-- Słucham -- odpowiedziałem zapalając spokojnie papierosa.
-- Niech szanowny pan spojrzy na zachód -- powiedziało dziecko, płci jak w końcu przyjąłem - nierozróżnialnej, wskazując łapką we wspomnianym kierunku -- nadchodzi burza!
-- Wiem -- uśmiechnąłem się krzywo -- właśnie na nią tutaj czekam -- zaciągnąłem się spokojnie papierosem i spojrzałem na zachod, gdzie, za kilometrami bezkresnej, przygnębiająco pustej dezolacji, zwanej skądinąd pustynią, wyłaniały się srebrno-chaotyczne chmury. Nie, może nie tyle chaotyczne co nieokreślone. Ciekawe skąd wziął się ten kolor i dlaczego jest kolorem. Odpowiedział mi szept wiatru:
-- Sssss... -- oczywiście mało konstruktywnie. Zresztą niczego innego się nie spodziewałem. Dzieciak szarpał mnie bezlitośnie za rękaw.
-- Psze pana, psze pana -- dusił się potokiem własnych słów -- Bo mama mówiła, że to nie jest taka normalna burza.
-- Wiem -- odpowiedziałem nie tyle lakonicznie, co z beznamiętną rezygnacją. Zresztą nie miała ona większego znaczenia niż dym który wypuściłem z płuc. I jedno i drugie mnie zabija. Zagadki, nieświadomość, niewiedza i te cholerne substancje smoliste. Z dziką sadystyczną satysfakcją zaciągnąłem się ponownie, pieszcząc się myślą, że się zabijam. Bardzo miłe uczucie swoją drogą...
-- Mama mówiła że ta burza jest zła -- ciągnął dalej malec niczym mityczny AK-47 o nieograniczonym magazynku, którego jednyną wadą jest wiecznie wciśnięty cyngiel. Ludzie uwielbiają sobie tworzyć mity.
-- Ta burza jest równie zła co ja -- odpowiedziałem malcowi szczerząc zęby. Oczy dzieciaka nienaturalnie wyszły z orbit, a później powróciły na swoje miejsce, obdarzając astronomię jeszcze jednym bardziej wysublimowanym przedmiotem badań.
Malec ucichł.
-- Mama także mówiła -- zaczął w końcu szeptem -- że to pan sprowadził tę burzę.
Spojrzałem na niego spodełba.
-- Kim jest twoja mama? -- spytałem powoli lecz wyraźnie, tak aby każda głoska odbiła się od puszki mózgowej malca.
-- Moja mama jest czarodziejką! -- odpowiedział dumnie malec.
Ależ oczywiście, mogłem się domyślić. Mały patrzył na mnie swoimi dużymi oczami... studiował moje niebieskie oczy zwrócone w kierunku nadnaturalnej burzy, mój demoniczny uśmiech czychający w kąciku ust na bezbronne ofiary. W końcu spytał nieśmiało -- Czy ta burza nas zabije?
Nie spodziewałem się takiego pytania...
-- No... nie. Po prostu przestaniesz istnieć... -- nie wiedziałem jak to ująć -- no bo ty... ty i tak nie istniejesz.
Malec zmarszczył brwi komicznie naśladując wyraz twarzy, jaki zapewne widział u "myślących" dorosłych.
-- Nie rozumiem -- powiedział w końcu.
-- Nie szkodzi.
Milczał. W końcu jednak ponownie uniósł głowę (jak to czynił przez całą naszą rozmowę) i spytał:
-- A czy pan istnieje?
-- Oczywiście -- uśmiechnąłem się. Zaciągnąłem się papierosem boleśnie świadom tego faktu.
-- To pan umrze?
Parsknąłem.
-- Nie, skądże znowu! Przynajmniej nie teraz. Przecież to ja sprowadziłem tą burzę, prawda? -- wyszczerzyłem do niego wszystkie moje zęby.
-- To dlaczego pan chce nas zabić? -- spytał się malec kreując sobie na twarzy uosobienie niewinności i daj-mi-misiowatości.
Kucnąłem, zagasiłem papierosa i chwyciłem malca delikatnie za ramiona.
-- Ależ ja tylko czyszczę kartkę -- odpowiedziałem patrząc mu głęboko w oczy -- Ty tutaj nigdy nie byłeś.
-- To gdzie ja jestem?
Westchnąłem ciężko. Nigdy nie byłem dobry z teorii. Zresztą było to juz nieważne. Burza była już jakieś sto metrów od nas.
Jak pierwsze fale chaosu i nieokreślonych myśli uderzyły w nas, podniosłem malca do góry, zakręciłem nim dając sie ponieść kolejnej fali oceanu słów i krzyknąłem -- Tutaj!
Patrzyłem jak rozsypuje się w moich dłoniach na słowa myśli i literki.
Cisza. Cisza po burzy. Lecz nie, to znowu nie to. Niebo jest zbyt niebieskie, powietrze zbyt czyste. Dżungla zbyt gęsta, narody zbyt pokojowe, a miłość taka prosta. To jeszcze nie to. A tak daleko, daleko, daleko jest sen. I nie ma już więcej natchnienia, jest myśl i pędzące za nią słowa. Tańczymy wszyscy razem w piekielnym akcie destrukonstukcji; czy ja jestem nią, czy ona mną -- to zagadnienie już czysto akademickie.
Mały niebieski ptaszek o pstrokatych (bo jakże innych?) skrzydłach usiadł na moim ramieniu. Koło mojego czarnego wierzchowca kręci się jakaś młoda, ubrana w biel (bo jakże inaczej?) dziewczyna. Podchodzi do mnie tanecznym krokiem Mickiewiczowskiej bohaterki, nie dotykając ziemi, nie dając jej skalać sobie stóp dotykiem przyziemności. Zbliża się, zarzuca ręce na mojej zmęczonej i przeciążonej szyii. Nie wywiera jednakże żadnego ciężaru. Nachyla usta do mojego ucha, czuję delikatny dreszcz... I lekki akcent jej ciała, gdy zatacza się wokół mojej szyii i usta jej wędrują ku moim ustom. Lecz pozostaje tak ona, niczym ten niebieski ptaszek (bo jakże inaczej...) na mojej szyii drążąc swymi nieskończenie głębokimi brązowymi oczami (a tak tego pragnę) uczucie na moich niebieskich oczach. Jej usta się rozchylają i słyszę cichy szept szeleszczącego, gasnącego szczęścia:
-- Spójrz na północ... nadchodzi burza.
Chwila abstrakcyjnego milczenia.
-- Wiem.
Dialog skojarzył mi się z Hemingwayem. Bardzo dobry. Podobał mi się. I palenie jako wysublimowane samobójstwo...
zdarzylo sie powtorzenie, ktore mi akurat mocno sie rzucilo. [duzymi oczami - niebieskie oczy
uwazasz jak chcesz fido, ale nie napisales nigdy dwoch tekstow o tym samym, w roznych konwencjach, w roznych odcieniach - tak, po prostu, by sprawdzic, ktory lepszy? lub po to, aby poprawic, inne przemyslenia zamiescic, bo caly czas cie interesuje ten temat?
Mi osobiście "Burza" podoba się bardziej od "Dlaczego", przynajmniej jeśli chodzi o przesłanie (bo tam klimat był wyraźniejszy). Zdecydowanie lepiej zaakcentowany jest ów proces kreacji i mocniej ukazane pewne rozterki twórców (niektórych???)...
Plus ode mnie specjalne wyrazy uznania za określenia "bo jakże inaczej". Naprawdę świetnie dodają smaczku. Właśnie dla nich warto, aby była ta druga część...