***
Wyszedł z domu. Trochę czasu zajęło mu przygotowanie się do tego i teraz wściekał się, że musi się spieszyć. Żółtawe, przygnębiające rozkłady jazdy autobusów wpijały się w jego świadomość. Znał je na pamięć i szczerze ich nienawidził. Denerwowało go niepomiernie, że tak bardzo od nich zależy: żadnego większego ruchu nie mógł wykonać, nie zważając na nie i ich kaprysy. Droga ucieczki wiodła tylko tamtędy: ślamazarnym tempem, w oparach spalin, pośród zapachu przeżartych pleśnią siedzeń po wyboistej, asfaltowej drodze.
Póki co jego zmęczone nogi grzęzły w szarobrunatnym piachu. Nie miał siły podnosić ich wyżej i nawet nie myślał o tym. Dojść do przystanku, usiąść na nim, zamknąć oczy - tyle jeszcze chodziło mu po głowie. Nic więcej. Nie obchodziły go ani drzewa, ani te parę osób, które minął, nie spostrzegłszy się nawet, iż je zna. Doszedłszy do asfaltu, spojrzał w lewo. Autobus nie jechał jeszcze. Widocznie zegarek szwankował. Równie prawdopodobne było jednak to, że kierowca zagadał się z jakimś znajomym i stoi teraz w szczerym polu rozważając, co to zmieni, że Edek bije swoją żonę, która jest w ciąży, bądź ględząc o czymkolwiek innym: ostatnim dniu, o tym, jak tam u dzieci, co w pracy i temu podobne. Skręcił więc w prawo i idąc wciąż niezmiernie powoli, zbliżał się do przystanku. Jego zielona barwa przypominała mu z tej odległości przycupniętego elfa. Nie miała w sobie ani trochę realności. Coś kołysało tym światem, nim samym, pchało go przed siebie, zupełnie zresztą niepotrzebnie... a tu jeszcze trzeba się spieszyć... wiadomo o tym... i tak dalej...
Całkiem blisko usłyszał charakterystyczny odgłos. Wysokoprężny silnik zmuszony do nadmiernego, nie-silnikowego wysiłku. Dławił się i wył, jak gruźlik w ostatnim, przedśmiertnym stadium śmiertelnej choroby. Aż żal było słuchać. Oznaczało to także, że trzeba biec. Żeby zdążyć, znowu, bez sensu, czemu?...
Poderwał się, starając się wykrzesać z zastygłych mięśni odrobinę energii. Zardzewiałe ścięgna i obciążone zmęczeniem mięśnie nie miały zamiaru go słuchać. Biegł więc, choć trudno było to nazwać biegiem. Była to raczej jego parodia. Machał zawzięcie rękami, jakby to mogło mu pomóc. Serce waliło, wyskakiwało z piersi, chociaż miał do przebiegnięcia zaledwie pięćdziesiąt metrów. To wystarczyło. Płuca i gardło bolały jak głęboka, polana spirytusem rana...
Dopadł tylnych drzwi w ostatnim momencie. Zatrzasnęły się za nim, a on próbował opanować własne ciało. Własne ciało - a tak nieposłuszne. Wrogie. Nieprzyjazne. Opadł na siedzenie. Świat przed oczami rozmył się całkowicie. W nozdrzach czuł słodkie łaskotanie, towarzyszące bliskiej utracie przytomności. Zdążył się jeszcze uśmiechnąć do siebie. Burza rozmyślań została zażegnana w przeciągu chwili. Zorientował się, że tak jest, i poczuł głęboką ulgę. Chciał tylko zasnąć, a teraz sen przychodził naturalnie, szybko, zabierając na chwilę z objęć rzeczywistości...
***
Z autobusu wysiadł całkiem rozbity. Nadal nie miał najmniejszej ochoty na cokolwiek. A już na pewno nie na rozmowę. Cudaczny dialog z koniecznością angażowania się w omawiane kwestie. Bliski kontakt z drugą osobą, wymagający empatii i skupienia. Przespał się, ale skutek był taki, że nie mógł myśleć o czymś innym. W głowie krążyły kontury postaci, które spotkał we śnie, absorbując jego uwagę. I żeby jeszcze były one wyłącznie majakami. W swoim ciele wyraźnie wyczuwał uczucia, przez nie wywołane i z nimi nieodłącznie związane.
Ludzie przetaczali się obok niego, tak jak zawsze. Jego stosunek wobec nich od bardzo dawna oscylował między obojętnością a nienawiścią. W przypływach dobrego nastroju miał bowiem dla nich odrobinę wyrozumiałości. Gdy było inaczej, reagował alergicznie. Nienawidził wówczas zarówno ich śmiechu, jak i płaczu. Patrzył na nich, jak na groteskowe marionetki absurdu. Nieświadome lalki, którymi w teatrze świata gra bezmyślny demiurg o zamiłowaniach sadysty. To, co przeżywał, było jednak na tyle pierwotne, że nie potrzebowało logicznych uzasadnień. Pod skórą wzbierał w nim gniew i wtedy wszystko stawało się jasne. Również ci, którzy, przynajmniej w potocznym rozumieniu, byli mu bliscy, poznawali w takich momentach, co znaczy nieskrępowany wybuch nienawiści.
Z jedną z tych osób miał się właśnie spotkać. Przystanął na rogu i z ulgą oparł się o ścianę kamienicy. Głowa ciążyła mu niepomiernie, drążona wewnątrz przenikliwym, nieustannym bólem. Nogi wypoczęły trochę, lecz dla odmiany przypomniały o sobie plecy. Zrobiły to na tyle boleśnie, że aż wykrzywił się na twarzy.
Podeszła do niego z boku, tak żeby jej nie widział, i położyła mu rękę na ramieniu.
- Cześć - powiedziała delikatnie, wtapiając spojrzenie w jego brązowe włosy, rozwiewane przez coraz silniejszy wiatr.
- Cześć - odpowiedział, odwracając się w jej stronę. Nadal na twarzy miał ten grymas, straszliwy, jak zdołała pomyśleć jego znajoma.
- Co ci się stało?
- A, nic. Pierdolone plecy. Nawet nie wiesz, jak bolą... Tak, kurwa, bolą... - przeciągnął się, przyłożył rękę do pleców i zaczął je masować, nie patrząc na nią.
- Znowu źle trafiłam. Zresztą nie po raz pierwszy. Wiesz, może damy sobie z tym spokój... Tak jak poprzednio.
- Nie, nie, nie... - zaczął zaprzeczać, ożywiając się na moment.
- ,,Nie, nie, nie... Bądź pozytywnym wojownikiem..."
- Nie rób mi tego, proszę... Nie śpiewaj mi tej piosenki. Nawet dla żartu...
- ,,Śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej... "Z panem, którego coś bez przerwy albo boli, albo wkurwia nie można pożartować. Nawet tak niewinnie. Wiem, że nie lubisz tej piosenki. Myślałam tylko, że może cię to zmusi, byś przestał myśleć o sobie.
- Myślał indyk o niedzieli...
- A w poniedziałek wielkanocny okazało się, że znów żyje. Cudotwórcza moc natury, która z każdą wiosną ożywia na nowo wszystko...
- Dosyć... Mam tego dosyć, rozumiesz? Pierdolone plecy!...
- Pójdziemy do apteki. Kupisz Ibuprom, a potem wypijemy wino. Idealna i niedroga kuracja.
- Zrozum... Ja dzisiaj... mam dosyć wszystkiego... rozumiesz? Mam w dupie wino, aptekę, wszystko... rozumiesz?
- Tak. Łącznie ze mną. Pogadamy innym razem, a ja odprowadzę cię do twojego autobusu i tak się rozstaniemy. Pasuje?
- Tak... i nie. Nie wiem.
- Nie lubię paradoksów. Już było ich za dużo. Zdecydowanie...
- Co ty mówisz? Zresztą. nieważne. Przejdźmy się na Gdański. Porozmawiamy, obiecuję...
- Dobra.
Ruszyli. Ich twarze owiewały delikatne, słodkie powiewy wiosennego wiatru. Momentami ledwie je muskał, ale już za parę sekund uderzał z wielką mocą, choć jego ciosy można było porównać do chłosty wykonywanej jedwabną tkaniną. Sprzyjało to wytworzeniu się specyficznej atmosfery. Z tego też powodu ogarnęło ją wrażenie, że wszystko dopiero przed nią, że nic się nie kończy, a wszystko zaczyna, i że jest wolna, całkowicie wolna, czuje spokój, wynikający z wolności, i nic więcej jej nie trzeba...
- A o czym to my w ogóle mieliśmy pogadać? - zagadnęła niby to z zadumaniem, starając się wywołać uśmiech na jego twarzy. Nie udało się. Przez moment szedł tak samo jak przedtem, przygarbiony i zamyślony, jakby nie usłyszał tych słów. Dopiero po chwili drgnął, odgarnął z twarzy włosy i spojrzał w jej stronę.
- Wiesz, że nie pamiętam. To boli... Sukinsyńskie plecy... Przepraszam, że ciągle o tym. Pole semantyczne, pole świadomości... na jednym i na drugim tylko jedno słowo, pojęcie, fakt: głupi, straszliwy ból pleców. I nic więcej.
- I nic więcej? Tak śpiewano w żulowskiej reklamie pewnego piwa. Już nawet nie pamiętam... Nie potrafisz zacząć myśleć o czymś zupełnie innym?
- Irytujesz się?
- A ty się temu dziwisz?
Przystanęli. Odwrócili się do siebie i stali tak przez dłuższy czas w milczeniu, zagłębiając się w szum miasta i ułamki rozmów, jakie do nich dochodziły. Trochę zakłopotała ich ta sytuacja. W końcu od bardzo dawna, przynajmniej w ich poczuciu, nie wymieniali ze sobą żadnych słów poza zdawkowymi uwagami i napomknięciami o konieczności przeprowadzenia długiej i szczerej rozmowy. No a teraz... Stali naprzeciw siebie i tego właśnie było potrzeba. Konieczne były słowa. Na początek mogły być proste, trywialne, nieco wymuszone, byleby były. Trzeba było zacząć, nawet jeśli mur, jaki między nimi wyrósł, zdawał się czymś nie do pokonania. W istocie stanowił on bowiem marę świadomości - i oni wiedzieli o tym - niemniej od tego typu złudzeń najtrudniej się uwolnić. Trwali więc na starych pozycjach, licząc po cichu, że druga strona zdecyduje się na jego szturm bądź pokojową próbę dekonstrukcji.
- Co mi więc chcesz powiedzieć? - zagadnęła ponownie czując, że, bez względu na okoliczności, to ona musi przejąć inicjatywę. Ponownie się uśmiechnęła. - Stało się to, co się stało. Od tego nie uciekniemy - rzuciła sentencjonalnie i zaczęła się mu przyglądać. Starała się wyczytać w jego spustoszonej bólem twarzy coś, czego póki co nie mogła się dowiedzieć ze słów. Od dawna zresztą testowała już na nim tę metodę. Podniosła nieco głos i zaczęła od nowa. - Co chcesz mi powiedzieć? W kontekście tego, co się stało. Tylko tyle oczekuję. Jedno, dwa słowa. Nie żądam elaboratów, przemów, wykładów.
- Nie wiem, czy mam siłę...
- Aha...
- Nie zrażaj się tak szybko. Dobrze, powiem.
- Wielkodusznie...
- Owszem. Przed tamtą imprezą wydawało mi się, iż jak najbardziej... Kręciłem się wokół ciebie, sama to widziałaś. No ale tak naprawdę... nie zależy mi na tobie. Głupie, prawda?
- To zależy. Tak trudno było to powiedzieć?
- Trudno. Podobałaś mi się i pociągałaś mnie. Czysto fizycznie. Nie ośmieliłbym się zaproponować ci, mówiąc wprost, seksu. No i stąd wahania. A tak w ogóle to także ta wypowiedź opatrzona jest zastrzeżeniem, że tak naprawdę nie chciałbym cię skrzywdzić. Sama widzisz. Głupie i skomplikowane. Seks i resztki przyzwoitości. Uznałem, że nie ma co owijać w bawełnę. Jeden raz wystarczył, jedna pomyłka. Nie mówię o tobie i imprezie. Poprzednia. Wierzyła w grzechów odpuszczenie i romantyczne bzdury. No ale to dawne sprawy. Wszystko się rozsypuje i nic nie chce się trzymać jakiegoś rdzenia, sensu...
- Zagubienie młodych ludzi...
- Ironia jest łatwa.
- Niekoniecznie. Zbyt lekko to traktujesz. I to utrudnia sprawę.
- Czyżby?
- Nie wiem, czemu to komplikujesz. Lekkie traktowanie, a jednocześnie niemożność zakończenia tego. Raz na zawsze. Po męsku.
- We mnie jest coś takiego. Także nie wiem, czemu tak jest. Jakieś pozostałości moralności, które kiedyś wbijano do głowy... Nie potrafię powiedzieć. Bagno, które zrobiło się w duszy. No i w żadną stronę... dalej.
- Traciliśmy czas.
- Pewnie racja... Przejdziemy się jeszcze?
- W jakim celu?
- Na przystanek.
- W ostateczności... dobra.
Znowu ruszyli. Sporo przetoczyło się w międzyczasie ponad nimi, obok nich. Choćby chmury. Kopuły obłoków. Strumienie ludzi: pani z pieskiem, pan z teczuszką, jakaś młodzież, tramwaje. Szli bez słowa, patrząc w górę, na boki, przed siebie, ale nigdy w stronę drugiej osoby.
Zatrzymali się dopiero na wiadukcie nad Dworcem Gdańskim.
- Całkiem fajny widok - powiedziała, po czym nieco przestraszyła się, że te słowa mają w sobie tyle swobody, podczas gdy czuła się zupełnie inaczej. - Nie wiem, co powiedzieć. Teraz ja.
- Nie trzeba - odpowiedział, patrząc na podążające w stronę Wisły tory. Jego twarz, wyzwolona z uścisku grymasu bólu, była całkiem obojętna. - Miło się kręciło... TO zawsze wydaje mi się najlepsze. Jeśli w ogóle mogę powiedzieć, że cokolwiek wydaje mi się dobre. Może zabrzmi to pretensjonalnie, ale nie przejmuj się tym zbytnio. Tak czasem się układa. Nad tym nie ma się kontroli. Niech więc woda toczy się, jak chce. My przybierzemy taki kształt, by jej jak najmniej przeszkadzać.
- Nie wierzę... - powiedziała cicho, orientując się, że za chwilę może wybuchnąć płaczem.
- Uwierz. Tak jest najłatwiej. To mam prawo powiedzieć.
- Masz, ale... - chciała mówić, ale coś uwięziło jej słowa w gardle. Dała sobie chwilę, by to przezwyciężyć, po czym zaczęła nieco spokojniej, z większą łatwością. - Zazwyczaj nie po to chowasz się w czyjeś ramiona... Coś nowego, wieczna nadzieja, obietnica spełnienia... i tak dalej. O to właśnie chodzi.
- Nie zawsze - odparł i odwrócił się w jej stronę. Nie chciał, by to spostrzegła, ale czuł, że nie do końca potrafi zdobyć się na szczerość: wobec niej i siebie. - Było miło. Tylko i aż. Raczej to drugie. A teraz idź. To właśnie chciałem ci powiedzieć. Zmusić cię, byś zostawiła ten zalążek w spokoju. A mimo to coś blokowało... Koniec z tymi rozważeniami. Trzymaj się.
- Ty także. Będzie ci to potrzebne.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Stali naprzeciw siebie i patrzyli bezmyślnie. Wydawało się im, że powiedzieli wszystko. Niekoniecznie tak sobie to wyobrażali, ale takie właśnie były fakty. Już tylko nić znajomości komplikowała ten układ.
- A co z tym, co dotychczas było między nami?
- Lepiej nie dzwoń. Nie musimy się spotykać i tak chyba będzie najlepiej. Dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki. Choćby dla zasady. A z błędów należy wyciągać wnioski.
- Rozumiem... Nic chyba nie zostało do dodania.
- Raczej tak.
- No więc na razie... Do przypadkowego zobaczenia.
- Tak. To całkiem przyjemne hasło na koniec przyjaźni...
Odwróciła się w drugą stronę i powoli ruszyła w stronę przystanku. Dotarło do niej w tym momencie, że jest wiosna, że jest się czym cieszyć. W jednej chwili ogarnął ją zamęt dźwięków, zapachów, barw, myśli. Nadzieja ostatecznie została zawiedziona, ale za każdym zaułkiem, drzewem kryła się następna. Pozostała woń książek, truskawek i chrapliwy głos wokalisty Pearl Jam. Rdzeń życia, który obudowała gestami i słowami - wysiłkiem, by osiągnąć pełnię.
***
Szedł właśnie Nowym Światem. Musiał przejść jeszcze spory kawałek, by dotrzeć do Chmielnej. Tam był umówiony. Ponownie odzywały się plecy, a łydki wyraźnie domagały się spoczynku. Najgorsze było jednak to, że nie miał pojęcia, czemu tak jest. Wyspał się bowiem - jak na siebie - całkiem dobrze. Po głowie krążyły wciąż świeże słowa, które wypowiedział do niej. Nie czuł się jednak na siłach, by próbować zastanawiać się na ich sensem i logiką. Powiedział to, co myślał, a mimo to miał nieustannie poczucie, iż coś przegapił, iż w którymś momencie przekroczył granicę między fałszem a prawdą. Bardzo subtelną granicę. W innym przypadku te słowa nie wpiłyby się równie silnie w świadomości, nie utkwiłby w niej równie skutecznie. Chciał nawet przystanąć na moment, aby to sobie wyjaśnić, ale wówczas dosłownie wpadł na Marcina.
- No i widzisz - zagadnął wesoło Marcin - spotykamy się wcześniej, niż planowaliśmy. Wsiadamy w 175 i zaraz będziemy na miejscu. W porządku?
- Nie do końca. Wiesz, cholernie się dzisiaj czuję... Wyjątkowo źle, parszywie... Sam już nie wiem, jak.
- Nie powiem, żebyś wyglądał na promieniującego szczęściem młodzieńca. Wild Strawberry dobrze ci zrobi. Nie ma równie smacznego i taniego wina.
- Prawdopodobnie... - powiedział z wysiłkiem. - Mam ochotę zalać się totalnie...
- A ja mam czterdzieści zeta. Aż za dużo, wziąwszy pod uwagę ten cel i niewyszukane gusty.
- Pewnie, że tak...
Piotrek nadal mówił z wysiłkiem, mrużąc oczy i sprawiając wrażenie, że za chwilę przewróci się na chodnik. Podeszli więc do przystanku i usiedli na ławce.
- Spotkałeś się z nią? - zapytał Marcin.
- Tak.
- No i wyłożyłeś jej, o co chodzi?
- Na ile potrafiłem... Kochałem to ciało, gdy miałem je w rękach, bezbronne, poddane pieszczotom... No i nic więcej. Dzisiaj była mi całkiem obca i obojętna. Tak zresztą... jest ze wszystkim... od dłuższego czasu.
- Czyli niezbyt dobrze. Jej zależało. Parę razy gadałem z nią. Tak po prostu. Wydawało się jej, że wasz związek ma szansę, że skoro się tak długo znacie i przyjaźnicie, i to całkiem poważnie, to dogadacie się i będzie fajnie. Tak ona to widziała. Jako zalążek uczucia.
- Zalążek bez nadziei na wydanie owoców.
- Nie dając szansy, nie możesz tak mówić. Jak rzekł nasz ślicznie się uśmiechający premier, należy oceniać koniec, nie początek.
- We mnie nie ma drogi.
- ...
Falą ciepła i nieumiarkowanym hałasem zalał ich zatrzymujący się autobus. Spojrzeli na numer. Tak, to było 175. Ładne, nowoczesne, syczące i piszczące przy znikomym - jak na autobusy - natężeniu warkotu w środku. Kiedyś było takich nowoczesnych autobusów mało, więc specjalnie wybierali takie linie, by się nimi przejechać. Teraz, gdy wsiadali, uczynili to najzwyczajniej w świecie, nieuważnie, nie troszcząc się o to, że wkraczają w przestrzeń pamięci. Przestrzeń wspomnień o długich rozmowach, które toczyli, dyskutując o kobietach, związkach, przyjaźniach, nadziejach i uczuciach.
Gdy usiedli, rozmowa, przerwana chwilę wcześniej w istotnym momencie, nie dała się podjąć na nowo. Milczeli. Udając zapatrzenie, przyglądali się mijanym budynkom: ślicznym kamieniczkom na Nowym Świecie, szarym pozostałościom PRL'u w Alejach Jerozolimskich i ciężkim, brunatno-szarym kamienicom Ochoty. Kolejne przystanki, kolejni ludzie, kolejne widoki - wszystko to nie sprzyjało koncentracji. Mimo to obaj, każdy na swój sposób, starali się sobie przypomnieć, skąd pamiętają jakiś pierwowzór tej sytuacji i jakie to ma znacznie.
Dojechawszy do Banacha, wysiedli.
- Przejdziemy na drugą stronę Pól i kupimy winko?
- Dobra.
Idąc przez Pola, nadal nie rozmawiali ze sobą. Rozsypane wokoło grupki młodzieży wybuchały co chwila spazmami śmiechu. Każda z nich tworzyła odrębny świat, zatopiony we własnym szczęściu i bólu. Nie wiedząc czemu, Piotrek marzył wręcz o tym, by przyłączyć się do jednej z nich. Podskórnie wyczuwał, że tego właśnie potrzeba: nagłej odmiany i włączenia się ponownie w wir życia. Tamci - ci, którzy siedzieli na trawie, na ławkach, kamieniach - wszyscy oni zdawali się mu obietnicą cudownej przemiany, symbolem nieśmiertelnego piękna. W przeciwieństwie do nich Marcin był dla niego niepotrzebnym cieniem, złudzeniem, które przeszkadza istnieć naprawdę.
Gdy kupili cztery butelki wina w znakomitym sklepiku przy budynku SGH, wrócili na Pola. Rozsiedli się na wspaniałym pagórku, znajdującym się tuż obok jeziorka. Widok z niego był wprost niesamowity. Pod stopami - mrowie ludzi, nad głową - niezachwiany błękit. Kwitnące drzewa i krzewy. W powietrzu słodycz ich woni. Powoli chylące się ku zachodowi słońce wzniecało na lustrze wody pożar rzadko spotykanych barw.
Zaczęli pić. Ich ulubione wino smakowało wyśmienicie. Jego barwa i smak komponowały się doskonale z kształtem tamtej chwili. Powietrze rześkie i ożywcze, łaskotanie słonecznych promieni, świat w rozkwicie, ludzie cieszący się własną obecnością, nie spieszący się donikąd, trwający w upojeniu uciekającymi sekundami...
Z każdym łykiem ich gardła i głowy rozpalały się coraz bardziej. Rzeczywistość nabierała lekkości komediowego filmu i jednocześnie wyrazistości ostrego noża zanurzonego w ciało. Dziwili się temu, że coś widzą, że coś jest, że leżą obok siebie, nie chcąc nic więcej. Nadal nie odzywali się do siebie. Nie potrzebowali tego. Woleli raczej nie kaleczyć tego, co się właśnie z nimi działo. To wystarczyło. To było wszystko. To była pełnia.
Opróżniali już drugą butelkę. Gesty zdawały się im nieskończenie zabawne. Niby je kontrolowali, a w istocie niejako poddawali się ich dyktatowi. Powoli zacierała się granica między tym, co na zewnątrz, a tym, co wewnątrz, przynosząc błogosławioną ulgę zapomnienia o przedmiocie i podmiocie. Byli jedynie słuchem, dotykiem, wzrokiem, smakiem i węchem - zanurzonymi w próżni, a raczej w obezwładniającej zamieci doznań i rzeczy. Tak... świat... wielka przestrzeń... cień na trawie... zapach szczęścia... ogień i woda... życie odbite jedynie w zmysłach... świadomość zawieszona na kołku nieobecności...
Wyciągnęli się na trawie. Niebo powoli ciemniało - z jednej strony, z drugiej zaś - przybierało delikatnie różowy, niewysłowiony kolor ust uświęconych śliną. Pogrążali się w rytmie swoich ciał. Zgrywał się on idealnie z kołysaniem Ziemi, Wielkiej Matki, na której skórze spoczywali. Wirowali w tym zjednoczeniu przez chwilę, która nie podlegała zmierzeniu - wieczność osiągniętą na drodze oszustwa. Bo przecież biły zegary. Przepływała przestrzeń. Toczyło się koło narodzin, rozrostu, regresu i śmierci. Im jednak wydawało się, że nie ma ono do nich dostępu.
Gdy zaczęli powoli dochodzić do siebie, zrozumieli, że zbliża się wieczór. Czas, ten czas, spędzony na tym pagórku, minął im w zupełnym milczeniu. Nieco zaskoczyło to ich samych. Różnie bywało, ale nigdy nie milczeli tak długo. W końcu odezwał się Marcin:
- Ostro nas wzięło.
- Owszem.
- Nic nie mówiliśmy. A przecież nie dokończyliśmy rozmowy.
- Chcesz to zrobić teraz...
- Czemu nie...
- Dobrze. Co ci powiedziałem?
- Coś o drodze... Chyba, że jej nie ma...
- Tak. O to właśnie chodzi. Albo zapomnieć o tym, co jest: we mnie, albo zacząć życie zupełnie od początku, zostawiając za sobą dokładnie wszystko. To są wyjścia. Ale oba są niemożliwe. Zapomnieć da się na krótko - tak jak teraz. A zostawić... na to trzeba mieć wiele odwagi... siły. Trzeba wierzyć. Choćby w życie i jakiś jego porządek. Tego nie potrafię. Chętnie trwałbym w ekstazie... ale ona jest tylko chwilowa... na tym polega jej urok. Piękno świata zachwyca tylko wtedy, gdy można się nim upić. Kobietą, winem, nienawiścią, pędem. Nic innego dla mnie nie istnieje. I z tego względu... Przyjaźń... to było nawet momentami przyjemne, ale nic więcej. Chciałbym ją mieć, tak jak na tej imprezie, tylko pełniej, mocniej. Wierzę zresztą, że jej nie skrzywdziłem: chodziło wówczas o rozkosz, nam obojgu. I na tym trzeba poprzestać. A że wplątuje się w to jeszcze uczucie... Nie kochałem jej ani przez moment. A jej to było trudno zrozumieć. Tak jak mnie - uświadomić to jej.
- Tyle ci powiem, że dużo straciłeś.
- Nie po raz pierwszy. W drugie bagno nie mam zamiaru pakować się tylko dlatego, że udało mi się wyrwać z pierwszego.
- ,,Ale próbować warto".
- Niekoniecznie.
- Zależy od podejścia.
- Właśnie. I na tym kończy się dyskusja.
- Nie, bo któreś jest bardziej słuszne.
- A czym to mierzyć?
- Tym, jakie przynosi efekty.
- Niby nadzieja zawsze ożywia, tak?
- Tak.
- Niestety, nie zawsze. No ale... skończmy. Wiesz już, o co chodzi... Nic więcej nie musisz wiedzieć.
- W sumie - tak. Idziemy?
- Dobry pomysł. Jadę jeszcze dziś na działkę... To także jest kompletnie pochrzanione, ale muszę.
- Odpoczniesz.
- Nie do końca.
Wstali. Byli ociężali i wciąż półprzytomni. Szli prosto, ale w ich głowach gotowało się od bólu. Nie mieli na tyle sił, by równocześnie iść i mówić.
Dotarłszy do metra, rozstali się. Marcin wsiadł w autobus do domu, a Piotrek zszedł na dół, na peron. Metro przyjechało szybko.
***
Jechał pociągiem w stronę działki. Cały dzień... nie mógł go sobie uporządkować przed oczami... wirował w głowie... słowa zderzały się ze sobą, tworząc dziwaczne kombinacje... słyszał w głowie różne głosy... jedne wyraźniejsze, inne przyciszone... co chwila oślepiały go światła za oknem, pogłębiając ból głowy... ktoś gadał bez przerwy w przedziale o Władcy pierścieni... koleś o twarzy wąsatego tatusia... chłopak w brudnych dresach... nawet bez pasków... parę słów zamienić... Legia i tak dalej... punkty, kto więcej... jakoś dziwnie... i gwoździe w głowie... udawać, że ich nie ma, to nie będzie... bileciki do kontroli... pociągowe żółte światło... firanki... no i to wszystko... pęd... zaraz wysiadać... szlabany... zwrotnice... zwalnia... no i...
Wysiadł. Peron był pełen ludzi, przynajmniej jak na tą stację. Przeszedł przez hol i rozejrzał się. Nikt po niego nie wyjechał. Zresztą nie powiedział, kiedy przyjedzie. Uśmiechnął się i ruszył drogą przez las. Minął paru ludzi, których znał z widzenia. Dopijali właśnie ostatnie piwo. W mocnym świetle latarni widok ten miał iście metafizyczny wydźwięk. Szedł dalej, mijając kolejne domy. Piaszczysta ścieżka - domniemane skróty - wyprowadzała go na pole. Kiedyś chodził tamtędy bardzo często, bawiąc się jako dziecko w podchody lub coś podobnego. Idąc odkrywał, jak mało się zmieniło. On trochę urósł. Przybyło parę domów. I co więcej? Co więcej? Przecież ten las, ta ścieżka, tamta polana - takie same. Wszystko identyczne. A co wówczas? Lęk. Właśnie. Istota tamtej osoby. Tamtego dziecka, które bawiło się tutaj. Porządek świata. Po szczeblach: od ciemności po słoneczne objawienie łaski. Nieobecność pustki. Iść przez świat, aby uwolnić się od lęku. Ukryć się w czyichś ramionach. Więc miała rację...? Niezależnie, ile razy... Koło. Kolistość to istota czasu i człowieka. Ucieczka i powrót. Tylko: śmierć. Do tego czasu: świat czeka. TAK.
***
Milcząca twarz księżyca wisiała nad polaną. Była pełnia i jego srebrne światło wpadało między wysokie, sosnowe drzewa jak woda potoku między chłodne ciała kamieni. Wokół panowała cisza, uszy dręczył wręcz specyficzny bezszelest, bezgłos. Słuch wydawał się niepotrzebny i jako taki zapadał się sam w siebie: wewnętrzne bulgotanie życia, wyniosły stukot serca, msze grane na długich organach płuc, oskrzeli, tchawicy i gardła zaczynały wypełniać jego głuche ściany. Nawet przyłożywszy bowiem ucho do ziemi, do jej ciepłej, brązowej skóry nie można było usłyszeć choćby chodu mrówki, zgubionej pośród nocy i wciąż nie odnalezionej, czy też najdrobniejszego, dźwiękowego sygnału jakiejkolwiek formy życia. Logicznym więc efektem tego było - postępujące wraz z cofaniem się słuchu w głąb ciała - przechodzenie na inny poziom percepcji, a co za tym idzie również i świadomości. Świat istniał dalej, jednak teraz nie do końca wydawało się wiadome, gdzie jest jego kamienna granica, gdzie kończy się szorstkość kory, a gdzie zaczyna się szorstkość nicości bądź nieskończoności.
Szedł. Po raz pierwszy czuł się na swoim miejscu: tu i teraz. Odpowiednia porcja symboli i realności dawała odpowiednią pożywkę dla znękanej świadomości. Z każdym krokiem wydawało mu się, że jest coraz bliżej ostatniej odpowiedzi...