Porażka

sick

Padający deszcz skutecznie napełniał całą przestrzeń przyjemnym hałasem. Jurek czekał. Nie było sensu iść w taką pogodę gdziekolwiek. Fakt, że trochę mu się spieszyło, bo zadanie musiało być wykonana jak najszybciej. Ale nie była to sprawa aż tak nagląca, by musiał się przedzierać nocą przez dżunglę ociekającą deszczem. Pewnie utaplał, by się solidnie i zmęczył. Albo mógłby się poślizgnąć i upaść. Albo przez deszcz zacinający w oczy nie zauważyłby jakiejś pantery i dopiero by wtedy było. A na pewno zacinało by mu akurat w oczy, bo taka jest już specyfika deszczu, jak byś nie stanął, w którą stronę byś nie szedł, zawsze zacina w twarz.

Czekał więc ukryty w zaroślach. Dawały raczej mierną ochronę przed rozwścieczoną wodą, która z taką zapalczywością atakowała ziemie. Zmarzł już solidnie, a o przemoczeniu lepiej nie wspominać. Żałował, że nie ubrał się cieplej. A mama przecież mówiła : "Jak już musisz iść zabijać, to się przynajmniej ciepło ubierz. Może wrogowie cię nie wykończą, ale katar tak!". Ale on zawsze musiał być mądrzejszy. I gdy tylko zmiótł z talerza kolację, chwycił za miecz i tylko w samej opasce na biodrach ruszył na akcję. Tego wymagał przecież imidż barbarzyńcy. Ale teraz przestrogi matki były boleśnie prawdziwie. Zacisnął jednak lśniąco białe zęby i czekał nadal.

Nudziło mu się niemiłosiernie. Patrzenie jak ogromne krople ściekają leniwie z ogromnych liści znudziło mu się już godzinę wcześniej.

Ale w pewnym momencie, łagodny szum otoczenia przerwał cichy trzask. O ton tylko głośniejszy od szumu deszczu. Ale to wystarczyło Jurkowi. Już trzymał obnażony miecz a jego mięśnie prężyły się płynnie. Mogło to być tylko nocne zwierze, ale mogło to być również coś o wiele gorszego. Nie mógł się narazić na wykrycie. Ktokolwiek nadchodził, musiał zginąć.

Obcy nie spodziewał się niczego. Zasłuchany w szum deszczu parł powoli naprzód nawet nie rozglądając się na boki. Więc gdy drogę zagrodziło mu coś podobne o wielkiego wściekłego barbarzyńcy, nie zdołał nawet krzyknąć. W przypływie paniki zasłonił jedynie głowę rękami. Ale miecz Jurka już precyzyjnie, samym koniuszkiem przeciął gardło przybysza. W kilka sekund po tym już nie żył. Jurek szybko obejrzał zwłoki. Gość był ubrany dość szykownie, nie posiadał przy sobie żadnej broni. Miał zadbane ciało. Można powiedzieć jakaś szycha. Ale tacy ludzie nie włóczą się nocami po dzikiej dżungli. A jeżeli już się włóczą to ze zbrojnym orszakiem.

Fachowo ocenił swoje dzieło. Cięcie było prawie perfekcyjne, chociaż gdyby ciął o pół centymetra wyżej, pewnie dało by to jeszcze szybszy zgon. Spojrzał jeszcze w twarz zabitego. Nie wyrażała nic. Patrzyła na niego jedynym okiem jakie miała. Drugie przesłonięte było skórzaną przesłonką z jakimś świecidełkiem. Miał też na policzku potężną szramę.

Nie zaprzątał sobie już więcej głowy trupem i tylko zaciągnął go w głębsze zarośla i oddalił się. Do rana, deszcz powinien zmyć wszelkie ślady zbrodni.

W wiosce panowało poruszenie. Jurek nie wiedział o co mogło chodzić, zresztą zwyczaje tubylców nie bardzo go obchodziły. Co kraj to obyczaj. Nie ma sensu się nad tym zagłębiać. Ważna byłą tylko misja. A miał zabić wodza tej właśnie wioski.

W politykę też się nie bawił, więc powody dla których wódz miał zginąć nie interesowały go. Bardziej podobał mu się kolor monet na które właśnie pracował.

Cały dzień spędził na obserwacjach. O oprócz tego, że wieśniaczki mają bardzo fajne piersi, obliczył co ile zmieniają się warty i w ogóle jak najlepiej dostać się do chaty wodza.

Zmrok wczepił się już swymi ciemnymi pazurami w wilgotną ziemię. Jurek wygramoli się ze swej kryjówki. Ciemność była jego sprzymierzeńcem. Mimo chłodu wieczora, adrenalina grzała go wystarczająco, by nie zwracał uwagi na zimno. Klucząc pomiędzy uśpionymi chatkami, omijał straże według ustalonego przez siebie schematu. Kilka razy przystawał i czaił się w cieniu zabudowań. Nikt go nie zauważył. Według planu musiał załatwić tylko jednego strażnika.

Stał on przed samymi drzwiami do ziemianki wodza. Trochę znudzony, opierał się o dzidę i zdawał się drzemać. Ale Jurek dobrze wiedział, że są to na tyle karni ludzie by nie popełniać takich głupstw.

Barbarzyńca powoli skradał się do tubylca. Według planu wystarczyło go jedynie cichutko obezwładnić i po sprawie. Potem tylko załatwić wodza i szybko się utlenić. Taka była teoria, trzeba ją było jedynie wprowadzić w życie. Był o kilka metrów od niego. Miecz już był przygotowany do ataku. Już miał wyskoczyć zza rogu chatki i jednym sprawnym cięciem zdjąć głowę tubylca. Gdy nagle coś się z nim stało. Od brzucha przeszedł dreszcz, i wylądował w jego gardle. W nosie coś się zakotłowało, i nim Jurek zdołał się jakoś powstrzymać, kichnął po barbarzyńsku, czyli głośno i plując na znaczne odległości. Tak. Przeziębił się poprzedniego dnia w lesie. Co za porażka. Niezwyciężonego wojownika, zmogły jakieś mikroby. Sowa mamy znów uderzyły w jego ośrodek kojarzenia i sprawiły, że poczuł się jakoś głupio. Przez swoją idiotyczną , wręcz barbarzyńską dumę mógł zawalić całą misję. Porażka. Tubylec odwrócił się w jego stronę. Jednak zanim metal oddzielił jego głowę od korpusu, zdołał wydać z siebie jeszcze krótki wrzask. Jurek wiedział, że sytuacja z każdą chwilą będzie się robił coraz mniej wesoła, ale zadanie musiał wykonać. Tu chodziło honor. Barbarzyńca bez honoru to jedynie góra mięśni. Skoro podjął się zadania świadom ryzyka, musiał je wypełnić. Nawet za cenę życia. No, może nie aż tak, po co komu honor gdy się nie oddycha. Potem pomyślał o pieśniach o bohaterach i z kopyta, prawie z radością wdarł się do chatki wodza.

Było tam pusto. Nie było żadnych mebli a jedynie łoże po środku. Na nim leżał człowiek. Jurek nie miał czasu na zastanawianie się. Stanął nad śpiącym i podniósł miecz. Spojrzał w twarz wodza....Rozszerzył bardziej powieki.... Potem usta.... Miecz upadł na posadzkę. Jurek nie mógł wyjść z szoku. Ten facet to był gość, którego zamordował poprzedniego dnia. Ta sama szrama na policzku, ten sam brak oka. To samo fachowe cięcie na szyi. Misja została już wczoraj wykonana. I po co on się pchał tu po nocy?

W tym momencie do chatki wbiegło kilku tubylców uzbrojonych w dzidy.

Jurek nie miał ochoty się bronić. Czuł się tak potwornie oszukany...

Co za porażka...

sick
sick
Opowiadanie · 21 kwietnia 2000
anonim