- Nie, z pewnością. Zrozum, po prostu nie mogę - odpowiedziała po cichu, lekko podnosząc głos. Dostrzegł to i postanowił działać pojednawczo.
- Ale nie ma sprawy... Liczyłem na coś innego, ale nic się nie stało. Wszystko jest jak najbardziej w porządku. Chciałem się tylko upewnić - zaczął przekonywać ją co do niewinności własnych za-miarów.
- Wiem, że liczyłeś na coś innego, no i przepraszam. Po prostu nie mogę. A teraz jeszcze muszę się spieszyć na autobus.
- O.K. Zadzwoń, jak wrócisz.
- Dobrze. Całuski.
- Całuski.
Odłożył słuchawkę. To, co właśnie usłyszał, nie nastroiło go najlepiej. Po dzisiejszym dniu oczekiwał czegoś innego. Ślęczenie nad książkami, kucie do matury, samotne rozmyślania - wszystko to nie bardzo mu się uśmiechało. Zresztą od dłuższego już czasu miał tego najzwyczajniej dosyć. Słowa, zdania, akapity przepływały przez jego umysł, ale nie zostawały w nim na długo. Czę-sto miał wrażenie, że w nich tonie, lecz gdy tylko zaprzestawał na chwilę lektury - nie mógł odnaleźć nawet ich cienia. Stawały się równie bezużyteczne jak walające się fotografie, potwierdzające istnienie dawnych przyjaźni, których natury i sensu nie rozumiał w najmniejszym nawet stopniu. Nie zależało mu zresztą na tym, by to rozumieć. W przypadku dat i literackich prądów było o tyle inaczej, że póki co chciał, by cokolwiek osiadło w jego głowie. Z jakichś bliżej nieokreślonych przyczyn graniczyło to jednak z niemożliwością. Parokrotnie zabierał się do tych samych rzeczy, próbując zrozumieć na przykład dzieje monarchii piastowskiej, ale efekt był ciągle ten sam, bezmiernie irytujący. Wstawał wówczas od biurka i oddawał się temu, co w danym momencie najbardziej mu pasowało: ćwiczeniom, myśleniu albo słuchaniu muzyki.
Po tamtej rozmowie, pozostawiwszy sobie parę chwil na przemyślenie tego, co z niej wynikało, również wstał z krzesła i podszedł do okna. W domu było bezmiernie cicho. Przebywał w nim sam, co sprzyjało takiemu stanowi rzeczy. Teraz jednak wcale go to nie cieszyło. Zmęczony, znu-żony i zniechęcony z przyjemnością porozmawiałby z kimś, gdyby tylko miał taką możliwość. Miał przemożne wrażenie, że słowom, cudzym słowom uda się wydobyć go z tego, w co właśnie zapadał. A no właśnie... Czuć czyjś oddech i obijanie się słów po twarzy. Kilka minut prawdziwego zrozumie-nia. Wytchnienie. Odpoczynek po długiej ucieczce... No właśnie, ucieczce... Ale dokąd? Z jakiego powodu? Przed...?
Wpatrywał się uważnie w znany sobie fragment przestrzeni za oknem. Nie cieszył go ani trochę, a raczej budził złe skojarzenia. Dawnego widoku już nie było. Zniknął wraz z pamięcią, realną pamięcią miejsca, w którym kiedyś mieszkał. Kiedyś... Przypominał sobie daty, szereg dat. Jedne po drugich stawały przed jego oczami, znacząc dokładnie: nic. Skądś pamiętał te cyfry, ich kombinacje, lecz mówiło mu to bardzo niewiele. Gdzieś wówczas był. Coś robił. O czymś marzył. Do czegoś dą-żył. Teraz... W obliczu cyfr: miazga, którą nawet tęsknoty nie da się zadławić. Taka prawda. Z przy-krością: idź dokąd chcesz, ale wiedz, że za tobą urywa się przestrzeń, że tuż za twoją stopą zapada się grunt, po którym kroczyłeś, tak dufny we własne siły. Nigdy nie zapominaj o tym, nie folguj nadziei. Nie licz kroków. Doliczysz się śmierci...
Za oknem nic się nie działo. Arcydzieło przeciętności: szumiący, sosnowy las. Piaszczy-sta droga, tak wszechobecna na Mazowszu. Piasek: żółto-szary, z przewagą szarości - podobny do ludzkich twarzy. Bardzo rzadko: znak obecności człowieka - rower bądź piechur, podążający nie wia-domo dokąd i czemu. Gdy widział kogoś, kto szedł tamtą drogą, nachalnie zadawał sobie właśnie to pytanie: dlaczego idzie, jaki widzi w tym sens. Samemu miał olbrzymie trudności w wyjaśnieniu tych kwestii. Bo przecież on także mógłby wyjść. Wyjść? Nic prostszego. Buty na nogi, koszulka na tułów, nawet niekoniecznie... A za marną, stalową siatką: świat. Kombinacje zdarzeń. Zderzenia ludzkich płaszczyzn. Korne modlitwy i wyuzdane ekstazy. Wino życia - i wino śmierci.
Długo stał tak, patrząc i próbując dociec, czemu to robi. Olbrzymi dom wręcz kusił naj-różniejszymi możliwościami. Zejść nieco niżej i uchlać się do nieprzytomności, czerpiąc olbrzymią przyjemność z bełtania na marmurowe posadzki, dziewiczo czyste klozety. Podnieść słuchawkę, wy-kręcić jakiś głupawy numer i sprowadzić sobie panienkę: jedną, dwie. Włączyć komputer i robić to samo, tyle że bezkarnie, bezosobowo, będąc zaplątany w sieć beznadziejności. Poszukać adresu paru kolesi, którzy swego czasu proponowali mu amfę. Tyle możliwości. I żadna nie pasuje. Żadna. Nie mówiąc już o leżeniu, czytaniu, nawet słuchaniu. Igły powbijane w duszę. No i nie ma spokoju.
Postanowił zejść na dół. Nie miał żadnej koncepcji, ale postanowił tak, by się uwolnić. Chociaż na chwilę. Szedł drewnianymi, wypolerowanymi schodami. Starał się możliwie najgłębiej przeżywać to, co robił. Każdy krok denerwował go jednak niepomiernie. Nie był w stanie tego wytłu-maczyć. Może kiedyś... Fizycznie czuł się nie najlepiej, ale bywało gorzej. Psychicznie natomiast czuł się fatalnie. Coś uwierało go. W głowie. A najbardziej w sercu. Tak przynajmniej czuł: coś siedziało bądź leżało na piersiach, nie dając złapać głębszego oddechu. A w takich sytuacjach: człowiek dusi się. Drażni go wszystko. Macha z furią, bezsilnie ramionami. Nie może się wyzwolić. Krew zawiera coraz mniej tlenu. Komórki pracują na przyspieszonych obrotach. Coraz szybciej, coraz szybciej... Pada nieprzytomny. Jeszcze kilka chwil wytrzyma z tym ciężarem. Nie wiadomo, jak ratować. Nie-możność. W końcu umiera...
Otworzył lodówkę i niemal natychmiast ją zamknął. Jeść nie miał zamiaru. Wyszedł na dwór. Jeszcze bardziej przydusił go natarczywy, gorący zapach kwitnącego bzu. Ciosy zaczęły zada-wać promienie słoneczne. Od tylu dni ani wytchnienia od słońca, upału... Nienawidził tego. I żadnej deszczowej chmury. Puste, błękitne niebo naśmiewało się z niego niewinnym obłoczkiem, wiszącym wysoko, nieruchomo. Wrócił do mieszkania.
Usiadł przy stole i położył na nim głowę. Wciąż pulsowała bólem, czuł każde uderzenie tętniczki w mózgu, tak silnie, jakby dobierał się do niego młot pneumatyczny. Kombinat wewnętrz-nych odgłosów rozkręcał się na dobre. Mało brakowało, a przekroczyłby swoje granice, wylewając się potokiem zaśmieconej wszelakim świństwem krwi. Tak mu się wydawało. Starymi, wypróbowanymi sposobami starał się z nim walczyć. Zamykał delikatnie oczy, otwierał je powoli, brał głębokie odde-chy, rozprężał się, ale nie przynosiło to rezultatu. Ulga była chwilowa i bardziej polegała na sugestii, niż na czymkolwiek innym.
Ponownie wstał. Tym razem rozbolały go nogi. Łydki. Przypomniały sobie po prostu o wczorajszych szaleństwach: rowerem długie kilometry przez las, pędem, nie zważając na nic, z trudem omijając drzewa, drągi na drodze, próbując chwytać zwiewną dłoń świata... I na nic. Stanął potem na progu domu i zrozumiał, że nie wie, czemu to zrobił. Wyjechał, bo nie mógł siedzieć, myśleć. A prze-cież kiedy jechał - właśnie myślał, niezwykle intensywnie. Mijały obrazy, ale były one jeszcze mniej rzeczywiste niż reality shows. Jak jakieś śmieszne, nieco idiotyczne układanki bezsensownych ele-mentów: krzewów, chmur, zagajników, polan, ścieżek... Niepołączone ze sobą żadnym istotnym związkiem. Rozrzucone obok siebie i posklejane byle jak, nie wiadomo po co. Obce i nieprzystępne. Wydawało mu się wówczas, że mogą owe elementy zadawać jedynie cierpienie, że nie ma w nich nic pozytywnego.
***
Ogromny las. Potężny, szumiący, wielobarwny. Kolejne piętra roślinności jak stopnie ku objawieniu. Dostojeństwo brązowych, ociekających żywicą kolumn, które zwieńczone są kapitelem wieloszumnych gałęzi. Łagodne ornamenty krzewów. Kojący, brązowo-szary dywan igieł i drobnych patyczków. Gdzieniegdzie drobny kształt: mrówka. Błękitna zatoka nieba wlewająca się w oczy wszystkimi dziurami w tej żywej świątyni.
Leży na kocu. Wyciągnięty swobodnie. Ręce pod głową. Wzrok skierowany w górę: bada co się dzieje wokoło. Radar słuchu nastawiony najczulej, jak tylko można: pilnuje by nie uciekł żaden szmer, trzask, stukot, szelest. Umysł rześki, aktywny, rejestruje i stara się wchłonąć: to, co się dzieje, kształt chwili.
Dobrze tak leżeć. Praży słońce, choć nie tak bardzo. Nawet wiatr dotyka inaczej, milej. Zupełnie tak jak palce tej, której nie ma... Pozostać tak na zawsze. Mimo wszystko, mimo przetaczają-cych się ponad głową planet, komet, kłótni, wojen i czego tam jeszcze. Oddychać swobodnie, tak jak się powinno, czując, że nie ma nic równie prostego i cudownego. Każdym zakątkiem świadomości rozumieć, że się żyje i że nie ma nic piękniejszego, nic prawdziwszego, nic ważniejszego. I nawet kiedy przyjedzie wstać: robić cokolwiek, ale bez oporu, bez bólu, z dławiącym szczęściem w gardle, który wyciska łzy i daje oczyszczenie. Nic więcej nie potrzeba.
***
Cały czas się wahał. Kompletnie nie miał pojęcia, co robić dalej. Grał na komputerze, ale i to go znudziło w końcu. Za każdym razem, gdy wstawał, łydki rozpoczynały swój koncert bólu. Od siedzenia rozbolały go plecy, i to wcale nie na żarty. Miał już z nimi sporo problemów, ale żeby akurat teraz... Nie mógł tego zrozumieć. Jakby nie było lepszych momentów, jakby to wszystko musiało wła-śnie teraz zlewać się ze sobą, podnosić do n-tej potęgi, mnożyć w nieskończoność... To było prawdo-podobne, że ona nie przyjdzie. Zazwyczaj miewał w takich sytuacjach przeczucie i także tym razem się ono spełniło. Być może umiał wyłuskać to z rytmu jej słów, z ich barwy, melodii, czegoś jeszcze bardziej nieuchwytnego... Być może jednak przeczucie to pojawiało się jeszcze wcześniej, okrążając go jak rodzaj obsesji, jak złowieszcza zapowiedź zbrodnii w postaci gęstniejącego powietrza wokoło... Czasem zastanawiał się nawet, czy to nie on sam prowokuje te wypadki. Brzmiało to w jego umyśle dość irracjonalnie, ale od czasu do czasu poważnie zastanawiał się nad taką hipotezą. Ciekawiło go po prostu, czy także ona potrafi wyczuwać najróżniejsze odcienie w jego głosie, a co za tym idzie wie-dzieć, czy tym razem będzie dobrze czy źle. Nie przynosiło to ostatecznych rozwiązań, ale pozwalało mu szukać, pytać, zajmować się czymś w miarę sensownym, nie popadać w odrętwienie...
Po długim namyśle postanowił się przejechać rowerem, tak jak wczoraj. Nie palił się do tego, jednak była to jedna z najbardziej konstruktywnych rzeczy, jakie mógł zrobić. Gdy zszedł do garażu, by wyciągnąć z niego rower, rozmyślił się. Wiedział, że jest zmęczony i że po powrocie bę-dzie jeszcze bardziej: zmęczony i wściekły. Więcej złości już nie potrzebował, a wręcz bał się, że mo-że się to źle skończyć: dla niego i innych.
Wyszedł na dwór i zaczął chodzić wokół swojego domu. Już wielokrotnie odbywał takie niby-podróże, próbując się uspokoić po najróżniejszych wypadkach. Trasa, którą chodził, przekształ-ciła się nawet w ścieżkę, wydeptaną w pedantycznie oczyszczonej i przyciętej trawie. Był to zarazem materialny ślad jego jałowych rozmyślań i znak ich zamknięcia, beznadziejnej kolistości. Kroczył tą ścieżką naprzód, dokądś, a zawsze dochodził w miejsce, z którego wyszedł. Obchodził tę monstrualną budowlę nieskończoną ilość razy, wynajdywał tysiące rozwiązań, tworzył wiele wspaniałych afory-zmów, przed jego oczami otwierały się wrota objawienia i czuł, że nigdy już nie będzie tak samo, po czym za którymś kolejnym razem rezygnował z wędrówki, wchodził po paru schodkach na ganek, przekraczał pierwsze i drugie drzwi i nie rozglądając się wokoło, nie notując żadnego szczegółu wstę-pował na drewniane schody, które prowadziły go do jego pokoju. Gdy już tam docierał, przestrzeń jego rozmyślań rozpływała się zupełnie. Siadał przy biurku bądź kładł się na łóżku i patrzył się bez-namiętnie na cokolwiek: drzewa za oknem, podłogę, sufit, jakieś książki, gazety. Działo się pomimo walki, pomimo starań. Przestrzeń jego pokoju, jego domu była przestrzenią zaklętą, zaklętą i przeklę-tą. Nie mógł tam myśleć swobodnie, konstruktywnie. Nie chciał i nie mógł. Coś przygniatało go, krę-powało w tych olbrzymich, przestronnych pomieszczeniach. Jakiś mistyczny akord tych murów unie-możliwiał mu bycie wolnym, bycie sobą, pełne przeżywanie mijających chwil. Co jakiś czas budził się z tego letargu, ale tylko na moment, po to, by zorientować się, w jakim przebywał stanie i w jakim stanie się zaraz ponownie pogrąży. Zdawał sobie sprawę, że może ponownie wyjść, ale i to, w końcu, nie dawało nadziei: bo przecież trzeba było wrócić, usiąść, pogrążyć się w tym czymś, co otulało go błyskawicznie i niemalże czule... Z rozkoszą wyrwałby się z tego... Zresztą kochał ,,Mury"... ,,wyrwij murom zęby krat, zerwij kajdany, połam bat, a mury runą, runą, runą i pogrzebią stary świat"... Ta piosenka napełniała go na krótki czas siłą, by wkrótce mógł się zorientować, iż nadal jest równie sła-by, beznadziejnie słaby... Rycerz opętania... Laleczka ułudy... Marionetka absurdu... Wymyślał różne nazwy. W tym zresztą był dobry. To potrafił najlepiej. Nazywać i klasyfikować. Układać w szufla-deczkach, na półeczkach. Kiedyś z tego powodu odczuwał radość, prostą radość tworzenia i pielęgna-cji tego, co stworzone. Teraz czuł jedynie, że tylko to pozwala zapychać nicość, koić ból bezmyślności i udrękę rozmyślań... chroniczne zmęczenie i postępującą sflaczałość... bezmiar pytań i brak odpowie-dzi... życie duszy zmierzające ku śmierci...
Za którymś z kolejnych kółek wokół domu zauważył, że ktoś stoi za płotem. Z początku nie poznał jej. Wzrok odmawiał mu ostatnio często posłuszeństwa...
- Cześć - krzyknęła donośnie, wpatrując się w niego, jak zdołał zauważyć, z zacięciem.
Poszedł w jej stronę. Coś burzyło się w nim, niepokoiło... Po chwili zauważył, że to Marta. Spodziewał się tego, idąc w jej kierunku, a jednocześnie zaskoczyło go to. Przez moment miał nadzieję, że jednak... Marta mieszkała dosyć blisko, więc nie było dla niej zbytnim wysiłkiem przyje-chać, nawet ot tak, po prostu... pogadać. Nie to co dla Kasi.
- Cześć - odpowiedział jej, podchodząc do furtki i otwierając drzwi.
- A co z psami? Nie masz już? - zapytała.
- Nie, całe szczęście. Wyły po nocach. Oddaliśmy znajomym. A co cię sprowadza... Wiem, że py-tam niegrzecznie i głupio... Po prostu się ciebie nie spodziewałem. To wszystko.
- A, tak... Kiedyś ci obiecałam, że wpadnę. No i jestem... Nie jesteś zadowolony? - zapytała, zmie-niając ton głosu na nieco smutny i zakłopotany.
- Skąd... - uśmiechnął się, mówiąc to - przecież ci powiedziałem. Nie spodziewałem się ciebie. Nic więcej.
- Na pewno?
- No pewnie, że na pewno. W ogóle nie ma o czym gadać... Siedzę sam w chacie i, jak sama wi-działaś, kiedy już nie mogę dłużej, chodzę wokół niej... Nieco pochrzaniona sprawa. Sąsiedzi się trochę dziwią, pewnie i śmieją... Zresztą, to nieważne. Mam nastrój na chodzenie, to chodzę.
- Jasne. Chcesz się gdzieś przejść?
- Dlaczego nie... Samemu się nie chce. Ten las - uczynił gest ręką i skrzywił się nieznacznie - sprzyja wyłącznie pierdolcom. I to jest przekleństwo... Naprawdę się cieszę, że przyjechałaś.
- Dobra, dobra, teraz się cieszysz, tak? - zaczęła się przekomarzać, uśmiechając się i przekrzywia-jąc zabawnie głowę. - Już ja cię znam, stary ściemniacz... ,,Najbardziej lubię małe piersi... Zbyt duże to obrzydlistwo". Tak? A Kasia?
- No w sumie... Masz całkiem niezłą pamięć. Nikt ci tego jeszcze nie powiedział?
- Nie - odparła, niby to łasząc się zalotnie do niego. - Ty jesteś pierwszy, wiesz, misiu?
- Już misiu, no wiesz? - oponował, robiąc to samo. - Nie za wcześnie?
- Skoro mówisz... - odparła, kokietując go obrażoną miną.
Rozmowa urwała się. Stali naprzeciw siebie, dość blisko. Patrzyli sobie bardzo głęboko w oczy. I jedne i drugie były roześmiane. Bawiła ich ta sytuacja. Dawno nie rozmawiali w ten sposób, dawno się nie widzieli. Cieszył ich widok własnych twarzy. Najzwyczajniej w świecie. Tak jakby parę godzin wcześniej dopiero się urodzili, jakby widzieli się pierwszy raz, w zachwyceniu.
- Idziemy? - przerwał tę idyllę Adam.
- Pewnie. I tak widzę, że o niczym innym nie myślisz.
- Znam taką jedną ścieżkę na zajebistą polanę. Co ty na to?
- W porządku.
Adam poszedł do domu, zamknął go na klucz i wrócił do Marty. Ruszyli piaszczystą ścieżką, dosyć jednak szeroką. Na nogach mieli sandały, więc nie przeszkadzał im wszechobecny piasek. Nie bardzo wiedząc czemu, Adam cieszył się, że tak właśnie jest, że piasek wsypuje się mu do butów. Nie potrafił tego wytłumaczyć, ale miał wrażenie, że od dawna nie odczuwał niczego w ten sposób... Jakże prosty, bezpośredni... Jak gdyby ktoś nagle przełożył jakąś przekładnię i... sprawił, że piasek znowu jest piaskiem, że nic więcej nie trzeba tłumaczyć, niczego więcej dociekać... Właściwie po co, skoro przeniknąć się nie da... Drzewo to drzewo, i już... Koniec, kropka, nic więcej... I jeszcze: poczuć to. Być tym, który czuje, że drzewo jest drzewem, że nie warto grzebać w słowach, zaśmiecać umysł, męczyć język... Szli, zanurzeni w podobnym poczuciu. Ona również... Już od dłuższego czasu tęskniła za czymś takim... Nawet nie zdawała sobie sprawy, że tak jest... Właściwie to uświadamiała to sobie, idąc obok Adama... Zgrzyty i skowyty: wewnątrz... I oto nagle: uwolnienie. Tyle czasu: myśla-ła, rozdzielała każdą myśl na czworo, pozwalała jej pączkować, bujać, osiągać niebotyczne rozmiary... zasłaniać... rzeczywistość. Teraz to opadało z niej, odpływało bezboleśnie, cicho... Nie mogła tego pojąć. Jak? Czemu? Tak dużo walki, a nagle nie ma o czym mówić? Czuła, że ma wolne ręce, wolne nogi, wolne oczy, wolną głowę, wolną duszę... Miała wrażenie, że przy pomocy tej wolności może uczynić wszystko... Wznieść przecudny raj... a potem zburzyć go za jednym skinieniem palca.
Nadal szli obok siebie w milczeniu. Nie krępowało ich to. Dziwili się tylko, że nie są skrępowani. Wcześniej: oceany słów i przerażające przeświadczenie, że to nie tak, że nie w tę stronę należy to ciągnąć... Gubili się gdzieś po drodze... Kątem świadomości rozumieli to, niemniej nie po-trafili sobie z tym poradzić. Któryś z elementów zawierał błąd. Trudno było tylko dociec... no wła-śnie... który... ja... rzeczywistość... ty...
- Wiesz, Adam, bardzo mi dobrze tak z tobą iść - zagadnęła ciepłym głosem, nie patrząc się w jego stronę.
- Mnie również. I wcale nie ściemniam... Czuję się, sam nie wiem... lekko? Chyba tak.
- Ja również. Daleko jeszcze? - zapytała, spoglądając w końcu w jego stronę. Adam widział wyraź-nie, że jest zamyślona, i to poważnie, bo zawsze w takich sytuacjach jej twarz przybierała wyraz dobrotliwej rezygnacji, smutku. Kilka lat temu, gdy dopiero się poznawali, zawsze rozczulały go takie momenty. Teraz również...
- Kawałek. Znasz dowcip o smurfach? - zagadnął żywo po to, by nieco rozładować napięcie, jakie wyczuwał w jej myślach.
- Tak... już ktoś mi go mówił - odpowiedziała nieco sennie i melancholijnie. - Nie jest to dobre skojarzenie.
- Spoko...
Szli teraz wolniej, z większym namysłem, uwagą. Słyszeli własne, nieco przyspieszone oddechy i to dodawało im otuchy, utwierdzając w przekonaniu, iż stan każdego z nich nie jest odosob-niony. Nadal nie ogarniali umysłem złożoności tego, w czym uczestniczyli. Nić, zgubiona w koryta-rzach świata, plącząc się nieustannie, powoli odnajdywała swoją własną ścieżkę...
- Jesteśmy.
Stanęli na skraju całkiem sporej polany.
- Podoba ci się tutaj? - zapytał, starając się z wyrazu jej twarzy zgadnąć, jaka będzie reakcja.
- Tak. Nawet bardzo. Siadamy gdzieś?
- Jasne. Możemy tutaj - powiedział, wskazując na nieco większą kępę trawy pod jedną z sosen.
- W porządku.
Adam usiadł pierwszy i, robiąc miejsce dla Marty, ułożył się swobodnie na plecach. Ża-łował trochę, że nie wzięli koca... Mrówki i tak dalej... Nie pamiętał nawet, kiedy ostatni raz leżał równie beztrosko, bezboleśnie na trawie... Przypominał sobie, że od pewnego momentu właściwie nie robił tego... Gdzieś wewnątrz siebie odczuwał bliżej nieokreśloną niechęć, obcość... Tak jak na wy-cieczce rowerem, dzień wcześniej... Dokładnie to samo wrażenie... Ostrość kształtów drażniąca swoją bezsensownością... Nie potrafił uporządkować tego chaosu, nieskrępowanego chaosu życia... Teraz nagle godził się z nim... Podawał mu rękę, szeptał do ucha, żartował po przyjacielsku... Nie pojmował, jak mógł wyrzec się tej znajomości, jak mógł dobrowolnie zrezygnować z tego wszystkiego: spokoju i piękna...
- Szkoda, że nie wzięliśmy koca - powiedział nieco rozleniwionym tonem. Marta nadal siedziała obok niego, patrząc się nieruchomo przed siebie. Zastygła w intrygującej pozie, trzymając ręce skrzyżowane na podciągniętych do brody kolanach. Przypominała Adamowi jakiś posąg czy ob-raz, nie bardzo wiedział nawet, co to takiego było. W świetle majowego słońca wtapiała się w tę polanę jak święte drzewo, najwyższe objawienie bytu.
- Racja, ale mnie ta trawa nie przeszkadza... Właśnie za tym tęskniłam... jakoś tak, nieświadomie - skuliła się jak zawstydzone dziecko i uśmiechnęła lekko, niezwykle delikatnie. Odwróciła się w jego stronę, mrużąc oczy, gdyż patrzyła teraz wprost na zachodzące słońce. Siedząc w ten sposób, podobała mu się jeszcze bardziej. - Miałam dziś cholernie dziwny dzień... - zaczęła ponownie, trochę bezosobowo, ale nie chłodno - właściwie nie dziwny, a smutny. Człowiek - spojrzała na ziemię, jak gdyby szukała tam pomocy, po czym odwróciła głowę w bok, by nie patrzeć mu prosto w oczy - facet. tak, wiem, że to brzmi fałszywie... koleś, z którym przyjaźniłam się długo, oka-zał się... to będzie znowu nie tak - rzuciła na chwilę spojrzenie na jego twarz. Patrzył na nią uważnie, z empatią. - Wylądowaliśmy jakiś czas temu na imprezie. Razem. Trochę alkoholu, jak zwykle. Wcześniej byliśmy sobie bardzo bliscy, taka niby-przyjaźń między kolesiem a dziewczy-ną... No i na tej imprezce trafiliśmy razem do łóżka... Nie przespaliśmy się ze sobą, ale to i tak... było dużo. Musieliśmy o tym w końcu pogadać, mimo że się wykręcał... Dziś wreszcie się udało. I wiesz, co powiedział? Jesteś w stanie zgadnąć, co to mogło być? - zawiesiła głos. W ułamku se-kundy zdołał dojrzeć powoli rysujące się zaczerwienie wokół jej oczu. - Powiedział, że chodziło z grubsza o seks... Szczegóły nie są ważne... - znowu zawiesiła głos, tym razem po to, by zaczerp-nąć powietrza i ochłonąć odrobinę - Wiem, że to głupie, powszechne... te wszystkie gadania o upadku kultury, moralności i tak w nieskończoność już to obrzydziły, ale... mnie to zabolało... ro-zumiesz... tak cholernie, do dna... duszy.
- Kawał skurwiela z niego - powiedział zimno, nie zmieniając wyrazu twarzy. Ona mówiła dalej, nie rejestrując tego dokładnie:
- . Rozumiesz? Także dlatego przyjechałam... Dawno nie gadaliśmy... No i w ogóle same dobre wspomnienia... Lekkość i prostota... Tego już nie ma... A ja tęsknię za tym... No i jeszcze... nigdy mnie nie zawiodłeś. nigdy - głos jej się załamał. Po policzkach pociekły pierwsze łzy. Przez chwilę zastanawiał się, co robić. W końcu podniósł się i przytulił ją. Czule, jak przymilny kociak, zanurzyła się w jego ramionach.
- Dzięki za zaufanie.
- Nie ma o czym mówić... - odpowiedziała zduszonym szeptem. - Teraz... chciałabym, żeby to potoczyło się inaczej... Nie mogę zostać u ciebie. A bardzo bym chciała... tego potrzebuję... spo-koju.
- Zostać możesz. Miejsca jest aż za dużo.
- A Kasia?
- Miała przyjechać, ale nie przyjedzie.
- I to wszystko załatwia?
- W pewnym sensie. Jeśli krępowałaby cię jej obecność, to tak.
- Nie o to chodzi.... I tak będzie miała do mnie pretensje. To nie ma sensu.
- Zrobisz, jak uważasz.
Wyciągnęli się na trawie, mocno do siebie przytuleni.
***
Słońce zachodziło. Na ołtarzu nieba dogasała jego żarząca się kopuła. Przez witraże liści i gałęzi jego światło, soczysta orgia czerwieni, dochodziło do ziemi. Na trawie, igłach i kępach mchu tworzyło ono spontaniczną zabawę błysków i zaćmień.
Leżeli, mocno do siebie przytuleni, pogrążeni we własnych myślach. Żadne z nich nie ośmielało się nawet drgnąć, by nie zakłócić tego, co odczuwali wokół siebie: niewymownego, prawie mistycznego bezruchu.
Wkrótce przypełzły do nich po ziemi pierwsze języki chłodu. Póki co łagodne, niemal niewyczuwalne. Ich ciała burzyły się, gęstniała w nich krew. Powoli wracali w wirujące objęcia rze-czywistości.
Intuicyjnie wyczuwali, że wraz z uściskiem chłodu budzi się w nich samych lęk, siny niepokój, który zalewa percepcję i nie pozwala odczuwać nic innego, o niczym innym myśleć, czym-kolwiek innym być.
Otworzyli oczy i spokojnie, niemal bezszelestnie wstali. Długo przypatrywali się swoim twarzom, próbując zgadnąć to, co zagrzebane było głęboko... Ruszyli w drogę powrotną, w milczeniu postępując naprzód ścieżką, na którą padały coraz dłuższe - ich cienie.
***
- Sama nie wiem, czy dobrze robię. Choć z drugiej strony nie mogę też zostać...
- Mówiłem, że możesz, ale to ty zdecydowałaś - powiedział delikatnie, tak że brzmienie jego słów wyraźnie kontrastowało ze stanowczością i oschłością ich treści. Uśmiechnął się przyjaźnie i wziął ją znowu za rękę. - Jak dojedziesz, zadzwoń do mnie, puść sygnał bądź coś w tym guście. Na-prawdę nie masz ochoty tam wracać? - zapytał, zmieniając ton na bardziej zaangażowany i po-ważny.
- Nie, zdecydowanie... Totalny brak porozumienia między wszystkimi po kolei. Do tego wracam. I to jeszcze z tym wszystkim... - uścisnął mocniej jej rękę i wtulił ponownie w ramiona.
- Cały czas możesz przyjechać, zadzwonić... - stwierdził z opiekuńczym zacięciem, gładząc ją po długich, ciemnych włosach. - Ta pieprzona matura mało mnie już obchodzi. Mam dużo czasu.
- No a Kasia? - zapytała naiwnie, podnosząc głowę z jego piersi i wpatrując się intensywnie w jego twarz.
- To nie przeszkadza. Jesteśmy przyjaciółmi, ja i ty, prawda? Ona to zrozumie.
- Myślisz? - zapytała ponownie, znów tym samym tonem.
- Oczywiście - odpowiedział z wzruszającą ją, wrażliwą, choć męską, pewnością.
Na horyzoncie, wyłoniwszy się zza zakrętu, pojawił się autobus. Nie jechał zbyt szybko. Pozostawiło to im trochę czasu na pożegnanie.
- Dziękuję za wszystko.
- To ja dziękuję. Nareszcie nie czułem się beznadziejnie, przygnieciony tym wszystkim...
- Ja również. Jesteś po prostu kochany.
- Ty także.
Nie bardzo wiedzieli, co zrobić. Konwencje, schematy... gdzieś w duszy jakieś pragnie-nia. Gdy autobus stanął, machinalnie, jakby bez udziału woli, pochylili się ku sobie i pocałowali. Po raz pierwszy... niewinnie... bez uzasadnienia... wstydu...
- Cześć.
- Cześć.
Gdy weszła do środka, odwróciła się w jego stronę, ale zaraz zamknęły się drzwi i auto-bus ruszył... wyboistym asfaltem... poprzez dostojną kolumnadę lasu... uciekając od słońca... w stronę tajemnicy... na jej spadzistą krawędź...
***
Wracał do domu. Znowu piasek, nogi z trudem uwalniające się od niego... Przypatrywał się uważnie liściom drzew, które mijał, uświadamiając sobie, jak wiele rzeczy umyka jego uwadze, jak powierzchowny jest jego kontakt z tym wszystkim, co żyje poza jego głową. Przystanąwszy na chwi-lę, znów zaczął myśleć o Marcie. Odwrócił się, ale autobus zniknął już za kolejnym zakrętem. Od strony Lasek zakradał się coraz bardziej stanowczy, gęsty, nieprzyjazny - mrok. Trochę irracjonalnie przeraził się go... Pełzającej czerni, niepowstrzymanej ciemności... Szukał odpowiedzi, czemu tak jest. Bał się nocy jako dziecko, lecz teraz, u progu... dorosłości, przynajmniej pozornej... wydawało mu się to co najmniej dziwne. Zdawał sobie sprawę, że poruszył struny milczące od dawna, jednak nie potra-fił ich zidentyfikować, natrafić na ich ślad.
Minął pochyloną brzozę, która stanowiła jasny punkt orientacyjny podczas wędrówek z przystanku do domu, i musiał zdecydować, gdzie iść dalej. Wbrew pozorom nie była to oczywista sprawa. Dom kojarzył mu się jak najgorzej. Ciemność wchodziła na kark. Nie było nikogo w pobliżu, do kogo mógłby się udać. Daleko... Kasia... Zorientował się, że miała zadzwonić. Zimny dreszcz prze-biegł po jego plecach. Nie był już wolny. Szedł obłąkańczo, szybko w stronę domu... ściskany dłońmi lęku... ścigany oddechem mroku... Gdzieś w oddali zapalały się pierwsze, trupio-żółte latarnie.
***
Siedział nieruchomo za drewnianym stołem w swojej olbrzymiej kuchni, patrząc bez-myślnie na fragment ogrodu i liczne drzewa za płotem. Na elektrycznym palniku gotował się ryż, któ-ry uwielbiał, zwłaszcza podany z odpowiednim sosem. Perspektywa takiego posiłku zazwyczaj wzbu-dzała w nim entuzjazm, ale nie tym razem... Wiedział, że musi zjeść, bo jest głodny. I tyle. Prawie zupełnie obojętne mu było, czy będzie to ryż, mielony czy sałatka warzywna... To były dla niego sło-wa. Ich smak wydawał mu się niejaki, szary, nieznośny... Grzebiąc w pamięci, uświadamiał sobie, że tak w istocie nie jest, i to jeszcze bardziej pogłębiało jego apatię, bezwładność...
Czekał na telefon. Równie dobrze to on mógłby podnieść słuchawkę, wykręcić aż za-nadto znany przez siebie numer. Właśnie: mógłby... gdyby to, gdyby tamto, gdyby był tym, nie in-nym... A był przecież tylko tym, nikim innym, Adamem, który kiedyś się tam urodził, który żyje, nie potrafiąc odpowiedzieć... Gdy w jego głowie pojawiały się słowa najbardziej oklepane, słowa-klucze, uczone formułki - wtedy urywał w pół zdania, nie kończył myśli... Nie miał siły, by dłużej znosić ten ciężar, by jeszcze raz, tysięczny raz pytać i odpowiadać, błądzić, szukać i nie znajdywać... Przeżył chwile ukojenia, lecz były to właśnie chwile... Zaplątawszy się w przyjaźń z Martą, wpadłby znowu w to samo... Nie widział w tym ratunku. Związki, przyjaźnie, wszystko to wydawało mu się kamieniem rzuconym na jego piersi po to, by się dławił i krztusił, umierając w męczarniach. Szukał wyzwolenia, a w tym właśnie widział kajdany. Najgorsze było jednak to, że równocześnie, podskórnie i wbrew rozumowi, bał się osamotnienia. Potrzebował tego ciała, kogoś, kto będzie blisko... choćby co jakiś czas, aby nie czuł wokół siebie absolutnej pustki...
Nie miał pojęcia, ile czasu już tak spędził. Zmęczony, położył głowę na blacie, zastana-wiając się, czy potrafi usnąć w tej pozycji... Sen, w jakiejkolwiek formie, wydawał mu się wybawie-niem.
Tuż przy granicy sennej rzeczywistości usłyszał dzwonek. Na początku nie rozpoznał go. Dźwięk ten zaplątał się w obrazy jego umysłu, wtopił się w nie, rozbijając to, co się w nich działo, niszcząc cudowną komunię, która przyśniła mu się na skraju jawy. Gdy otworzył oczy, zrozumiał, że to telefon. Zwlókł się z krzesła i na czworakach doczołgał się do aparatu. Podniósł słuchawkę i siada-jąc, oparł się o ścianę.
- Cześć - odezwał się rześki głos z drugiej strony słuchawki. Adam z trudem poznał, że to Kasia. Pulsująca bólem głowa przez dłuższy czas nie pozwalała mu myśleć logicznie. - Prosiłeś, żebym zadzwoniła, więc dzwonię. Wszystko w porządku? - zapytała z troską, w której nie wyczuł fałszu.
- W porządku?... Sam nie wiem... Obudziłaś... Spałem przy stole... Nie mam pretensji, tylko tłuma-czę... bełkot... tych słów.
- Normalnie nie sypiasz o tej porze. Coś się stało?
- Jestem wykończony, nic nie zrobiłem... mam zresztą gdzieś tę maturę... Była u mnie Marta...
- Marta?
- No ta... Znacie się... Impreza u Wojtka... Moja przyjaciółka... poznaliśmy się na obozie.
- A rzeczywiście. Czemu przyjechała?
- Kłopoty z kolesiem... coś w tym guście.
- Musiała się wyżalić?
- Tak.
- I nic więcej?
- Nic więcej.
- Wygląda to trochę podejrzanie, ale ci wierzę - stwierdziła sucho, pośpiesznie. - Coś jeszcze chciałeś mi powiedzieć? - zapytała beznamiętnie, zdradzając wyraźną chęć zakończenia rozmo-wy.
- No, nie wiem... Wiesz, ja... mam wrażenie jakbym grzęznął w pustce, w jakieś bezwymiarowym trzęsawisku... Zależy mi na tobie, a nie potrafię być z tobą, dawać ci czegokolwiek... Poza tym - zawahał się na moment, a w barwie jego głosu wyraźnie rozpoznała, że boi się powiedzieć coś niezwykle trudnego i bolesnego - mam wrażenie, że jesteśmy od siebie bardzo daleko, że się nie rozumiemy. Biegasz, chodzisz, rozmawiasz, bawisz się, uczysz i w jakiś przedziwny sposób... od-pływasz... to chyba jest dobre słowo. Mnie to wszystko męczy, drażni i zdaje mi się, że nie chcesz tego przyjąć do wiadomości, pojąć... Ale może się mylę - dodał po chwili głosem cichszym, ła-miącym się; głosem, którego od początku ich znajomości szczerze nienawidziła.
- Jest późno, a ty gadasz od rzeczy - zaczęła nerwowo. - Znowu te smęty, rozmyślania, bóle - cią-gnęła dalej, celowo wydłużając brzmienie tych słów i wymawiając je w podniosłej tonacji. - Kie-dy dasz sobie z tym spokój? Kiedy zrozumiesz, że przecież jestem z tobą? - pytała zjadliwie, da-jąc upust narastającej wraz z mówieniem wściekłości. - Rozumiesz w ogóle, co do ciebie mówię? Źle wstałeś i znów to wszystko, jeszcze raz od początku... Nie rozmawialiśmy już o tym przypad-kiem? Jest późno, a ty wściekasz się o to, że nie chcę długo rozmawiać, rozwijasz swoje tyrady na ten temat. Bo przecież o to chodzi, prawda? Prześpij się, a jutro pogadamy. Cześć - rzuciła na ko-niec ostro, ze złością i trzasnęła słuchawką.
Został sam. Kolejny raz zupełnie sam, wystawiony na ostrzał świadomości. Dzień zato-czył koło, zbliżała się północ. Czuł, że wobec tego wszystkiego, co go otacza, nie potrafi się bronić, że nie ma czym się bronić... Tak, przecież, w gruncie rzeczy, mówiąc najprościej... czego chciał od niej? Tego, żeby go przytuliła, jak dawniej mamusia, szepcząc tak, tak, syneczku, wszystko będzie dobrze? Bycia na każde żądanie? Zawsze najwyższego natężenia uwagi i skupienia jej na nim? Tak, zdawało by się, rzeczy prostych, podstawowych, oczywistych... w związku... zwłaszcza w związku. A oprócz tego...? Właśnie... Chciał jej. Nie do końca to rozumiał, ale potrzebował jej obecności. Na dłuższą metę nie umiał sobie bez niej radzić... Choć z drugiej strony od dłuższego czasu miał wrażenie, iż ciąży mu to wszystko, co związane z ich wzajemnymi relacjami. Gdzieś w zakamarkach umysłu kieł-kowało przeświadczenie, że tak dzieje się za jej sprawą, że to... ONA: żyła, czuła, dokądś zmierzała, w coś wierzyła... chciała, by dotrzymywał jej kroku, by szedł tak, jak ona, tam, gdzie ona: naprzód. I w którymś momencie: spostrzeżenie, że jemu nie o to chodzi, że nie ma zamiaru wyrywać do przodu, coraz mocniej włączać się w kołysanie życia. Raczej: stać twardo w miejscu, które wydawało się naj-lepszym, nie składać hołdu znienawidzonym bożkom pędu i kreacji. Tylko że: tak nie można. ,,Non progredi est regredi" - powtarzał łacińską sentencję, którą niedawno wkuwał, łapiąc się na tym, że właśnie tego doświadczał... Zapatrzył się w to, co znikło już dawno, a więc: w cień, opar, iluzję na czułym ekranie wyobraźni. Uświadamiał sobie z bólem, że to coś, jakkolwiek to nazwać, rozwieje się wkrótce i że nawet tego: cudnych przeskoków po cienkiej linie pamięci, nie będzie można dokonać. Zaczynał rozumieć, okupując to coraz większym zmęczeniem i rozbiciem: umysłu, ciała, ducha, że zgubił siebie, zgubił ją, zgubił rzeczywistość... Niechcący, jakby mimochodem... Z całym zapasem szlachetnych intencji, mądrych słów na podorędziu... Przez jego palce przepłynęły ożywcze fale ja-sności, dobroci i piękna, a on, zamiast kontemplować następne, czekać na nie z nadzieją w sercu, szu-kając ich uważnie w zakamarkach swojego życia, wciąż gonił za tamtymi, minionymi, zatopionymi na zawsze w morzu nieskończoności. A przecież... wiedział także, był o tym święcie przekonany, że tamto się nie powtórzy, że trzeba zatem podążać za tym, co obiecywało najwyższe spełnienie: prze-szłością. Nie potrafił uwolnić się od czaru jej pierwszych słów, zapachu skóry, kiedy leżeli razem, chyba po raz pierwszy, nad rzeką, wpatrując się w siebie z miłosnym, błogosławionym upojeniem. To, co nastąpiło później, to właśnie, kiedy tego doświadczał, wydawało mu cieniem, ułudą, marną, nie-udolną kopią tego, co było naprawdę. I nadal, także teraz, siedząc na podłodze, oparty o ścianę walczył ze sobą dociekając, w którym momencie miał rację, która z dróg wiodła w stronę życia...
Setki obrazów przepływało przez jego głowę. Jezioro, krótka sprzeczka, słońce, pogrąże-nie się w rytmie ciała... potem gdzieś w strugach deszczu niewinne, zabawne żarciki i on starający się przezwyciężyć bezwład, aby wspiąć się na stopnie zachwytu i radości... w końcu ponura szaruga styczniowej nocy, kac po zakończonej imprezie, obojętność dotyku, niemoc słów, ziejąca jama w gło-wie... Poddawał się odrętwieniu, by po chwili znów wrócić do przytomności. Czepiał się jakieś myśli i zaraz płynął już na jej fali, niesiony kolejnymi obrazami, dokuczliwymi, czepiającymi się słowami, zwrotami, refrenami, wersami. W zamęcie myśli tracił nawet poczucie, gdzie jest, i nie do końca zda-wał sobie sprawę, kim jest właściwie. Istniała dla niego wyłącznie burza obrazów w jego głowie, sza-leńcze przedstawienie nieświadomości wyciągniętej przemocą zza kulis...
Po którymś z tych seansów ocknął się na tyle, że wyłączył dawno przegotowany ryż i idąc na czworakach, dotarł do ozdobnej kanapy znajdującej się w salonie, który sąsiadował z kuchnią. Położył się na niej i nie przykrywając niczym usnął.
***
Dotykała jego dłoni: chłodnej, zwinnej, wciąż młodej. Jej długie, ciepłe palce powoli wtapiały się w jego skórę, zlewały się z nią w jedną niepowstrzymaną falę czułości i pożądania. Z każdym gestem, przesunięciem ręki, zaklętym uściskiem pocałunku stawała się coraz bardziej nim: ciała, złączone ze sobą, nie mogły już istnieć bez siebie, dopełniały się w każdym drgnieniu istnienia.
Nad ich głowami wyrastało niebo: wciąż nowe i piękne. W tamtej chwili: bezchmurne, kryjące w sobie najskrytsze marzenia o wiecznej nadziei i lekkości bytu. Dotykało ich wiosennymi dłońmi wiatru, który nie dokuczał, nie siał melancholii - przynosił prostą radość i balsam ukojenia. Pogrążeni w sobie, splecieni nicią tajemnicy otulali się jego wonnym, lekko wilgotnym płaszczem.
To była chwila... Wykrzesana z starodawnych rytów, młoda i, jak się zdawało, nieprze-mijająca. Ktoś rozpisał ją na akordy zdarzeń i teraz oni, przykładając ręce, tylko odegrali to, co ode-grać musieli. Ofiara została złożona. Spełnili jedynie swoją powinność, lecz mimo to czuli się jak ludzie, którzy znaleźli ścieżkę w tył, po zamazanych śladach, do oślepiającego źródła.
***
Obudził się jeszcze bardziej zmęczony... o ile to możliwe... Wstał, ale gdy tylko to zrobił, usiadł ponownie na kanapie, gdyż zrozumiał, że nie wytrzyma w tej pozycji nawet paru sekund. Bo-lało go wszystko, od gardła aż po stopy. Odgarnął z twarzy długie, jasne włosy i nalał sobie resztek herbaty. Odwrócił się w stronę drzwi wejściowych i w olbrzymim lustrze ujrzał swoją twarz... Iro-niczną... Podszytą goryczą... Obdartą z jasności... Jakieś obrazy kołatały się w jego głowie. Był prze-konany, że o czymś śnił, że przyśniło się mu coś niezwykle istotnego, pięknego... Znów patrzył w okno, na ogród. Szumiące życie. Jęki, ekstazy, modlitwy, rozmowy, piosenki. Wszystko. Wielki, gli-niany dzban upojenia. I brak siły, by ruszyć ręką, wolą, by sięgnąć w tamtą stronę... Ogarnął go znowu bezwład, więc z powrotem wyciągnął się na kanapie. Przypomniała mu się Marta, ale nie zatrzymał się długo nad tym faktem. Odczuwał w jej towarzystwie niesamowitą ulgę, jednak zdawał sobie spra-wę, że byłaby ona krótkotrwała, gdyby spróbował zacząć od nowa, tym razem z nią.
Dochodziła jedenasta. Znów ta sama godzina, gdy dzwoniła poprzedniego dnia Kasia, od nowa odradzający się lęk, kłujący niepokój. I wciąż wszystko niezmienne, uwięzione w kołowrocie przeklętej przemiany, nieubłaganego ciągu zdarzeń, który powtarza się nieprzerwanie, z drobnymi wariacjami, bez zasadniczych zmian na lepsze...
Tasując różne myśli, odpędzając jedne, zapraszając drugie, powoli wracał do siebie, co-kolwiek to znaczyło, gdy powtarzał te słowa w swojej głowie. Póki co obronił się przed niszczącą pokusą bezkresnej analizy.
Miał tylko nadzieję, że z Kasią jakoś się ułoży