historia Achrazjela

Marianna

Achrazjel był aniołem i żył zawieszony pomiędzy niebem a ziemią. Odkąd rozbił się o niebo zimne i puste, nie spoglądał więcej w kierunku Edenu, który nazywał swoją Ojczyzną. Tęsknota z tym miejscem przetrwała jednak na krańcach jego duszy i przybierała tam niezależnie od woli Achrazjela nowe kształty. Odkąd rozbił się masakrując swoje skrzydła, patrzył tylko o kierunku Ziemi. Istoty ludzkie z czasem wzbudziły nawet jego sympatię. Achrazjel obserwując ich, we wspomnieniu Boga, pieczołowicie pielęgnowanym przez tęsknotę jego duszy, zobaczył odbicie ludzkich wyobrażeń o nim. Zobaczył, jak wizja boskiej przyczyny zrodzona w umyśle każdego człowieka kształtują, szlifuje, tworzy oblicze, formę Boga.

Achrazjel parzył więc na człowieka imieniem Krzysztof. Krzysztof całe dnie spędzał w barach pijąc; pil dużo i niedbale. Kiedyś miał żonę, ale od momentu, kiedy spakowała wszystkie swoje rzeczy i wyjechała, stopniowo coraz bardziej o niej zapominał. Zapominał nie tylko żonę, powoli z jego pamięci znikało wszystko, co kiedyś było obecne w jego życiu. Teraz w jego życiu nie było nic, a pustka jego teraźniejszości zasysała zarówno przeszłość jaki i przyszłość Krzysztofa.

Achrazjel wiedział, ze któregoś dnia Krzysztof zapomni nawet o tym, że kiedyś szukał w pamięci wspomnień czy snuł plany. Będzie tylko trwał zawieszony, aż w końcu jego fala rozbije się o brzeg.

Anioł lubił obserwować Krzysztofa dlatego, że w głębi trawionej przez nicość ludzkiej duszy był Bóg. Bóg Krzysztofa był stary i nieogolony. Był też nie umyty i śmierdział. Pił w barze wódkę. Czasem zdawało się Krzysztofowi, że Bóg siedzi obok niego. Dlatego czasem nazywał Józefa z baru Aniołem, szczególnie wtedy, kiedy pił na kredyt. Bóg Krzysztofa był w sumie niegłupi i nawet pewnie radził sobie w życiu. Jednak z tym, że całe jego stworzenie nie jest nic warte nie mógł już sobie poradzić. I zaczął pić. Był też silny, przecież pił tak od początku świata.

Józef też miał swojego Boga. Jego Bóg mieszkał w domku na odludziu razem z żoną, która piekła mu ciasteczka. Był zniedołężniałym i upartym sklerotykiem. Miał zwyczaj na słońcu drzemać lub skubać ciasteczka razem z żoną w ogrodzie, przyzwyczajenie to stanowiło o radości, o sensie jego egzystencji. Pewnego dnia, zanim żona nadeszła Bóg zobaczył w ogrodzie bażanty. Wydały mu się niesamowite i postanowił nakarmić je ciasteczkami. Ptaki nie miały jednak na nie ochoty, a widok Boga wręcz je przeraził i uciekły. Żona Boga nie uwierzyła, że w ich ogrodzie były bażanty. Była pewna, że Bóg nie lubi już jej ciasteczek. Nie upiekła mu ich już więcej. Bóg został pozbawiony swojej jedynej przyjemności, stał się małomówny i zupełnie przestał wychodzić. Od tamtej pory mógł tylko co jakiś czas obserwować przez okna kolorowe ptactwo w jego ogródku.

Achrazjel jako anioł wiedział wiele o metafizyce Boga. Miał więc świadomość, że bez ludzi Boga nie ma. Że jest tylko przyczyna, która kształtuje świat i świat, który w tysiącu rąk trzyma tysiąc kredek świecowych, którymi na tysiącu kartkach rysuje przyczynę nadając jej formę bytu.

Achrazjel długo obserwował ludzi i ich upadki. Widział te śmieszne istoty, które na podobieństwo fal pełzały we

wskazanym przez wiatr kierunku, tylko po to, żeby w końcu rozbić się o brzeg lub wsiąknąć w piasek.

Anioł obserwował więc kiedyś dziewczynkę, miała na imię Fiona. Bóg Fiony pragnął stworzyć człowieka na swoje podobieństwo i pokochał wizję człowieka tak, jak Narcyz swoje odbicie. Człowiek jednak nie okazał się odbiciem Boga. Przypominał bardziej nimfę Echo. Fiona wiedziała, że Echo nie żyje i że Bóg usychał z tęsknoty za marą stworzenia idealnego. Fiona nie wiedziała skąd zna swojego Boga, był po prostu w jednej z wizji, w jednej z wiadomości, których nie mogła odczytać. Życie upływało Fionie na próbach porozumienia się z tym, co wysyłało jej wiadomości. To coś znajdowało się w niej i było kapryśne. Fiona, pomimo usilnych prób, nie potrafiła się z nim komunikować. Świat zewnętrzny nie istniał przy tym dla Fiony zupełnie. Nie było dla niej tego, co działo się poza jej wnętrzem. Nie było więc też tego, co ludzie o niej myślą. Nie wiedziała, że ona sama jest wypadkową tego, czym sama siebie widzi i tym, jak nazwą ją inni. Achrazjel patrzył jak przepaść między obcymi nazwami "tego, co widać" i Fioną pogłębia się, jak dziewczyna powoli oddala się od siebie, traci ze sobą kontakt, jak zamiera w katatonicznym bezruchu bezświadomości. Kiedy fala Fiony z hukiem rozbiła się o brzeg, Achrazjel był w tej fali.

Od tamtej pory anioł był w każdej fali, dobijającej do brzegu. Roztrzaskiwał się z każdym ludzkim niepowodzeniem.

Teraz jego wielkie białe skrzydła starały się otoczyć ludzi i chronić ich przed bólem rozwianych złudzeń i zbyt wielkich nadziei...

Rzucona na grunt cierpienia tęsknota anioła powoli wypełzała z zakamarków, gdzie ukrywała się dotychczas i wypełniała swoją treścią całą anielską duszę Achrazjela. Stawała się coraz dziksza, zuchwalsza, nieposkromiona. Achrazjel pragnął z każdą chwilą bardziej powrócić do Edenu, do Ojczyzny, której mgliste wspomnienie tliło się w jego anielskiej pamięci, odległe, niepewne, ale ciągle żywe. W aniele rosła tęsknota za Bogiem, który mógłby pomóc ludziom, za Bogiem, który go stworzył, za tym, w końcu, którego wizerunek przechowywał głęboko w sercu. Anioł miał w pamięci niedawne przecież wypadek, kiedy to, doświadczył, jak stanowczo zamknięte są podwoje nieba. Wierzył jednak, cała swoją anielską wiarą o nieludzkim (anielskim w końcu) potencjale, że tym razem Bóg, dobry Bóg, którego chował w sercu wpuści go, otworzy przed min drzwi powrotne. Achrazjel marzył o powrocie na dawne miejsce, jak wierzył, najbardziej adekwatne ze wszystkich możliwych. Zdawał się zapominać, że rolę swoją anioł ma do spełnienia równie daleko od Boga, co od ludzi, tak samo odległy od ziemi, jak od nieba, indywidualnie, samotnie, zawieszony pomiędzy. Tak, jak na anioła przystało. Achrazjel wypełniał się po brzegi tęsknotą za Bogiem i bólem ludzi, na anielski rozum nie starczyło już miejsca.

I nastąpił taki dzień, kiedy dusza Achrazjela przechyliła kielich tęsknoty o kroplę za daleko. Oczy anielskie wzniosły się ku błękitowi, skrzydła zaszumiały na bryzach poranka. Ich uderzenia uniosły anioła w kierunku jarzącego się blado słońca. Z każdą chwilą Achrazjel zbliżał się do tego, co zwykł nazywać Ojczyzną. Szybciej i szybciej z minuty na minutę. Anielskie serce łomotało w jego piersi. Aż zamarło na moment, kiedy z ogromnym impetem uderzył po raz drugi w niebo jasne, zimne i puste. Wielkie skrzydła odpadły od anielskiego korpusu roztrzaskane. Achrazjel spadł do morza, ciężki jak kamień. Wydawał się ogromny. Fale nie zdołały go przykryć, rozbijały się o niego. Achrazjel leżał tak długo bez ruchu. Ostatnim wspomnieniem, które przychodziło do niego, była twarz Boga, która chował w swoim sercu uśmiechająca się kpiąco. Dusza anioła wypełniła się goryczą.

Po jakimś czasie prądy morskie zaczęły unosić Achrazjela. Jego ciało nie było już ciężkie, było bezwładne i lekkie jak piórko. Zawirowania wody i nagłe zmiany wiatru sprawiały, że Achrazjel rozbijał się o fale. Zdany na łaskę i niełaskę morza anioł został po jakimś czasie wyrzucony na brzeg. Ostatnia fala, która go niosła wsiąkła w piasek. Achrazjel długo jeszcze nie mógł wstać. Leżał nieświadomy tego, co dzieje się wokół niego. W jego głowie myśli szamotały się chaotycznie, jedne przygasały, inne rozbłyskiwały jasnym płomieniem. Najczęstszymi rozbłyskami były tęsknota i gorycz, rozpacz mieszała się z nadzieją, rozczarowanie zamieniało w karykaturę wspomnienie Edenu, żal w końcu zdawał się wykrzywiać twarz Boga żyjącego w sercu Anioła w sarkastycznym uśmiechu. wszystko to tętniło, żyło w anielskiej świadomości.

W miarę upływu czasu jednak myśli Achrazjela oddalały się od wątpliwości, kontrastów, starć. Anioł zdawał się zapominać o goryczy i tęsknocie. Siejąca tak wielkie spustoszenie w świecie anielskich wartości rozpacz wypalała się stopniowo pozostawiając po sobie żarzącą się pustkę.

Właśnie ta pustka sprawiała, że Achrazjel zdołał w końcu podnieść się z mokrego piasku. Drażniące poczucie braku, niepokój, który niesie ze sobą pusta przestrzeń w duszy popchnęły anioła do przodu kiedy wreszcie stanął przytomnie parą anielskich stóp na tak obcej dotąd zimniej ziemi. Sprawiły, że ruszył przed siebie gotowy iść gościńcem tak długo jak długo nie napotka na swojej drodze czegoś, co mogłoby dać aniołowi wskazówkę, gdzie szukać punktu odniesienia, którego tak mu brakowało.

Achrazjel podążał więc przed siebie nie zdając sobie sprawy dlaczego. Szedł wytrwale, nie znalazł bowiem żadnego punktu, do którego mógłby się odnieść, czegoś obiektywnego, czegoś bezwzględnie prawdziwego. Pewnego dnia na jego drodze wyrosło miasto. Zawitał do niego i spotkał tam wielu ludzi, ludzi, którzy mieli swoje problemy, swoje radości, swoje zwycięstwa, swoje smutki, swoje klęski. Ludzi - fale. Niektórzy z nich za moment mieli rozbić się o brzeg inni dopiero powstali kaprysem wiatru morskiego. Żaden z tych ludzi nie zwrócił uwagi anioła, nie mieli w sobie niczego, co mogłoby stanowić dlań punkt odniesienia. W mieście żyli także aniołowie pozbawieni skrzydeł. Achrazjel spotkał ich kilku. Spotkał więc anioła, który był przekonany, że ma na Ziemi misję do wykonania, inny, ze jego miejsce jest tutaj, ze ma pomagać i ochraniać ludzi. Byli aniołowie zrozpaczeni, czuli się porzuceni przez Boga i tacy, którzy nosili w sercu mrok. Achrazjel w nich również nie odnajdywał nic obiektywnego, obiektywnie prawdziwego.

Pewnego dnia, kiedy anioł przechadzał się na odludziu, podszedł do niego mały, ślepy chłopiec. Patrząc na Achrazjela swoimi niewidzącymi oczami, spytał: "Czy Ty jesteś tym aniołem, którego miałem strzec?"

Wtedy w Achrazjelu otworzyła się uśpiona do tej pory świadomość. Rozejrzał się wokół z uwagą i jak zresztą już wcześniej nie zobaczył niczego co mogłoby istnieć samo w sobie bez kontekstu, bez okoliczności. Dostrzegł wreszcie nicość - obiektywnie bezwzględną pustkę. I zdał sobie sprawę z przesłania, jakie ona ze sobą niosła.

W tej samej chwili anioł zaczął się unosić. Jego smukła sylwetka rozcinała powietrze, o którego bezkształtną masę rozbił się kiedyś. Wznosił się w kierunku słońca, mimo że nie miał swoich wielkich białych skrzydeł, stracił je przecież już dawno. Achrazjel zmierzał do Edenu. Tym razem nic go nie zatrzymało. Tam zaniechał wznoszenia i podążył spokojnie do miejsca, gdzie, jak wiedział spotka Tego, którego szukał. W obszernym pomieszczeniu, w którym się znalazł panował półmrok. Na małym krzesełku przed szachownicą siedziała tam karłowata postać. Ze sposobu, w jaki postać ta obchodzi się z szachami można było poznać, że jest upośledzona. Po chwili do pomieszczenia wszedł przystojny mężczyzna o wyglądzie kamerdynera niosąc miseczkę. Zanim zdołał zbliżać się do małego garbusa szachy posypały się z dużą siłą w jego kierunku. Niewzruszony usiadł obok karła i począł go karmić. Bezskutecznie, garbus wypluwał wszystko, co mu dawano. Scenkę tę przerwało aniołowi wejście trzeciej postaci. Ta ubrana była w czarną szatę mnicha i niosła naręcze zapalonych świec. Krótkim ruchem ręki odprawiła kamerdynera i po kolei podawała świeczki karłowi. On posłusznie je gasił. Achrazjel czuł, że właśnie teraz kolejne fale rozbijały się o brzeg. Po chwili autystyczny Bóg znudził się zabawą w gaszenie świeczek i chciał wrócić do szachów. Postać nie powoziła u na to. Podawała ciągle kolejne świeczki. W pewnym momencie w głowie Achrazjela zawirowało.

Od tamtej pory unosił się już do końca dni w miejscu dla niego przeznaczonym: w połowie drogi między niebem a głębokim błękitnym oceanem.

Marianna
Marianna
Opowiadanie · 4 lipca 2002
anonim
  • Maciej Dydo Fidomax
    ech tyle pięknej metafizyki włożone w całkiem ciekawą historyjkę z niestety słabym warsztatem. konstrukcja wadliwa i można było naprawdę z wyczuciem zanurzyć czytelnika w opisywanym świecie.. niestety w tym tekście dostajemy opisy sytuacji typu "to jest kura.. kura jest.." itp itp. szkoda.. bo tekst traci przez to tak wiele.. ale myślę, że warto dodać..

    · Zgłoś · 22 lata
  • netah
    tekst w którym jest zdecydowanie za dużo aniołów, w którym to co ma się zdarzyć można nie tyle przewidzieć, co być pewnym i przez którego leniwe fale ciężko się przedrzeć... aż do przedostatniego akapitu, który ciągnie ten tekst gdzieś w próżnię między ziemią i niebem
    świece to mój ulubiony motyw, tak wię trochę na wyrost=> niczego sobie

    · Zgłoś · 22 lata