Siedzę sobie właśnie i liczę swoje żebra. Po kolei, zaczynając od dołu, raz, dwa, trzy...Gdy już wszystkie zliczę jadę znów od góry, cztery, pięć, sześć...Dzięki temu jestem o wiele lepsza z anatomii. Wiem gdzie leży mostek a gdzie łopatka. Kość promieniowa, łokciowa, piszczelowa, strzałkowa, kulszowa...Taka wyliczanka to bardzo przyjemne zajęcie. Spróbujcie sami. Najprzyjemniej jest gdy w dotyku czuje się twardość i pozorną gładkość kości, bardziej zaawansowani mogą wyczuć wszystkie jamki, szczeliny, otworki. Wystarczy pozwolić palcom błądzić po swoim ciele i wsłuchać się w przepływającą energię.
Jedna kosteczka...druga...
Zaciskam lewą dłoń i przyglądam się pulsującym, niebieskim żyłkom na wewnętrznej stronie nadgarstka. Widzę wyraźne wybrzuszenia, wygląda to jak skomplikowana sieć autostrad, krzyżujących się ze sobą w różnych miejscach. Widzicie? Rozluźniam uścisk i znów zaciskam. Rozluźniam- zaciskam. Mam wrażenie, że żyły chcą wydostać się na zewnątrz, rozpychają się i wybrzuszają coraz bardziej. Rozluźniam- zaciskam...Lubię tę zabawę. Jak w chowanego bo gdy otwieram dłoń niebieska siateczka znika gdzieś, przytłoczona milimetrową, podskórną tkanką. To dość proste, każdy potrafi bawić się w tą grę. No, spróbujcie: rozluźniacie- zaciskacie. I tak na przemian. Fajną zabawą dla amatorów jest też liczenie żeber o którym wspominałam na początku. Tylko, że w to nie mogą bawić się wszyscy, jedynie tacy jak ja. Tłuściochy muszą znaleźć sobie inną zabawę. Sama byłam kiedyś gruba i z własnego doświadczenia wiem, że tłuszcz chamsko oblepia żebra, ba, nawet mięśnie i nie chce się dobrowolnie wynieść. Z nim trzeba ostro bo niezauważony łapie wszelkie niewinne szarlotki, ciasteczka, czekoladki i za nic nie zamierza wypuścić. Dlatego w walce z nim należy zastosować ciężką artylerię: głodówkę, ponieważ pozbawiony ofiar umiera. Wtedy już spokojnie można liczyć sobie żebra.
Jest jeszcze jedna zabawa dla początkujących, chociaż trochę bardziej skomplikowana. Tym razem trzeba do niej ściągnąć spodnie, bardziej zaawansowani (nieskromnie przyznam się, że ja już należę do nich) są w stanie bawić się w ubraniu. Trzeba usiąść albo położyć się wygodnie. Im bardziej wystają kości biodrowe, tym lepiej. Gotowi? Pokażę wam jak się to robi.
Znajduję najbardziej wysunięty punkt po lewej stronie miednicy. Delikatnie przesuwam palcem, kawałek po kawałeczku, w głąb ciała, starając się ani na moment nie odrywać dłoni od ostrych zarysów kości. Posuwam się głębiej i głębiej. Czasami na przeszkodzie stają mi resztki skóry ale omijam je zręcznie i brnę dalej. Jestem już w połowie drogi, mam wrażenie jakby po moim ciele trakt wyznaczyło sobie tysiące mrówek-robotnic, pracujących zapamiętale od świtu do nocy, biegających maciupkimi odnóżami, bez wytchnienia, tam i z powrotem. Łaskoczą mnie, kłują boleśnie, próbują przerwać moją wędrówkę wzdłuż miednicy ale ja się nie poddaję. Jeszcze pięć centymetrów, jeszcze dwa...już! Już!!! Dotarłam do prawego punktu miednicy bez odrywania palca. Niby proste ale wymaga trochę zwinności, wytrzymałości i cierpliwości. Szczególnie w momencie starcia z mrówkami. To chytre stworzonka, żyją wraz ze mną od momentu pokonania tłuszczu. Całkiem niedawno znalazłam sposób by się ich pozbyć raz na zawsze. I o tym będzie czwarta zabawa. Przyznam się wam, że nie bawiłam się w nią jeszcze bo jest niezwykle trudna i trochę pracochłonna ale doszłam już prawie do perfekcji i nie boję się za bardzo tego co nastąpi. Cokolwiek by się stało, błagam, nie przerywajcie mi zabawy bo to jedyny sposób na pozbycie się tych przebrzydłych mrówek. Najwyżej wyjdźcie z niesmakiem zamykając za sobą drzwi.
Najpierw robię znak krzyża, gdyż mimo wszystko jestem osobą wierzącą. Potem szukam ciepłego, pulsującego miejsca na piersi. Czuję, jak bije moje serce, leciutko, tak jakby brakowało mu sił. Tuu-duu. Tuu-duu. Biorę głęboki oddech, aż do płuc, serce chyba wie co chcę zrobić bo uderzenia stają się szybsze, tu-du, tu-du, tu-du. Nie bój się to potrwa chwilkę, szepczę cichutko. „A potem będzie spokój... I mrówek nie będzie...”-tłumaczę. Zaciskam palce wokół pulsującego miejsca, coraz bardziej, coraz mocniej, coraz głębiej. Przedzieram się przez tkanki jak przez roztopione masło. Boli, boli strasznie! Co gorsza, mrówki zorientowały się, zmieniły swój szlak. Słyszę teraz tupot maleńkich nóżek zmierzających ku mojemu sercu, tak śmiertelnie przerażonemu, że ze strachu zapomniało już wybijać te swoje „tu-du, tu-du”. Omijam płuca, po omacku szukam ledwo pulsującego miejsca, by zdążyć przed mrówkami. Zbliżają się, są już w aorcie! Z czoła spływa mi strużka potu, z której robi się strumień zmierzający w kierunku szyi i prawej pachy. Przerywam gęstwinę żył i tętnic. Jest! Moje maleństwo, już dobrze...Już ci nic nie grozi...Wyciągam drżącą rękę, trzymającą kurczowo małą, czerwoną pompkę. Opieram się ciężko o krzesło i spoglądam na nią spod przymkniętych powiek. Pompka wydaje swoje ostatnie, żałosne „tu-du” i milknie. A ze mnie, jedna po drugiej, wyskakuje tysiące mrówek.