Literatura

Marzec (opowiadanie)

Inge Friedmann

W tym świecie jest pusto i szaro. I głośno.
Tą okropną wilgoć czuło się wszędzie. Spacerowała ulicami, zaglądała w okna i wystawy sklepowe, dreptała powoli za ludźmi i ich psami. Razem z wilgocią pałętał się po mieście chłód, zaglądając do każdej bramy, w każdą szczelinę miedzy budynkami, w każdy niedopięty płaszcz. Może to paradoks, ale w tym chłodzie marcowym czuło się ciepło tuż koło serca, bo ten chłód był jakby bliski, znajomy, “swój”.

W powietrzu wisiała cisza, z tych, które się lubi, nie z tych, które są nie do zniesienia.

W tej ciszy nagle rozległ się przejrzysty, radosny śmiech. Śmiała się dziewczyna.

- Chyba nie mówisz poważnie? - zapytała. Była chyba bardzo niecierpliwa, albo odpowiedź naprawdę długo nie nadchodziła, bo uniosła lekko głowę i spojrzała Mu uważnie najpierw w jedno, potem w drugie oko.

- Mówię poważnie. - odezwał się w końcu, a robił to tak spontanicznie, jakby wcale nie zwracał uwagi na słowa.

Cisza po raz kolejny nabrzmiała i pękła pod naporem dźwięcznego śmiechu. Mała głowa dziewczyny podniosła się znów w górę, włosy opadły leniwie na plecy, odsłonięta szyja pozwalała się pieścić ruchom powietrza.

- Więc na co czekamy? - zapytała, a oczy Jej beztrosko błyszczały. Dziwne - chyba wiedziała co robi?

Zachęcony Jej słowami, On wstał. Sięgnął po swój płaszcz i skierował się do drzwi. Ona musiała ubrać się sama, ale przecież żyła w nowych czasach, prawda? Stawiając bardzo cicho stopy na podłodze, podeszła do niego i razem, przepychając się w drzwiach, wyszli na świat. Na chłód, na wilgoć, prosto w ciemność.

Zachłysnął się powietrzem i głęboko wciągnął w siatkówkę obrazy. Zmrużył oczy od tego patrzenia, a Ona ciągle uśmiechała się szeroko. Że też ją od tego uśmiechu wargi nie bolały.

Wziął ją za rękę. Już wtedy takie gesty znaczyły tylko: “Ona jest moja dziś wieczór”, dlatego On mógł wziąć ją za rękę – tak po prostu. To była taka ułuda stabilizacji, w dodatku mało wiarygodna.

- Masz papierosa? - zapytał, a ponieważ znał odpowiedź, dodał szybko – O tej porze wszystko tu pozamykane, więc wejdę po fajki do knajpy.

Zastanawiające, po co to powiedział. To miała być namiastka rozmowy? Jacy oni żałośni!

Skręcili w szeroką ulicę, jasną od błękitnego neonu “Outrage” – klubu, który zyskał sławę wśród przedkładających ciepło gitarowych brzmień nad obce elektroniczne dźwięki.

Weszli do środka. Chociaż odbywał się tam koncert jakiejś punkowej grupy, nie musieli kupować biletów. Było na nie za późno.

Od progu uderzył ich hałas, dym i blask. Na środku sceny stała młodziutka dziewczyna z mikrofonem. Miała zamknięte oczy. Krzyczała, co mówiło jej serce, albo raczej to, co w tym towarzystwie powinno mówić jej serce. Była wyraźnie zagubiona i nie na miejscu. Źle się czuła w podartych rajstopach. Nieswojo. Pięści zaciskała prawie tak mocno, jak oczy.

- Zaczekaj tu na mnie – powiedział On, gdy znaleźli się przy stoliku. Wstał i podszedł do baru szukając w kieszeni drobnych.

W tym czasie do Niej podeszła dziewczyna z krótkimi włosami i nie mniej krótką spódnicą. Przymykała lekko powieki, ruszała się powoli. To była Irma.

- Cześć, kochana – wycedziła, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Mięśnie same układały się w tę skomplikowaną mozaikę serdeczności, dając jej sztuczne zadowolenie. Narkotyki wtedy były czymś naturalnym. Wyobrażacie to sobie?

- Hej Irmino – odpowiedziała Ona rozglądając się po sali. Pod sceną grupa dzieciaków wyglądających jak-naj-agresywniej wyrzucała w przód i na boki ręce i nogi. Wierzą w wolność, którą daje im marihuana, i w prawdziwość więzów emocjonalnych zbudowanych przez kilka kieliszków. Zaciskają bezsilne pięści buntując się przeciw wszystkiemu. Oddychają muzyką, chłoną ją. I myślą, że ta muzyczno-chemiczna ekstaza to właśnie szczęście. Tak sobie o nich pomyślała Ona, z lekką pogardą, chociaż niczym się od nich nie różniła.

Dziewczyna w krótkiej spódnicy poprawiła sobie szminkę na ustach.

- W końcu TO zrobiłam – powiedziała od niechcenia, beznamiętnym głosem. - Nie było tak źle.

- Nie było tak źle... - Ona powtórzyła powoli, sama do siebie, jakby chciała się upewnić, że słyszała to naprawdę. Przez chwilę panowała cisza, o ile to w ogóle możliwe na koncercie. - Kochasz go? - zapytała w końcu.

- Nie – roześmiała się Irma. - Nie kocham. Ale przecież nie będę całe życie czekać na tego jedynego, nie? Ten koleś był akurat pod ręką.

Ona pokiwała głową bez zrozumienia, ale zaraz skarciła się w myślach. Żaden z niej przykład.

Irma uśmiechnęła się promiennie.

- Nie masz ochoty wypalić ze mną leku na wszystko? - wyciągnęła z torebki lufkę i zapałki.

- Nie – skłamała Ona.

On podszedł do nich, przywitał się z Irmą, pożegnał się z Irmą, i z powrotem wyciągnął Ją na ulicę.

Zapalił papierosa. Na świeżym powietrzu dym nie gryzł w oczy tak jak w Outrage.

Mówili coś do siebie. Nie można tego nazwać rozmową, ludzie dawno przestali rozmawiać. Ćpają i piją i to ich łączy na czas imprezy. Są substytuty wszystkiego. Seks jest substytutem miłości, narkotyki i alkohol są substytutem szczęścia i wolności. W tym świecie jest pusto i szaro. I głośno. Zewsząd mądre głowy, a każda wie lepiej; i tylko reklama mówi, co dobre; i z każdej strony krzyk, wrzask; kup, zrozum, zagłosuj, wypróbuj. Wszyscy wiedzą, co dla ciebie najlepsze, taki-a-taki jogurt jest bardziej owocowy niż owoce, a Jan Y poprowadzi nasz kraj ku glorii, chwale, a tobie zapewni godną i dobrze płatną pracę.

A ludzie chcieli ciepła. I chociaż On prowadził ją za rękę i co kilka kroków przystawał i całował jej usta, to nie świadczyło to o bliskości, nie. To było czyste pożądanie, przecież każdy musi umieć oddzielić seks od miłości, żyjemy tak krótko, trzeba się przecież zabawić, prawda? Nie ma w tym piękna. Dla tej jednej chwili, kiedy czas nie ma miejsca, kiedy tylko się czuje, doznaje; dla tej chwili ludzie gotowi byli zrobić prawie wszystko. W tym dążeniu nie było miejsca na jasne, klarowne zasady, na sztywny podział na dobre i złe. I Ona tych zasad nie miała. Uległy zaniku w procesie ewolucji.

On prowadził. Szedł szybkim, pewnym krokiem. Nie raz szedł tą trasą. Z niejedną dziewczyną. Nic wyjątkowego.

Zbliżał się świt. Niebo na wschodzie jaśniało pomarańczowo. Było już wcześnie. Wszędzie panował chłód. Powietrze było wilgotne, rosa osiadała na trawie.

Wyszli z miasta. Przed nimi już tylko łąka. Przestrzeń. Tlen. Światło. Gdyby tak umieli zrobić z tego użytek, z tej wyjątkowej chwili... ale oni nic pięknego i nadzwyczajnego w tym nie widzieli. Po prostu nie widzieli.

- Muszę się upewnić – powiedziała Ona cicho, jakby bała się swojego głosu. Jakby się bała, że On usłyszy w nim nutę nadziei. - Nie przychodzisz tu z miłości?

- Nie – roześmiał się, Jej pytanie wydawało mu się głupie i niedorzeczne, a odpowiedź oczywista. Skinęła głową.

- W takim razie wszystko w porządku – skłamała po raz kolejny tego dnia. Marzyło jej się zawsze, żeby za tymi gestami, szybkim pulsem, płytkim oddechem, kryła się chociaż sympatia. Żeby wiedzieć, co to miłość. A teraz czuła tylko chłód, z powietrza przeszedł do serca. Była chłodna. Było jej zimno, chociaż On starał się jak mógł i podnosił temperaturę jej ciała. Ciała, nie duszy.

Przepraszam, że mi się to wszystko nie podoba. Że marudzę jak starsza pani, której zajęto miejsce w tramwaju. Że tym gardzę. Przecież ja wiem, że taki ten świat, i że nic na to nie poradzę. Przecież ja wiem, ale przecież ja mam prawo, bo ja...

Pocałował mnie i położył na trawie. W sukienkę wnikała rosa. Czułam jego coraz śmielsze dłonie na moich plecach. Spróbowałam się uśmiechnąć, On też. Niepotrzebnie.

Słońce wschodziło nad miastem. Grzało mocno, ale nie na tyle, żeby przebić warstwę chłodu. Powietrze pachniało porankiem. Wstawał nowy-stary dzień.


dobry 9 głosów
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Maciej Dydo Fidomax
Maciej Dydo Fidomax 30 czerwca 2002, 01:17
cóż tekst jest klimatyczny.. jest wilgotny, smutny i tandetny w opisywaniu świata.. ale taki ma być.. przede wszystkim smutnym, a najlepsze, że ludzie, którzy udają że to widzą podpadają przeważnie pod stwierdzenie "Tak sobie o nich pomyślała Ona, z lekką pogardą, chociaż niczym się od nich nie różniła." w świecie gdzie prawda brzmi jak frazes tak właśnie jest..
JAdziu 30 czerwca 2002, 01:34
rusza.na początku myślałem że będzie zgrabna parabolka a tu wyszła realna opowieść o życiu.może momentami komentarz od-narratorski jest zbyt natrętny ale tak:w porządku.
przysłano: 29 czerwca 2002

Inne teksty autora

Łojezu
Inge Friedmann
Pięćdziesiąt stopni
Inge Friedmann
Julia
Inge Friedmann
Tyle ptactwa
Inge Friedmann

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca