielomilionowej rzeszy, której udało się już wcześniej tu wejść. W drugiej ręce będę ściskał kilka szarych kamieni, takich zwykłych, pospolitych kamyków. I będę miał jednocześnie świadomość, że gdzieś istnieją takie góry, na szczycie których znalazłbym obfitość brylantów i szmaragdów. Czyż taka świadomość nie zepchnęła by mnie w przepaść? Czyż temu nie należy za wszelką cenę zapobiec? – wydawało mu się, że zna odpowiedź. Metoda, dzięki której chciał uniknąć takiego losu, była cokolwiek kontrowersyjna dla niego samego. Jednakże w głębi serca czuł konieczność zrobienia czegokolwiek. Usprawiedliwiał się tym, że jego bunt miał swoje źródła w pogwałconej naturze ludzkiej, więc dzisiaj traktował go niemalże jako wyraz głębokiego humanitaryzmu. Nie wyobrażał sobie, że jest męczennikiem swojego pokolenia, ale wyczuwał w tym wszystkim pierwiastek jakiegoś posłannictwa, niemniej jednak nie usprawiedliwionego.
– Tak jak nędza niszczy ludzką godność, zabija inteligencję i pozbawia wyższych uczuć i myśli, tak my żyjemy w naszej sztucznej nędzy, na ciągłym głodzie mądrości, jako produkty ironii losu, zmuszone do tępego zakuwania na pamięć różnych, wątpliwej wartości, „mądrości”. My wiemy, ale my nie rozumiemy, bo na rozumienie nie ma już czasu, zresztą po co rozumieć? Za to nie dostaje się ocen. A wszelkie rozumowanie, jeśli statut przedmiotu je przewiduje, jest ograniczone nieprzekraczalnymi regułami, schematami i jedynymi, właściwymi drogami, na końcu których znajduje się zawsze „poprawna” odpowiedź – monologizował coraz bardziej zgorzkniałym tonem, pełnym wyrzutów do kogoś lub czegoś, pełnym żalu po stracie… właściwie trudno mu było określić, co tak naprawdę stracił, bo być może nigdy tego nie miał. Jednak bezsens jaki w tym tkwił był tak jasny i wyraźny, że porażał go swoją jaskrawością. Miał przy tym coś w rodzaju poczucia winy, wyrzucał sobie, że dotąd trwał w takim stanie. Świadomość zmarnowania tych kilku tysięcy godzin już od wielu tygodni burzyła jego wewnętrzny spokój.
A najgorsze z tego wszystkiego jest to – rozumował dalej – że nie mam czasu, żeby się uczyć rzeczy naprawdę ważnych i ciekawych i pomimo tego, że praktycznie cały dzień mija mi jeśli nie na siedzeniu w szkole, to na nauce w domu, mam wrażenie, że tak naprawdę to nic nie umiem. Chciałbym poznawać świat, rozumieć ludzi, społeczeństwa i wszystko co jest z nimi związane… i nie mogę, bo, jakie to trywialne, nie mam czasu! Łaknę wiedzy, jak każdy młody człowiek, u którego to łaknienie nie zostało skutecznie zagłuszone. Pożądam mądrości, tak jakby mi była niezbędnie potrzebna do życia. Prawdę mówiąc, ja uwielbiam się uczyć. Mógłbym całe dnie spędzić na studiowaniu starożytnej dialektyki, albo zajmować się historią kultury. Chciałbym wypłynąć na olbrzymie morze ludzkiej myśli i ludzkich dociekań. I jednocześnie jak ja zazdroszczę tym, którzy czas, jaki ja teraz marnuję w szkole czy w domu, wykorzystali na prawdziwą naukę. Nie, nie mogę znieść świadomości, jak bardzo jestem ograniczony i jak mało wiem… w porównaniu z tym, co mógłbym osiągnąć i co mógłbym wiedzieć, gdybym tylko właściwie wykorzystał ten czas. A tak… zakuwam tylko jakieś zupełnie niepotrzebny mi rzeczy, do czego mam, bardzo trudny do przezwyciężenia, wstręt. Jakże ciężko jest zmusić się do nauki, kiedy za dwa tygodnie i tak nic z tego nie będzie się pamiętało!
A z drugiej strony to zabawne – przemknęła mu przez głowę nowa myśl – ta cała szopka ma być może na celu zupełnie coś innego, niż oświecanie młodych umysłów. Można by przecież sądzić, że to tylko takie igrzyska: ściągnąć, przepisać, oszukać i wyjść na swoje przy jak najmniejszym nakładzie sił. I żeby było jeszcze śmieszniej, znajduje to potwierdzenie, w naszej, szeroko rozumianej, „mentalności narodowej”. Kiedyś ściąganie, było przejawem sprytu życiowego, zaradności i przebiegłości. Teraz, praktycznie za „społecznym” przyzwoleniem, odbywa się w naszym pięknym kraju proceder, na widok którego cudzoziemcom włosy stają na głowie. Steven – przypomniał mu się jego były nauczyciel angielskiego, rodowity Brytyjczyk – nie mógł nigdy zrozumieć, dlaczego Polacy na egzaminach próbnych(na których w jego mniemaniu powinno się sprawdzić swoje umiejętności, tak dla samego siebie) bezczelnie ściągają, nie reagując nawet na ponawiające się upomnienia.
Artur szedł już może pół godziny, może dłużej, sam dokładnie nie wiedział. Nie spotkał ani jednego przechodnia, tylko taksówki od czasu do czasu przejeżdżały ulicą obok niego. Zmęczenie ogarniało go coraz bardziej, ale postanowił przyspieszyć trochę kroku, gdyż do świtu były jeszcze około dwie godziny. Po chwili otaczający go świat zmienił nagle scenerię: cegły i betonowe ściany znikły gdzieś w tyle, a on wkroczył do krainy parkowych drzew. Aż przystanął na chwilę z wrażenia: otaczał go las czarnych konarów, pomiędzy którymi połyskiwało światło zielonych latarni, a pod jego stopami wiły się kształty fantastycznych cieni. Potęga ogromnych drzew wywołała w nim uczucie szczególnego podziwu. Przytłaczały go z wysokości swych szczytów, wymuszając należny sobie respekt. Trwały niewzruszenie w monumentalnych i jednocześnie pełnych niezachwianego spokoju pozach. Opanowało go uczucie dziwnej błogości, a może nawet było to odurzenie, wywołane specyficznym pięknem otaczającej go przyrody. Zrobił głęboki oddech, próbując jakby uszczknąć coś z tego "niezachwianego spokoju", poddać się całkowicie panującej tu atmosferze. Przez parę chwil nie myślał zupełnie o niczym, tylko stał w miejscu i starał się chłonąć panujący tutaj nastrój. Trwał tak, jakby zauroczony nowym, nieznanym mu dotychczas pięknem. To uniesienie jednak dość szybko minęło. Był trochę rozczarowany, że trwało to tak krótko. Po chwili ruszył przed siebie szeroką aleją. Przeszedł kilkadziesiąt kroków, po czym odwrócił się - u wylotu tunelu, jaki tworzyły drzewa, dostrzegł tylko mały, słabo widoczny fragment ceglanego muru. Rozejrzał się na wszystkie strony i nagle ogarnęło go przerażenie. Uświadomił sobie swoją przeraźliwą samotność, jaką odczuwają rozbitkowie na otwartym morzu, czy pustelnicy żyjący wśród pustynnych piasków. Te drzewa, które przed chwilą podziwiał, ta noc nad nimi, pod nimi, z wszystkich stron. I ta pustka, niezmierzona przestrzeń pod koronami drzew, przerażała go najbardziej.
Ruszył szybko przed siebie, nie rozglądając się już więcej. Zależało mu przez chwilę tylko na tym, żeby jak najszybciej wydostać się z tego przeklętego parku. Po chwili zaczął biec: ciemne konary zaczęły migać mu przed oczyma, chwilowa ciemność, zamieniała się w jasność kolejnej latarni, by ponownie zgasnąć w krótkotrwałą ciemność, i znów jasność… A w oddali błyskały zielone światła, bardzo odległe – jakieś prostopadłe aleje, gdzieś po drugiej stronie parku, daleko, bardzo daleko…
Artur pędził co sił w nogach, ale po paru minutach musiał się zatrzymać, by trochę odetchnąć. Przez chwilę nie mógł złapać tchu, wydawało mu się, jakby serce miało mu zaraz wyskoczyć z klatki piersiowej. Zrobił jeszcze parę kroków i usiadł na ławce. Gdy tak powoli dochodził do siebie, zauważył, że to miejsce jest mu dobrze znane. Naprzeciwko niego znajdowała się wysoka, kamienna altana, zbudowana z sześciu okrągłych kolumn ustawionych po okręgu i nakrytych płaskim dachem. Artur często tu bywał jeszcze jakieś dwa, trzy lata temu. Przychodził z przyjaciółmi i siedzieli albo na ławkach, albo na kamiennych stopniach altany. Była tylko jedna taka w całym mieście, ale o jej wyjątkowości świadczył fakt, że to była "ich" i tylko ich Altana. Trudno zliczyć, ile miłych chwil spędził w cieniu okolicznych drzew. Panowała tu atmosfera młodzieńczej niewinności, beztroskiej zabawy, a w powietrzu unosił się duch prawdziwej przyjaźni. W jego pamięci pozostało na zawsze wrażenie błogiego spokoju, który go tutaj otaczał, ale zapamiętał też i dźwięk radosnego śmiechu. Tutaj zrozumiał, że szczęście nie jest czymś, co da się wytłumaczyć, i że nie potrzeba do niego willi z basenem. On, to szczęście w najczystszej postaci, jak najpełniej przeżywał.
Od dłuższego już czasu starał się unikać tego miejsca, tak samo, jak próbował uciekać od wspomnień, które mimo, że były przyjemne, to ich następstwem był zawsze bardzo bolesny powrót do rzeczywistości. Wszelkie próby porównywania tamtego życia, do jego aktualnego, kończyły się zwykle stanem depresji, trwającym najczęściej już do końca dnia.
– Czym właściwie jest moje życie? – pytał sam siebie – Kucie i picie, mozół – chlanie… zakuwanie – imprezowanie. Dwa tygodnie w książkach, zeszytach, kserówkach, notatkach, to jakiś przeklęty obłęd… człowiek jak maszyna, oto tryumf ludzkiej adaptacji! Bezmyślne, zniewolone a w dodatku ogłupione bydlę… Straszliwa konieczność morderczego kucia, by kiedyś, w przyszłości, odległej przyszłości, zebrać jakieś tego owoce. Ile wciąż można podniecać się tą mglistą abstrakcją, tą niby lepszą przyszłością? Przecież to tylko głupia, bezkształtna mrzonka, której potencjał motywacyjny już dawno został wyczerpany. Ile można ciągle powtarzać sobie, że kiedyś będzie tylko lepiej, że tylko teraz jest tak ciężko, że kiedyś to wszystko się zmieni… a jeśli się nie zmieni?! Jeśli, pomijając zagłębianie się w szczegóły, znów będzie tak samo, przez powiedzmy te głupie czterdzieści lat, byle do emerytury?! Oto jedyna perspektywa przetrwania życia, o którym mówią: „jedyne jakie na było dane”?! – unosił się coraz bardziej – Przemęczeni do granic wytrzymałości, otępieni nauką… przecież nawet gdyby nie stres, ciągły pośpiech, nieustanna presja… nawet, gdyby to nie było takie istotne, mniej ważne, to i tak, czujemy się jak bydlęta… a może jak niewolnicy?! – zaświtało mu nagle w głowie – Tak, właśnie, niewolnicy!… A może tylko ja jestem niewolnikiem… wśród bydląt… może tylko ja jestem świadomy swojego niewolnictwa i mimo tego, że nie wiem jak wygląda wolne życie w wolnym świecie, zdaję sobie sprawę, że coś jest jednak nie tak! Głos człowieczeństwa wreszcie się we mnie odezwał, głosząc mocne postanowienie, że trzeba z tym wszystkim skończyć… – urwał na chwilę. Trudno ocenić, w jakim stopniu był świadomy swojego położenia. Pomimo całego uniesienia, w jakim się znajdował, nie był zbyt skłonny wierzyć w swoją dominację, jako „niewolnika”, nad tłumem „bydląt”. Różnica dla „wolnego człowieka”, z perspektywy którego zwykł często rozpatrywać różne sprawy, była zbyt nieznaczna. Na tyle nieznaczna, że nie dawała mu prawa do wielkich czynów, zarezerwowanych jedynie dla „wybitnych”. Potrzebował więc nieustannej pożywki dla swojego silnego postanowienia – I ta ciągła presja, to cholerne przeczucie, że nigdy nic do końca nie jest zrobione tak jak należy, że można więcej, wciąż więcej, że trzeba więcej! A najlepiej, to najwięcej ze wszystkich, wtedy jest dobrze – nawet w chwilach wypoczynku nie mógł wyzwolić się od permanentnego poczucia obowiązku.
– Już prawie zapomniałem jak to jest – monologizował dalej – kiedy nic, absolutnie nic nie trzeba robić. Taki zupełny błogostan – świadomość, że jutro wstanę o której będę chciał, że będę robił, co będę chciał, myślał o tym, o czym mi się tylko spodoba, albo leżał na łóżku cały dzień i nie robił zupełnie nic. Kompletnie nic. Nie… przecież to byłoby nienaturalne! A może – zawahał się – może właśnie to byłoby naturalne. Nie wiem… jeszcze niedawno wiedziałbym z całą pewnością… a teraz? Zresztą gdybym postąpił tak jak część moich rówieśników, czyli olał szkołę, przeżył młodość jak najmocniej i co dalej? Właśnie… co dalej?! Należę do tzw. inteligenckiej młodzieży z elitarnych ogólniaków i do czego mnie do doprowadziło? Niby kasta najwyższa, ale i skraj wyczerpania fizyczno-psychicznego najdalszy. Nawet brak tutaj dumy, która powinna być naszą nieodłączną pocieszycielką. „Cóż ja wiem?” – powiedział jakiś mędrzec, który wiedział w istocie bardzo dużo. A „cóż ja wiem?”, to znaczy, mówiąc po współczesnemu – umiem? hm… cała moja wiedza zdaje się ograniczać do jakiś szczątkowych informacji z zakresu elementów kombinatoryki, fizjologii człowieka, dyfrakcji fal dźwiękowych i demografii Polski. Ale gdybym miał stwierdzić z całą pewnością, czego uczyłem się na początku roku, to musiałbym zajrzeć do zeszytu, bo nie pamiętam. I tu nie chodzi o jakieś szczegółowe czy mniej szczegółowe wiadomości na dany temat, tu chodzi o nazwę tego tematu! Zresztą, mi nawet nie zależy na tym, żeby to pamiętać. Po co mi to, jeśli i tak nigdy, z całą pewnością nigdy, nie będzie mi to potrzebne. I jak ja się mam uczyć, z taką świadomością!? Pewna sorka z mojej szkoły zwykła mówić: „Uczcie się historii, to jak kiedyś weźmiecie udział w Milionerach, to wam się przyda”. Czyż ta „dobra rada” nie obnaża doszczętnie istoty tego systemu? Czyż to nie jest to banalne meritum? Próbowałem rozmawiać o tym z kumplami, i co usłyszałem? „Cóż, tak już jest”, „Niczego nie da się zmienić” – jak to? Tak już jest, koniec i kropka, postanowione, a dokładniej, ktoś za nas postanowił, że tak ma być. Niczego się nie da zmienić? Musi się dać, to nie możliwe, żeby nic nie dało się zrobić! Dlaczego oni tego nie rozumieją? Dlaczego nie przyznają mi racji? Nie mogę znieść ich cierpiętniczej filozofii, brzydzę się nią, nie potrafię zaakceptować takiego życia i biernie mu się poddać. Jak można się z tym pogodzić? Czyżby byli do tego stopnia zaślepieni, że nie dostrzegają, jak marnują młodość? Ale… przecież, bez „papierka”, to też… Czy to możliwe, żeby to była sytuacja bez wyjścia?!
Zerwał się z ławki. Bał się, że minęło już bardzo dużo czasu i nie zdąży przed świtem. „Tak, koniecznie trzeba to zrobić” powtarzał w duchu. Czuł się rozgoryczony i miał do kogoś żal, ale właściwie nie wiedział do kogo. Był naocznym świadkiem tego, jak najlepszy okres życia przecieka mu przez palce i nie mógł temu w żaden sposób zapobiec. Przypomniały mu się ostatnie dni: nie chodził do szkoły, bo w środę zaczął się tzw. długi weekend, ale jak spędził ten czas? Oczywiście, na nadrabianiu zaległości w nauce. Chciał zrobić jak najwięcej, żeby potem chociaż przez kilka dni, „mieć przynajmniej czas na porządne wyspanie się” – twierdził przed samym sobą. Tak naprawę myśl o dłuższym wypoczynku natychmiast zostawała zagłuszana przez dziwny niepokój, coś jakby wyrzuty sumienia. Nie potrafił beztrosko wypoczywać ze świadomością, że wkrótce ponownie przyjdzie mu zarywać noce i zapracowywać się do granic wytrzymałości. Jakiś wewnętrzny głos wciąż mu powtarzał: „co zrobisz teraz, nie będziesz musiał robić jutro”. Nie potrafił już uwolnić się od zmory obowiązkowości. W sobotę był na imprezie i spił się do nieprzytomności, co mu się ostatnio coraz częściej zdarzało. Średnio już co druga prywatka była w ten sposób „zaliczana” i… nienawidził się za to. Nie mógł sobie nigdy wybaczyć, że ucieka się do takich prymitywnych, w jego mniemaniu, metod, ale przed kolejną imprezą znów kusiła go perspektywa, żeby chociaż na chwilę poczuć się lepiej i o tym wszystkim zapomnieć. Tylko, że często w tym „zapominaniu się” zdarzało mu się przebrać miarę. Gdy dzisiaj obudził się około południa, ze strasznym bólem głowy, to zanim sięgnął po szklankę w wodą stojącą obok łóżka, już wiedział co zrobi dzisiejszej nocy. Gdzieś na dnie szuflady miał nawet dokładne plany, które wykonał przed kilkoma tygodniami. Potrzebował tylko wypróbować jeszcze raz iskrownik, który wymontował ze starej zapalarki do gazu i już był prawie gotowy, żeby dokonać swego dzieła zniszczenia. Dopiero teraz zaczął sobie uświadamiać ogrom swych zamiarów i skutki, jakie jego zemsta będzie miała w rzeczywistości.
– Bunt rodzi się z bólu, czy ból z potrzeby buntu? – przyszło mu do głowy, gdy nieco ochłonął pod wpływem chłodnego powietrza – Konieczność złamania zasad, rzucenia wyzwania społeczeństwu, stawienia mu czoła, pogwałcenia jego prawd i wartości, czy to może nie przerażać? To mówienie „nie”, gdy wszyscy mówią „tak” i święcie w to wierzą. Cierpienie rodzi bunt, myśl o buncie wywołuje strach przed nim, a brak buntu stwarza nowe cierpienie. A więc lepiej cierpieć z braku buntu czy ze strachu przed nim! – ponownie ginął wśród burzy rozszarpujących go myśli, w przytłaczającej logice pozornych prawd.
Nagle przypomniał sobie Anię, jej niebieskie, smutne, pozbawione wyrazu oczy. Patrzyła zawsze gdzieś daleko przed siebie nieprzytomnym wzrokiem, który zdawał się nie zauważać nigdy rzeczy przyziemnych, a jedynie te niewidoczne, a może niewidzialne. Ostatnio widział ją w szkole, jak stała przy oknie na korytarzu i wypatrywała czegoś, tak jakby tam był jej lepszy świat. A potem zadzwonił dzwonek, mechanicznym ruchem ręki sięgnęła po plecak i weszła do pracowni fizycznej. Ta scena prześladowała go przez cały czas długiego weekendu i teraz znów widział ją wyraźnie, jak sięga po ten plecak, a jej twarz wyraża obezwładniające zrezygnowanie, totalną apatię. I to tak naprawdę było przyczyną tego, że dzisiejszej nocy, zamiast spać w łóżku, zmierzał na spotkanie swojego przeznaczenia. Nienawidził, za brak nienawiści w jej oczach; cierpiał, za jej nieme, nie wyrażone cierpienie. Jego zmęczenie, było niczym w porównaniu z uczuciem, jakie budziło się w nim, na jej widok – konającej z wycieńczenia. Jego ból był spotęgowany jej bólem, który teraz osiągał krytyczny poziom ludzkiej wytrzymałości. A najgorsze z tego wszystkiego było to, że już nie miał ochoty nawet jej poznać. Zamiast drżeć na samą myśl o choćby jednej rozmowie z nią, on po prostu nie chciał. I wiedział, co zabiło w nim wszelkie pragnienia, co wtargnęło do najintymniejszych sfer jego człowieczeństwa! I właśnie był o krok, żeby to coś zniszczyć raz na zawsze.
– Dlaczego, my ludzie, nie potrafimy wystarczająco silnie nienawidzić za krzywdy wyrządzone nam samym? Dlaczego potrzebujemy zawsze jakiejś skrzywdzonej, kochanej przez nas osoby, za którą dopiero moglibyśmy się mścić, gubiąc przy tym wszelki umiar, przekraczając wszelkie dozwolone granice. Tak jakbyśmy w krzywdzie innych poszukiwali dla siebie usprawiedliwienia. Tak jakbyśmy ich krzywdą tłumaczyli swoją bezwzględność, ich cierpieniem podsycali własną zapamiętałość. Dlaczego ten ogień zemsty, który płonie we mnie tak mocno został właściwie rozpalony jej zmęczonymi oczyma – tym zupełnym brakiem ognia w jej oczach?
Wreszcie dotarł na miejsce. Wyrósł przed nim potężny, dwupiętrowy gmach, składający się z pojedynczego, długiego skrzydła. Była to zwyczajna szkoła-moloch, jakich wiele powstało za starego systemu. Artur dopiero teraz spostrzegł jej nowe, jakże odmienne oblicze. Jego wyobraźnia rozciągnęła betonowe monstrum we wszystkich wymiarach. Wielkie otwory okienne, na podobieństwo czarnych dziur, zdawały się pochłaniać wszelką materię, którą udało im się wyrywać z ciemności parku. Zwiastowały jakąś inną pustkę, panoszącą się bezkarnie we wnętrzu gmachu. Jej tajemnicza konsystencja potrafiła więzić i zniewalać wszystko, co znalazło się w jej zasięgu. Nie tyle przyciągała swoją siłą, uniemożliwiając ucieczkę, co truła gęstą zawiesiną. Odbarwiała myśli, zakorzeniała fałszywe idee, budowała wysokie mury w podatnych na sugestie młodych umysłach. Wdzierała się poprzez naiwność i ograniczenie, jednocześnie głosząc walkę z naiwnością i ograniczeniem. Twierdziła, że robi to wszystko dla naszego dobra, jednocześnie nie rozumiejąc, na czym ono właściwie polega. Ale trudno ją winić – przecież to tylko pustka.
– Czy ja jestem właściwym buntownikiem? – jego słowa nie tyle wyrażały zwątpienie, co zdziwienie, jakby chciał powiedzieć: „Co ja tutaj robię?” – Czy raczej nie powinienem rzucić tego wszystkiego, odejść i uciec stąd? Zamieszkać w jakimś squacie z „wywrotowcami”, robić happeningi i udawać, że wierzy się w bzdury od Paula Coelho, że niby trzeba zostawić swoje stado i podążać za sennymi marzeniami? Takie wolne życie, ale czy tak naprawdę nie byłoby to tylko kolejną formą zniewolenia, ten przymus życia na minimum socjalnym, w wątpliwym szczęściu? A z drugiej strony, ta moja ścieżka, ten „wyścig szczurów”, mit „człowieka sukcesu” wpajany mi od dzieciństwa, do czego to mnie doprowadzi? To jedyna słuszna droga, lecz jednocześnie droga niewłaściwa. Innej nie ma… nie ma? – wtedy był jeszcze nieświadomy, jak bardzo zbliżył się do istoty swojego problemu – Wiem, że muszę kuć, by dobrze napisać maturę, dostać się na dobre studia, potem znaleźć wysoko płatną pracę i… jak można złamać ten stary, sprawdzony schemat, nie wypadając z torów? Jak można się nie wykoleić, jeśli będzie się działało wbrew „zdrowemu rozsądkowi”? Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym olać sobie szkołę, jak mógłbym przestać należeć do grona najlepszych w klasie… do których przecież należałem od zawsze. Nie mogę tego zrobić, nie potrafię! Nienawidzę tej mojej Szkoły, nienawidzę tego przeklętego systemu! I jednocześnie wiem, że będę nim podążał, wiem, że nic nie zrobię, nie przekroczę żadnej granicy! I jutro, albo pojutrze znów wszystko wróci do normy! Do n-or-my!
Wyjął z kieszeni kartkę, na które dokładnie miał opisany plan wysadzenia szkoły: „1. Obkleić szybę północnego okna piwnicy szeroką taśmą klejącą; 2. Uderzyć w szybę, wyjąć potłuczone szkło; 3. Wejść do piwnicy i odciąć dopływ gazu(skrzynka na lewo od głównych schodów); 4. Przeciąć rurę gazową brzeszczotem do metalu;” – ręce zbyt mu drżały, by mógł dalej czytać. Dokładny plan działania wymyślił kilka tygodni temu. Nie zapomniał nawet o takich szczegółach, jak ciśnienie gazu w rurociągu czy kubatura piwnicy. Najbardziej wybuchowa mieszanka, według jego obliczeń, miała powstać po ośmiu minutach od odkręcenia głównego zaworu. Taki też czas ustawił na prymitywnym detonatorze, zrobionym z połączenia elektronicznego budzika z zapalarką do gazu. Stał teraz w odległości kilkunastu metrów od okienka, którym miał dostać się do środka…
– Jakie to wszystko głupie, bezcelowe i beznadziejne. Co ja tu właściwie robię? Co się zmieni? Kilka pięter stanie się jedną, wielką kupą gruzu. I co z tego? Co z tego?… Równie dobrze mógłbym dokonać samo spalenia przed ministerstwem edukacji. Czy tu chodzi tylko o głos sprzeciwu? Zwrócenie uwagi tego obojętnego, mieszczańskiego społeczeństwa? Być może zaszokowanie go, choćby na chwilę? Ale przecież nietrudno jest przewidzieć ich reakcję: „Jakiś szaleniec wysadził szkołę? Dlaczego? No cóż, na Zachodzie strzela się do nauczycieli, a u nas wysadzają szkoły”. I wszystko będzie można wytłumaczyć demoralizacją, patologią społeczną i amerykańskimi filmami. Zanim upłynie tydzień, już nikt nie będzie o tym pamiętał. Zresztą i tak większość nigdy tego nie zrozumie. A ci, którzy zrozumieją, zdroworozsądkowo uznają to za odosobniony i wyjątkowo skrajny przypadek. Nie przyjdzie im do głowy, że tylko sposób zademonstrowania tego sprzeciwu jest skrajny. Tak czy inaczej, skutek w każdym przypadku będzie żaden: jedni nie zrozumieją, inni wzruszą tylko ramionami, jakby chcieli powiedzieć: „Cóż, zdarza się”. Więc po co to robię?! – wątpliwości ugasiły w nim na chwilę wszelką wolę działania. Stał bezradnie przed małym okienkiem, jak człowiek, który nie potrafi zdecydować, czy zrobić krok naprzód, czy może raczej cofnąć się. Znalazł się w swoistej próżni, między tymi dwoma stanami, a w jego myślach zapanował chaos, po którym można się było spodziewać, że nie spłodzi żadnej racjonalnej myśli. On właściwie nie wiedział, jak ma postąpić. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że na dalsze rozważania nie ma ani czasu, ani siły – błądził i gubił się wśród gąszczu przeciwstawnych argumentów; słyszał różne głosy, które wieściły swoje racje; częściowo się z nimi zgadzał; częściowo wywoływały u niego gwałtowny sprzeciw. Zdecydował ostatecznie, że skoro teraz nic nie uda mu się już wymyślić, zaufa swoim wcześniejszym postanowieniom. Zaufa tej godzinie, w której przyszedł mu do głowy ten pomysł i tym godzinom, w czasie których drobiazgowo przeanalizował cały zamiar. Wtedy przeważyły u niego argumenty za wysadzeniem Szkoły, więc dlaczego teraz miałby zmienić zdanie? Nie chciał się poddawać, tylko dlatego, że w jego głowie zrodziły się jakieś błahe wątpliwości. Nie przyszedł tutaj przecież przypadkiem. Przez chwilę był nawet bardzo bliski stwierdzenia: „skoro tutaj jestem, to co mi tam, mogę to zrobić”. Sam fakt zaczynał mu obojętnieć, jego czyn tracił dla niego znaczenie. Zdziwiło go, jak mało w decydującym momencie go to wszystko obchodzi. Nagle mu się coś przypomniało:
– Jak ja zazdroszczę wszystkim erudytom tego świata! To ślepa zawiść przyciągnęła mnie tutaj. Jak ja ich wszystkich nienawidzę!… I jak pożądam ich wiedzy, tego słodkiego nektaru, jak ja chcę być jednym z nich! – ta ambiwalencja uczuć doprowadziła go do ostateczności – Nie mogę wybaczyć za bezpowrotne zniszczenie mojego czasu! – w tym momencie uderzył z wściekłością w szybę. Kawałki szkła upadły z jękiem na posadzkę. Zamarł na chwilę w przerażeniu; bał się, że ktoś mógł go usłyszeć. Stał tak nieruchomo nad stłuczonym oknem; minęła minuta, może dwie i nagle uświadomił sobie coś: „Mój bunt nie jest aktem wolności. To wyraz mojego samo-zniewolenia.” – po raz pierwszy zadrżały mury w jego głowie, żeby za chwilę runąć całkowicie. Uświadomił sobie, że wolność, a właściwie świadomość wolności pozwoli mu wznieść się ponad cierpienie i ponad tą całą sztuczną kontrolę, jaką wytworzył w sobie. Uświadomił sobie, że to nieujarzmione uczucie wolności, jest początkiem jego drogi ku wyzwoleniu, ku radykalnej zmianie, ku lepszemu życiu, a może nawet ku szczęściu. Spojrzał na siebie i zrozumiał własną śmieszność; świat zaczął kołować mu się w oczach i… roześmiał się serdecznie. Śmiał się tak, że aż łzy napłynęły mu do oczu.
a tak nawiasem mówiąc, moja psorka od historii, też motywuje nas gadką o "Milionerach":)))