Literatura

Kobieta z jemiołą (opowiadanie)

Cyryl

Na tych drzewach coś pasożytuje... łodygi oliwkozielone, widlasto rozgałęzione, liście skórzaste i jakieś owoce, przypominające jagódki, ale nie...te są białe lub żółte. No, przecież to jemioła, całują się pod nią zakochani, robi się z jej gałązek zimowe bukiety. Zdaje się, że gdzieś wyczytałam, że owoce jej są trujące...
Zdawało się, że sam aromat męskości,

zapach dymu tytoniowego, dowcip kawalerski

mógł dać impuls tej zaognionej kobiecości

do rozpustnego dzieworóctwa.

I właściwie wszystkie jej skargi...

były tylko kapryszeniem i dąsaniem się

nie zaspokojonej płodności... .

BRUNO SCHULZ SKLEPY CYNAMONOWE

Kobieta z jemiołą

Kuchnia była rozległa jak pustynia Sahara. Stojąc w miejscu, okręcając się powoli i dookoła, nie można było doścignąć oczyma horyzontu – zamglony, tajemniczy, skradający się za kaktusami, za górami piachu, hmm...może nieśmiały. Czasem bardziej widoczny pod deszczem promieni słońca, ale wtedy zaczerwieniony, zawstydzony, bo przecież taka jego rola, by nie być widzialnym. Po dłuższym przebywaniu w kuchni ludzkie zmysły pijane były od pewnej dziwnej woni, którą wdychały na początku do woli, a nawet mimowolnie, jednak wszystkim nam wiadomo, że od nadmiaru świeżego powietrza zaczyna człowieka boleć głowa, zamiast lżejszy staje się cięższy. Przez tę właśnie właściwość niektórzy uciekali od niej jak od samotnego spaceru po pustyni bez kropelki wody. Nie można było, oczywiście, wejść do kuchni tak po prostu, szereg zabezpieczeń, alarmów, które czasem, a nawet często wyły przeraźliwie, jakby ze skóry obdzierane z powodu, a raczej bez powodu...wiatru. Tak, nie byle kto, nie przybłęda z ulicy, chociaż prawdę mówiąc i po dłuższym zastanowieniu, czasem się zdarzyło. Dużą rolę odgrywało hasło, jakieś wyuzdane, wyszukane w zakurzonych, prastarych księgach po zawarciu współpracy z molami, które po długich przekonywaniach zgodziły się przerwać posiłek, ale w zamian za następną książkę z cennymi słowami. Cóż, materializm szerzy się nawet wśród robali. Hasłem nie było, niestety, powszechne: Sezamie, otwórz się! Nie, nie... człowiek to ma tendencję do składania, skręcania, zwijania w trąbkę czystej kartki życia. Z tego powodu hasło często ulegało zapodzianiu na jakiejś półce umysłu. Gdzieś zapisane, na drugiej półce od lewej...nie...na piątej półce od prawej...nie...na pierwszej półce nad zlewem...nie...i w ten właśnie sposób ulegało często zmianie. Prawie zapomniałabym dodać, że do owej kuchni nie prowadziły żadne drzwi. To byłoby za proste. Trzeba było więc stanąć od zewnętrznej strony domu na grubych tomach poezji, przytrzymać się prawą ręką romantyzmu, lewą podeprzeć się na idealizmie i jakoś przerzucić swój tyłek przez wąskie okno wrażliwości. Zresztą, czy ja wiem, czy ono było takie wąskie. Różni ludzie różnie o tym mówili. Jedni opowiadali o pewnym słoniu, który ceremonialnie przez nie przeszedł, inni wspominali coś o rozmiarze dziurki od klucza. A ja byłabym skłonna twierdzić, iż było jak szyjka macicy, we właściwym czasie odpowiednio szerokie.

Pomieszczenie to było bardzo bogato urządzone, istny kosz smakowitości. Przez lata wypełniało się coraz to bardziej wymyślnymi oraz oryginalnymi meblami i naczyniami. Nie było tam niczego, co łatwo można było dostać lub zrobić. Na przykład, szopenhauerystyczne szklanki, które wbrew zaleceniom ich twórcy, ciągle były pełne. Było to dla nich rzeczywiście zgubne, ponieważ ich delikatna struktura ulegała częściowej destrukcji pod wpływem jakiejkolwiek cieczy. Możemy się tylko domyślić, do czego po czasie doprowadziło to zmęczoną przeróżnymi cieczami szklankę. Prochem jesteś i w proch się obrócisz. Kuchnia ta zadziwiała każdego gościa. Sam widok spacerującej sobie nago i bez zażenowania profesjonalnej uwodzicielki, Zmysłowości, dla niejednego mógł być szokujący. Miejsce to było królestwem także innych panien. Po Impulsywności można było się wszystkiego spodziewać, co czasem bawiło, innym razem przerażało. Z kolei ostatnia ze świętej trójcy wszystkim się przejmująca, Emocjonalność, często budziła litość, gdy drżała z trwogi. Z czasem żaden gość nie mógł już dostrzec nawet piękna hiszpańskich kafelek, o których jeszcze nie wspomniałam, a one również mają swój życiorys, lecz może innym razem będzie okazja do jego przywołania. Nie można było zauważyć piękna niczego, co się tam znajdowało. Od progu potykaliśmy się bowiem o bałaganiarski zamęt. Zamiast firanek przystrajających okno wisiał chaos. W lodówce leżała zapleśniała cierpliwość. Muszki owocówki gęsto oblegały rozkładającą się ciszę. W koszu na wierzchu znajdował się częściowo zniszczony idealizm i lekko potłuczony romantyzm. Na wierzchu? Oba wyglądały jakby dopiero co wyrzucone albo wyrzucane i wyjmowane, wyjmowane i wyrzucane.

Na stole kuchennym leżała cebula, taka jak z wiersza Wiesławy Szymborskiej, w jednej po prostu druga, w większej mniejsza zwarta, a w następnej kolejna, czyli trzecia i czwarta. Każda inaczej ubrana, każda chce czegoś innego, każda wyrywa się w inną stronę. Aż dziw, że jest jeszcze cała, że nie rozsadziła jej jeszcze ta tykająca przeraźliwie bomba, którą w sobie nosi i wciąż leży bez ruchu. Tik-tak, tik-tak... słyszysz jak się kłócą jedna po prostu z drugą, większa z mniejszą w niej zwartą, a następnie kolejne – trzecia i czwarta. Cebula czeka...aż pójdzie pod nóż...wierzy, że przecież dla jakiegoś celu wyjął ją ktoś i położył na ten cholerny stół. Wzdrygasz się na wulgaryzmy ! A co, cebula nie może się irytować ! Myślisz, że cebula lubi żyć w niepewności, że nie wolałaby wiedzieć czy pójdzie do garnka czy na patelnię. Ach, ciężki żywot cebuli ! Ona sama łez nie wylewa. Może nie umie, może nie ma już siły, tylko przez nią płaczą. Dlaczego? – pytasz. Bo jest Cebulą.

W kącie w dziurce małej siedziała cicho myszka. Cała drżała, słysząc ludzkie kroki...obce, inne, niezrozumiałe. Spocona niczym mysz w połogu, słysząc powolne kroki pani X czy dynamiczne podskoki pana Y...obce, choć znane. Każdy kot może przestraszyć myszkę silnym, stanowczym okrzykiem: Choć tu do mnie, dziewczyno ! Nie wiadomo, jakby się zachowała. Reakcji myszy nigdy nie można przewidzieć. Może schowałaby się w mysią dziurę, a może wyszłaby odważnie i desperacko na spotkanie z kotem, kończąc swój męczeński samotny żywot. Czasem dobrze jest być ofiara z powołania. Biedna jak mysz kościelna, bo przecież nie miała, a raczej miała – nic. Cóż to za przyjemność mieć pod nosem kostnicę...pajęcze trumienki dla much. – A czy w życiu o samą przyjemność chodzi? – pytam się myszy. – A o co w ogóle chodzi w życiu? – pyta się mysz.

Przez uchylone okno do kuchni dostała się gąsienica, pociężało jej serce, ponieważ nie zobaczyła wewnątrz ani jednej żywej rośliny. Zaczęła mieć biedaczyna duszności, a na szafach stały niewzruszone dumne Sfinksy- suszki w wazonach, zapiski dawnej świetności lub przyjemnych chwil. – Co ja teraz zrobię, czym będę się żywić? –pomyślała, przesuwając się ku przodowi. Ta gąsienica szukająca...swego miejsca na dojrzewanie, przyczepiła się wreszcie zrezygnowana do jakiegoś zakątka parapetu, by po czasie stać się poczwarką czekającą. Poczwarka zgodnie z prawami natury przekształca się w motyla wyzwolonego. Co by się jednak stało, gdyby ktoś zatrzymał proces przeobrażenia?! Albo gdyby umarła w drugim stadium rozwoju, ktoś przypadkowo lub specjalnie, nie będziemy tu i teraz tego dociekać, wszedłby na nią obcasem, na przykład jakiś mały sadystyczny dzieciak z zadatkami na lekarza. Nie miałaby możliwości nigdy pić nektaru. Ciekawi mnie, czy poczwarka się niecierpliwi, czy wierci się w poczuciu niespełnienia, czy wyrywa sobie włosy, widząc przed sobą jeszcze nieskończenie długą drogę czekania albo wielki rosły dąb niewiadomej? Żaden biolog nie patrzy na nią w ten sposób i nie zastanawia się jak długa drogę musiała przejść, by dojść do celu, by stać się pełnowartościowym motylem. Zresztą, zacznijmy od tego że biolodzy w ogóle nie zwracają uwagi na poczwarki. Gdyby tak jednak dociekliwie odwrócić medal i zerknąć ciekawskim okiem na drugą stronę medalu, zakładając, że poczwarka nie chce stać się motylem. Protestuje, rzuca wyzwiskami, organizuje strajki, pisze bezskutecznie wnioski do matki natury o zwolnienie jej z pełnienia tej służby. A potem? Płonie ze szczęścia, stając się motylem i nie opiera się westchnieniu, które samo ciśnie się na usta: - Ach, jak dobrze... jak przyjemnie...tak po ludzku.

Za oknem znajdował się, a może tylko ja chciałam go widzieć...na prawo las, na lewo las...drzewa liściaste, drzewa iglaste. Jak tylko okiem sięgnąć wszystkie piersi i spojenia łonowe okryte na zielono. Różne kroje, długości, materiały...zielono, wszędzie zielono. Czyżbym przeoczyła najnowsze wieści ze świata mody, hmm, a to co ? Na tych drzewach coś pasożytuje... łodygi oliwkozielone, widlasto rozgałęzione, liście skórzaste i jakieś owoce, przypominające jagódki, ale nie...te są białe lub żółte. No, przecież to jemioła, całują się pod nią zakochani, robi się z jej gałązek zimowe bukiety. Zdaje się, że gdzieś wyczytałam, że owoce jej są trujące...

***

Czas jednak wyjść już z kuchni i przejść do pokoju, w którym siedzi ciało jej właścicielki. Nic nie rozumiecie, chcecie czytać od początku? Już tłumaczę, czy nasza dusza nie jest jak kuchnia? Tyle się w niej rzeczy dzieje. UFF! Wyszliśmy już, ależ tam było duszno. Wyobraźmy sobie, że on daje jej dwie godziny czasu, jaki on i komu, czy to ważne, nie będę już podpowiadać. Ona ubiera się ładnie, tak w swoim stylu, w coś, w czym dobrze się czuje, w coś w czym choć przez chwile odczuwa złudzenie piękna, które wyjdzie razem z nim. Gotuje coś, nie wie tylko, co preferuje jej wybranek, chyba nie przepada za rodzynkami, więc może przyrządzi mu za lata ignorancji – „górę rodzynkowa w sosie słodkim”. Nie, raczej nie, nie na darmo zwie się kobietą. Przygotowuje potrawę (bez rodzynek)...drży jej ręka przy doprawianiu, nie może wbić jajka, wyrzuca łyżeczkę do kosza, zalewa herbatę mlekiem, wsadza czajnik do lodówki. Potem sprząta pokój...wynosi stół, znosi poduszki z całego domu i rozrzuca po podłodze, na jej środku rozkłada obrusik, świeczki, kadzidełka...muzyka tłem i wino – tak koniecznie, by zmniejszyć ostrość wzroku, by wyciszyć krzyki rozsądku. No, i oczywiście wazon z gałązkami jemioły, to ona jest tu główną inicjatorka tego spotkania, więc musi przyglądać się z dobrego miejsca całemu zajściu. W końcu przychodzi, zdenerwowany, chyba nie bardziej niż ona, nie wie, co go tu spotka, nie czuje się w porządku wobec swojej dziewczyny, ale dał jej te dwie godziny, żal mu było, litość to taki piękny kwiat. Rozmowa na początku trochę im nie wychodzi, jak nowa układanka, zbyt dużo tajemnic, nieznanych elementów, z których dotykiem i kształtem trzeba się oswoić. Z czasem jest już troszkę lepiej, jedzą, popijają, jedzą, piją i jeszcze piją...rozmawiają, piją. Robi im się ciepło od środka i miło...rozmawiają szczerze, czasem nawet bardzo, trudne te rozmowy. Mija półtorej godziny...siedzą blisko siebie oparci plecami o ścianę, a on pyta, czy ma jeszcze jakieś życzenie, czy chce o czymś porozmawiać. Ona odpowiada drżącym szeptem – Jedno, jeszcze tylko jedno. On ucieka od jej przenikliwego spojrzenia, spuszcza wzrok i czeka jak ofiara na ruch ręki kata...ona chwyta go za twarz jedną ręką i składa na jego ustach maleńki pocałunek, on jest trochę oszołomiony. Gdyby można tak zmienić machanie toporem na pocałunek kata dla ofiary. Zależy, wszystko zależy...kombinacje, prawdopodobieństwa, układy... . Lepiej jednak nie zmieniać. Ona jednak, bystra dziewczyna, zamyka na klucz swojego wybranka z oszołomieniem, nie daje mu się zastanowić. Przez tę dziurkę od klucza całuje go po raz drugi, krótko, ale tak, żeby dobrze zasmakował... – to było moje ostatnie życzenie – szeptała, nie odsuwając twarzy – odkąd cię poznałam, miałam na to ochotę i..., ale nie dane jej było dokończyć. Teraz to ona zasmakowała jego ust, teraz nie było już upływającego czasu, ostatnich życzeń, tak jakby ktoś przypadkiem, a może naumyślnie otworzył drzwiczki od pieca. Buchnęły wyzwolone płomienie pocałunków i zmieszały się z zimnym jeszcze dotąd powietrzem... pocałunki rozsiane po twarzy, szyi, ramionach parzyły. Osunęła się na poduszki, wpadła w nie niczym w trawy polne, które oplotły jej ciało, stała się uległa, zakryta przed światem przez niego...pocałunki ... pocałunki – poparzenia pierwszego stopnia. Pierwsze guziki bluzki chyba same się rozpięły. Wirowały ściany, jakie ściany? Nie widziała żadnych ścian, na niebie pełno było pocałunków. Na drzewach wisiały pocałunki. Gdzieś w oddali zahukał rozsądek, a jego wielkie, świetliste oczy wyglądały przeraźliwie w murzyńskie j ciemności. Zmęczona, wydawałoby się nasycona, przytuliła się do niego. – Ostatnia chwila, dobra wróżka dotknie różdżką i wszystko zmieni się w sen... – pomyślała i pocałowała go w usta, a on uśmiechnął się do niej ciepło. Jednak oboje odpływali już od siebie, nagle silny zimny prąd morski odepchnął ich w przeciwne strony wskazówką zegara. Wybiła ósma. Czas minął. Jej wnętrze na parę dni napełnione było po brzegi wspomnieniami. Tego wieczoru zasnęła uśmiechnięta.

Obudziła się rano, trzeba było wstać jak co dzień. Wiec ziemia kreci się nadal?! A to pech. Wszechmocny Bóg nie zatrzymał jej palcem, nie, więc trzeba umyć ładnie ząbki, ubrać się i iść do szkoły. Nie było już uśmiechu na jej twarzy, zresztą nie miała czasu na to, nie chciała się spóźnić na autobus. Zresztą, czym tu się ekscytować, że ziemia kręci się nadal. – Jedni ludzie właśnie wracają ze szkoły, a ja się do niej wybieram w odwiedziny. Już zaraz wyruszam, tylko zawiążę sobie sznurowadła, żeby czasem z wrażenia się nie potknąć – rozmyślała. Wieczorem po ciężkim dniu, tuż przed zaśnięciem, gdy wskazówki zegara kończyły swój rajd , a może po prostu ona nie zwracała już na niego uwagi, jej wyobraźnia zaczynała pracować, unosiła się w powietrzu para, zapach potu mieszał się z ciemnością nocy. Jedyna chwila przyjemności, niezbyt udana płyta, przykrywająca niebezpieczną studnię pustki, do której mimo złudnego przykrycia i tak można było wpaść. Tak też się działo dzień za dniem. Jakby okradziona ze wszystkich zmysłów, spadała na samo dno, by tam zabawiać się ze szczurami.

Była przerwa. Siedziała na holu i czytała książkę. Nagle przyszedł on, chłopak z jej snów z tej dekady, wspaniałomyślny przedstawiciel gatunku, ofiarodawca sklonowanej przyjemności. Dreszcze przeszły jej po plecach, zwiesiła głowę, lecz nie mogła powstrzymać uśmiechu – No co? Z czego ty się ciągle śmiejesz? – spytał, a ona zawsze odpowiadała tylko jeszcze szerszym uśmiechem, bo jakiej można było udzielić odpowiedzi w biały dzień, mając związane ręce przez dwóch opryszków: rzeczywistość i rozsądek. Czasem w czasie lekcji mówiła do niego w myślach. – Ciekawe, czy słyszysz, co do ciebie mówię. Ach, mój drogi, gdybyś wiedział, jak nam było miło wczorajszej nocy. – Władze polskie od razu objęły urzędowanie. Już 18 czerwca Władysław Sikorski... – opowiadała, zapewne bardzo ciekawie nauczycielka historii. – Nadrzędnym celem życia jest spotkanie z Bogiem i to Jemu... – dyktował notatkę ksiądz. – Wiesz, całuję cię teraz w uszko. Czujesz mój ciepły oddech. – uśmiechała się sama do siebie. – W języku łacińskim tworzenie przysłówków opiera się na... – tłumaczyła z powaga pani profesor. – No, spójrz na mnie, przecież wiem, ze mnie słyszysz...- mówiły jej myśli. Niekiedy rzeczywiście spotykał się ich wzrok, zaglądali sobie wtedy głęboko do wewnątrz, jakby ze zrozumieniem, a może to był smutek. Częściej jednak on irytował się, mówiąc – Przestań na mnie tak patrzeć. albo – Ty znowu z tym swoim przenikliwym spojrzeniem. W ten właśnie sposób czasami zacierała się granica pomiędzy rzeczywistością a światem wyobraźni. Jej cechą charakterystyczną było otaczanie się tymi dwoma światami. Z tymi samymi osobami mogła mieć zwykły i duchowy kontakt, a te dwa światy żyły obok siebie, cieszyły się dobrym zdrowiem i nie wychodziły sobie w drogę, tylko myśli o nich często się zbiegały w jedno miejsce, by poplotkować o sobie nawzajem. Ostatni dzwonek i koniec, każdy idzie swoją drogą, a potem dom, obiad, krótki sen, nauka do późna w nocy, niebezpieczna zabawa z wyobraźnią, kamienny sen i znowu ranek.

Ani ja, ani moja bohaterka nie zdawałyśmy sobie sprawy, jak to coś rosło, jak nabierało siły, by wymknąć się spod kontroli, by stać się samodzielnym bytem, by spakować w tobołek to, co było najważniejsze i pójść z nim na plecach swoją drogą. Bo co to właściwie było, w jakie słowa ja, jako narrator wszechwiedzący mam to ubrać? Ktoś kiedyś powiedział jej – Ty rzeczywiście umiesz kochać, ale to nie była M, więc co, zwykły biologizm przybrany płatkami pachnącej róży, jednostronna namiętność, a może pragnienie – woda przelewane z jednej szklanki-mężczyzny do drugiej-mężczyzny. Wiem, już wiem, wszystko przez tą jemiołę, stojącą w kuchni, to ona wydziela trujące opary, ale czy w ogóle możliwe byłoby usunięcie jej stamtąd? Czy zgodziłaby się na to sama właścicielka? Przypuszczam, ze tak, jednak czy ta kuchnia może w ogóle żyć bez jemioły? – Może, by mu wszystko opowiedzieć wytłumaczyć tę słabość, której sama nie rozumiem...wysłać SMS...poprosić o dwie godziny... –gorączkowo myślała, nerwowo chodząc po pokoju. – Nie, to byłoby zbyt egoistyczne, burzyć mu jego porządek, on jest szczęśliwy, kocha swoją dziewczynę. To by było także nie porządku wobec niej, ona tyle czasu na niego czekała... Wahała się tak jak wskazówka zegara na wadze, gdy na przemian wchodzą na nią gruby-chudy, głupota – zdrowy rozsadek, 1800 – tak, 1900- nie, 2300 – tak...pisze: „czekać na ciebie – czynność bez końca – z światła pochmurnego – budować twoje usta – pasma włosów – palce...”, po paru minutach dalej: „opowiadać o tobie – ciemnej wronie przelatującej – nad kwadratem mojego łóżka – zaczepiać ciemną wronę – i w rozczesane skrzydła – wykrzyczeć strach.” Jak ładnie, jak romantycznie, jak idealistycznie, aż dech zapiera w piersiach. Tak, dla takich chwil warto żyć. A co było rano dnia następnego? Wstyd mi pisać o tym, obudziły ja własne myśli drżące – Boże, co ja zrobiłam, musze to jakoś odkręcić, może napiszę mu, ze przepraszam, ale chyba pomyliłam numery i przypadkowo dostał jakieś dwie wiadomości, a może się nie domyśli, że to ode mnie, chyba oszaleję...jak może stać się coś, co już się stało.

Parę tygodni wcześniej jechała autobusem, nie myślała w ogóle o nim. Bo niby dlaczego, wtedy był inny on. Ta wielka fala przyszła przed paroma dniami, jak to zwykle u niej bywało, nagle i gwałtownie zalała wszystko, zachwiała fundamenty. Przysiadła się do niej dawna znajoma, która po kilku minutach wspólnej jazdy zaczęła wylewać żale, ciążące jej na kobiecym sercu. – Nie wiem, co mam zrobić, nie mogę już wytrzymać. On mi się tak podoba – zaczęła powoli, lecz po kilku sekundach nie mogła się już zatrzymać, biegła, biegła, a jej wybranek z nią, przynajmniej w słowach. Ewa uśmiechała się przez ten czas, znała już każde słowo, zanim wypowiedziała je jej towarzyszka. – Musisz udawać, ze go ignorujesz, że nie lecisz na niego... –radziła – faceci z reguły unikają dziewczyn, które mogą mieć. Lubią kobiety intrygujące, dlatego ty na razie wydajesz mu się nudna. Jesteś jak płaczliwy Albin ze „Ślubów panieńskich”. Ciągle wzdychasz i użalasz się nad sobą. Parują z ciebie siły, moja mała ! Rozumiesz, o co mi chodzi? – Tak, tylko to nie jest takie proste – mówiła ze smutkiem – wiele razy sobie obiecywałam, ze to koniec, a gdy go znowu zobaczyłam, to... . Ewa wchodziła już powoli do wody własnych przemyśleń, by po chwili zamoczyć się cała. – Więc, jak rozmawiać z mężczyznami, którzy rzucili na nas urok albo których same o ten urok poprosiłyśmy? Wyglądałaby zabawnie taka sytuacja. Rozlega się pukanie do drzwi. Otwiera on i mówi – Czego znowu chcesz? - A ona na to –zaurocz mnie, chłopcze, bo jak nie, to nie odejdę ! Tak, to byłoby ciekawe. Czy nie powinniśmy mówić szczerze, prostodusznie o tym, co czujemy, przecież wtedy wydaje się nam, że są to uczucia czyste jak górski strumień, płynące z samego serca. Czy nie jest bez sensu taka zabawa w M w wieku młodzieńczym, jak można dzielić na cząstki coś tak wielkiego. Chwileczkę, a może to nie jest wcale wielkie, tylko ludzie w tym wielkim supermarkecie przypięli temu niewłaściwa etykietkę. Boże, przecież ja tu wysiadam. Zerwała się – Panie kierowco ! – krzyknęła. – Przepraszam. Do widzenia ! – powiedziała, zamykając z trzaskiem drzwi autobusu.

Siedziała sobie już w swoim pokoju, słuchała muzyki, pływając w jeziorze swoich myśli. Ewa w ogóle lubiła pływać w ten specyficzny sposób. – Dobrze, że jestem sama. Faceci są beznadziejni, nigdy nie rozumieją kobiet. Są zimni jak lodówka. Biedna Kaśka ma tyle problemów i jeszcze świat jej się zawalił przez tego idiotę. Niektórzy nazywają mnie feministką. Bzdury! Tyle cennej energii traciłam kiedyś przez facetów. Lubię być sama, tylko czasem gdy pokłócę się z Samotnością jest mi smutno. Wtedy odzywa się we mnie jemioła, ten pasożyt. Przez nią moja krew jest już naw wieki zatruta. To ona jest przyczyna wszelkich sprzeczek z Samotnością. Wyczuwa, kiedy jestem słaba i wchodzi mi do mózgu, bierze oczywiście ze sobą fotel bujany, druty, wełnę i usadawiając się w nim wygodnie, zaczyna opowiadać mi bajeczkę, a ja słucham zahipnotyzowana z przymkniętymi oczyma, a kiedy kończy, moje serce otacza już ciepły, wełniany szal marzeń. Też mi babcina troskliwość! Ale już dosyć, trzeba zabrać się do nauki. Była trzecia w nocy, gdy wszystko skończyła.

Położyła się wreszcie do łóżka i wtuliła głowę w poduszkę jakby chciała, by całe zmęczenie wyszło z jej głowy i wsiąkło w te gęsie pióra. Przez zamknięte oczy widziała jak idzie ulicą jakiś..., sięgnęła ręka do kieszeni kurtki po maleńki kalendarzyk. - Czyżby zaczęła się nowa dekada? – pomyślała. Tymczasem nieznajomy zniknął, jest już za zakrętem, a może już za dwoma. Nie, nie, chyba się mylę, ona wygląda jakby właśnie mu się przedstawiała. Oczy zachodzą jej mgłą. Tak, tak na pewno zaczęła się nowa dekada...w pokoju zapachniało jemiołą, kobiecość zawsze czuć z daleka. Ewa szła dalej pusta ulicą. Spojrzała na prawą stronę w głąb parku, na ławce siedział mętny wzrok, który patrzył bez oczu gdzieś ponad dachami domów, w dłoni papieros, na twarzy zarost. Tak, to byłby typ dla niej – facet nie poukładany, który je nogą, kopie pusta puszkę od piwa ręką, a czuje heroiną. Czy perspektywa obcowania z nim nie jest na tyle pociągająca, by się obejrzeć. Dla niej jest, bo się ogląda. O mały włos nie wpadłaby na młodego tatusia z dzieckiem. - Och, przepraszam... – mówi, unosząc kokieteryjnie rzęsy – zapatrzyłam się... – ciągnie, odgarniając włosy z czoła – taka piękna mamy dzisiaj pogodę. – Prawda, dawno nie świeciło słońce – wskazał dłonią na niebo, które odbiło się od drobiazg znajdujący się na jego palcu. – Może ludzie będą optymistyczniej spoglądać na świat. – Myśli pan – odparła ochoczo - że to w ogóle możliwe, chociaż rzeczywiście wiosną rodzi się w sercu nadzieja. Mały chłopczyk zaczął przestąpywać z nogi na nogę, chciało mu się siusiu, chyba szarpnął ojca mocniej za rękaw, bo ten ocknął się wreszcie. – Pani wybaczy, musze odprowadzić synka do przedszkola. Bardzo miło się rozmawiało. Może spotkamy się jeszcze kiedyś. – Z przyjemnością – odrzekła z tajemnicza miną, nie można było odgadnąć, co tak naprawdę myśli, a może sama nie wiedziała. – Dam pani swój telefon. – powiedział. – Dobrze. – odpowiedziała i zaśmiała się serdecznie na widok wywróconych z niecierpliwości oczu chłopca, który widocznie stracił całą nadzieję, że tym razem nie spóźni się do przedszkola. Schowała karteczkę z telefonem do kieszeni, pomachała chłopcu i poszła dalej ulicą. Przechodząc przez park, zerwała sobie małą gałązkę jemioły i przypięła do kołnierza kurtki. – O Ewa, co tutaj robisz o tej porze? I taka promienista, wyglądasz jakoś inaczej – spytał jej dobry znajomy, nie zdążyła odpowiedzieć, bo on ciągnął jednym tchem – A to tutaj, to co? – wskazywał na gałązkę pytającym wzrokiem. – Jemioła – roześmiała się – wiesz, Kuba jestem kobietą. Jestem kobietą z jemioła, a moim przeznaczeniem jest mężczyzna. – Ho, ho, kobieta z jemiołą. Ej, mała, czy ja nie stoję czasem na drodze twojego przeznaczenia?! – powiedział figlarnie – Nie żartuj sobie ze mnie, tacy właśnie jesteście – westchnęła ciężko, udając, ze jest obrażona – ale co zrobić, kiedy takie jest moje przeznaczenie... kobiety z jemiołą.


dobry– 13 głosów
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Maciej Dydo Fidomax
Maciej Dydo Fidomax 13 czerwca 2002, 20:11
uśmiechnął się pod koniec, bo tekst okazał się czymś więcej niż rozprawką "ja i Bruno Schulz", w połowie klimat sięgnął z leksza "nastkowego" poziomu.. ale język w który wpadła na dobre autorka wybrania tekst na tyle, że pod koniec na mojej twarzy zagościł szczery uśmiech.. sprawić coś takiego, tekstem o "zakochanej nastolatce" jest naprawdę trudno.. za to gwiazdka..
Misiek 14 czerwca 2002, 01:09
Bardzo ambitny mimo tej tematyki. I bardzo dobry. Wartosc wyraza sie w sposobie prowadzenie narracji i budowie 'tla' Nic pozostaje tylko pogratulowac i zyczyc by nastepny byl przynajmniej tak dobry.
cyryrl
cyryrl 23 lipca 2004, 22:44
ciekawy.....oj ciekawy...a wydawałoby sie że całkiem inny......
Dunia 20 listopada 2006, 12:13
troszkę dlugi jak chciało ci się tyle pisać? podziwiam cię ale podoba mi się papatki:)
przysłano: 12 czerwca 2002

Inne teksty autora


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca