- Znów nasi wrócą do władzy – śmieje się Leszek.
- Oni wszyscy są nasi, dopóki się nie dorwą do żłobu – zasuwa ostro lecz spokojnie Janusz. – A potem już każdy patrzy tylko na swoje.
- Żeby się tylko nachapać – przytakuje Leszek. – Wszyscy oni tacy sami, czy lewica czy prawica.
Teraz Janusz mu przytakuje. Zmienia wyraz twarzy na żartobliwy. Poznać, że teraz powie żart.
- Jak Lepper zacznie rządzić, to wreszcie będzie lepiej.
Śmieją się. Leszek kiwa znacząco głową, sygnalizując, że z żartu wysnuje poważny wniosek.
- Powiem ci, że ten Lepper nie taki głupi. On wie, co robi.
Janusz chętnie podejmuje ten ton.
- Wszyscy na niego plują, a on swoje osiągnął – mówi.
- I jeszcze osiągnie – wypowiada się Leszek.
Popijają piwo.
Przy skrzyżowaniu z Komorowicką, koło sklepu komputerowego stoi dziewczyna i sprzedaje jabłka. Ma na imię Marzena. Jest polonistką po wyższych studiach. Śmieje się wesoło do klientów, do każdego zagada, daje po jabłku na spróbowanie. Jabłka czerwone, twarde, soczyste.
- No właśnie się rozwodzimy – opowiada chłopakowi, który jest u niej stałym klientem, jest w niej zakochany, co widać na pierwszy rzut oka choćby po sposobie, w jaki na nią patrzy, zajadając jabłko. Mógłby być jej uczniem. Marzena jest ładna, choć ma problemy z cerą. Włosy ma czarne, długie. Czarne oczy, usta jak marzenie, piersi dorodne. Kiedy się uśmiechnie do mężczyzny, żaden nie odejdzie bez kupienia kilograma jabłek dla żony, dziewczyny, mamy albo w ostateczności dla zdrowia.
- Rozwodzimy się z Miśkiem – mówi chłopakowi. – Dziecko zostaje ze mną.
Ludzie zamyśleni, przeliczający w myślach ceny zakupów, kobiety dźwigają torby, mężczyźni bawią się breloczkami z kluczykami od samochodów. Krzyczą na dzieci.
· Przecież kupiłam ci lody, o co ci jeszcze chodzi?! – krzyczy matka, czerwona ze wstydu i złości. Chłopczyk ryczy.
· Przestań, słyszysz, co matka mówi – nachyla się ojciec. Chłopczyk ryczy.
Z okna, nad ulicą, słychać muzykę: perkusja, saksofon i amerykańska dziewczyna, która pyta, czy zechcesz pójść z nią do łóżka.
Na placu, na którym zrobiono parking, przy srebrnym aucie dobrej, zachodniej marki stoi wysoka kobieta w lśniącej, obcisłej sukience z dużym dekoltem na plecach, mocno odsłonięty brzuch, opalona na ciemny brąz, włosy blond, podzwaniająca błyskotkami, na bardzo wysokich obcasach (stuk, stuk o kostkę brukową). Pierścionki na palcach i silny zapach perfum. Przewieszona przez ramię, błyszcząca w słońcu, jak lampka, różowa torebka. Opiera się o samochód. Rozmawia przez telefon komórkowy.
· No i gdzie ty, kurwa, jesteś, głupi chuju? – mówi spokojnie, ale stanowczo. – Miałeś tu, kurwa, być, ile temu? Miałeś na mnie, kurwa, zaczekać, a to ja tu kwitnę, kurwa, jak cukinia. Chyba cię, kurwa twoja mać, popierdoliło, jeśli myślisz, że ja tu będę na ciebie czekać, jak ta głupia cipa.
Każdy przechodzący człowiek to tysiąc historii splątanych ze sobą, pięknych, okrutnych, smutnych, nieoczekiwanych, brutalnych, gorących, piekących, niedopowiedzianych.
Z księgarni „Oświata” wychodzi starszy mężczyzna w wypłowiałym, brązowym garniturze. Siwiejący, szczupły, w starych lakierkach. Obiema rękami trzyma reklamówkę, w której ma trzy tomy „Historii filozofii” Tatarkiewicza. Gładzi je palcami, wyjmuje, ogląda.
· Po co ci książka? – kobieta z wózkiem przekonuje idącą obok otyłą dziewczynkę. – Masz już w domu tyle książek. Lepiej ci kupię coś konkretnego.
Na rogu 11 Listopada i Ratuszowej stoi samochód firmy ochroniarskiej. Młodzi, wysocy faceci w czarnych, szpanerskich mundurach z dużą ilością kieszeni. Zadowoleni, lustrują uważnie ulicę i przechodzących, zerkają w lusterka.
Dwie kobiety sprzedają ostatnie w mieście lody włoskie, obok świetnie schodzą hot dogi, a jeszcze obok, w zielonej lokomotywie robią się ziemniaki pieczone i frytki z serem. Zapachy rozchodzą się po ulicy, po której chodzi mały, piegowaty chłopiec i rozdaje ulotki firm kosmetycznych i samochodowych oraz producentów sprzętu RTV. Przeważnie, ci którzy nie wiedzą w czym rzecz, biorą ulotki, a wtedy chłopiec prosi o wolny datek na wyjazd na wakacje albo na książki do szkoły. Mówi, że raczej nie chce przyjąć z powrotem ulotek, woli pieniądze. Najwięcej emocji budzi jednak dziewczyna, chyba jego siostra, która rozdaje ulotki tuż obok i za same te emocje, którymi napełnia ulicę, powinna otrzymywać stałą pensję od mieszkańców miasta. Jak zawsze jest zła jak osa. Ma w nosie przyzwyczajenia ludzi, co do zachowań żebrających dzieci. Krzyczy na ludzi.
· Jak wziąłeś ulotki, chamie, to płać, co mi oddajesz?
Broni swoich racji i swojej dumy.
· I co teraz, kurwo, oddajesz mi wypalcowane? – mówi do dystyngowanej pani w eleganckiej bluzce, z torebką, która w życiu by się nie spodziewała, że ktoś, poza własnym mężem, powie do niej „kurwo”.
Dziewczynka z ulotkami, jak czarna pantera w klatce chodzi nerwowo w jedną i w drugą stronę, wyszukując ofiar, błyskając groźnym spojrzeniem, jakby obmyślała krwawą zemstę światu za swój los.
Tuż obok, w bramie, jej ojciec chyba, sprzedaje szczypiorek, cebulkę, kwiatki, na święta rózgi albo tandetne, wielkanocne kurczaczki, ludzie w większości mijają go obojętnie.
Koło „Pizzy Hut” na murku siedzi grupka chłopaków i mówi o przeżyciach ekstremalnych.
· Chłopie, serfowanie na fali to jest adrenalina, mówię ci.
· Windsurfing jest cool, ale wolę się wspinać.
Rodzina – bardzo gruba kobieta z trwałą ondulacją, gruby mężczyzna w koszuli z krótkimi rękawami i duże, ponure dzieci stoją przed bankomatem. Mężczyzna w ogromnym skupieniu stuka w klawisze.
Znowu muzyka. Ktoś puszcza skądś techno przechodzącym tłumom. W przezroczystych, foliowych reklamówkach połyskują golizną martwe, oskubane kurczaki bez głów albo ich matki. Zapach surowego mięsa intryguje psa, który gdzieś tu w pobliżu mieszka i zwykle krąży tu sam po ulicy, znacząc teren i gryząc się z innymi psami. W bramie, do której wchodzi, dwaj faceci piją ciemny płyn o mocnym, kwaśnym, alkoholowo-siarkowym zapachu z plastikowej, półtoralitrowej butelki. Jeden z nich pracował chyba kiedyś, jako kelner w jednej z najlepszych restauracji w mieście, którą zlikwidowali, a na jej miejscu powstał burdel z Rosjankami. Drugi był górnikiem.
· Dzisiaj „Legia” gra w Lidze Mistrzów – mówi były kelner do byłego górnika, przełykając płyn.
· I tak przejebią, jak nie w tym, to w następnym meczu, jak nie z tą drużyną, to z następną – odpowiada górnik, przejmując butelkę.
Czas przepływa przez miasto, przez ludzi. Fala gorącego życia zderza się z falą czasu. Wieje lekki wiatr. Atmosfera jak w „Pikniku pod wiszącą skałą”. Rzeczy martwe wydają się mieć własne życie. Przyniesione tu kamienie, wypalona glina, cegły, z których zbudowano domy, gips nawet zostanie, kiedy umrą ci ludzie. Delektują się słońcem, narzekaniem. Kiedy się narzeka, staje się troszkę wyżej, przynajmniej we własnych oczach, czuje się w przełyku prawdziwe życie, kiedy popija się piwo, herbatę, kawę, tanie wino.
· Słuchajcie, kiedy do nas przyjedziecie? – para młodych rozmawia z trochę starszą parą. Nie widzieli się pięć lat, spotkali się w sklepie, jedni i drudzy się spieszą.
· Damy znać.
Wymieniają numery telefonów, które wpisują do komórki. Teraz z czystym sumieniem mogą pójść dalej, machając sobie nawzajem wesoło. Wszystkim czegoś brakuje. Gdyby się wszyscy zatrzymali i posłuchali siebie, okazałoby się, że każdy na coś czeka. Jak wiele uczuć, wielkich osobistych krzywd i nieszczęść, okazałoby się wtedy nieważnych, śmiesznych, niewłaściwych. Ale takiego zatrzymania nie będzie, bo jest nieogarniony pęd życia i czasu. Każde spotkanie, każdy minięty człowiek, każde słowo, które wychwyci się kątem ucha, zostaje wciągnięte w ten wir, w tę magmę życia i czasu przetaczającą się przez ulicę, przez ludzi. Wszystko to zostaje, wirujące, wchłonięte, w środku każdego przechodzącego człowieka. Cała ulica staje się wielkim, nieświadomym swojej wielkości czekaniem, skłębionym, ciemnym, połyskującym w słońcu, cichym, szemrzącym czekaniem.
Sklepikarze powoli zamykają sklepy.
· Bruno Schulz umiera i przyzywa skinieniem Landaua do siebie – opowiada mężczyzna z bródką i z głosem, jak ten, co grał tego naukowca w „Rejsie”. – I mówi mu na ucho odpowiedź, ale widz tego nie słyszy.
Trzej panowie, którzy go słuchają, kiwają ze zrozumieniem głowami. Oczywiście, nie słyszy, to przecież zrozumiałe. Siedzą przed „Murzynkiem” na podeście obitym zielonym suknem, podobnym w kolorze do tego, jakim kiedyś przykrywało się stoły konferencyjne. Popijają kawę i piwo. Mają mądre miny.
· Przekazuje mu tę odpowiedź na pytanie, które zadał mu esesman i gestapowiec poznaje, że to jest ta sama odpowiedź, o którą pytał esesmana, mówiąc że jeśli ją znajdzie, to odnajdzie sens życia.
Cisza przy stoliku.
· Nie sądzisz, że za dużo się dzieje. Ja bym coś wyrzucił – odezwał się po chwili ten z wąsem, najbardziej poważny, tonem przypominającym tego poetę z „Rejsu”. – Wiesz, to twoja koncepcja, nie chcę ci nic narzucać.
· No przecież to nie jest oparte na faktach, nie o to chodzi. Mnie się podoba – mówi mężczyzna, który nie ma zarostu i budzi nieodległe skojarzenia z inżynierem Mamoniem.
· Ja wiem, że nie jest na faktach – tłumaczy reżyser.
· Jest – rzuca facet z bródką.
· Kto zagra Schulza? – pyta facet w okularach, który nie przypomina nikogo.
· Nie wiem – facet z bródką wzrusza ramionami.
· Ja nie widzę nikogo takiego – mówi facet w okularach.
· O czym tu mówić? Masz na to pieniądze? – pyta facet z wąsem.
· Nie mam – mówi facet w okularach.
Wszyscy siedzą w milczeniu. Palą papierosy.
Jakiś ojciec rodziny stanął w obronie małżonki. Krzyczy na dziewczynkę z ulotkami. Ta odgryza mu się. Pies szczeka, bo zobaczył kota. Kot wygina się w kabłąk i wszystko cichnie, zatrzymuje się, ale wie o tym tylko kot i pies. Ludzie stoją nieruchomo w zastygniętych pozach, zatrzymani w pół kroku, ze szklanką piwa podniesioną do ust, z ręką uniesioną do wygrażania dziewczynce, z klapsem zatrzymanym na pupie dziecka, z przekładająca się właśnie stroną pierwszego tomu „Historii filozofii”, z nadgryzionym jabłkiem i niedojedzoną wątróbką. Zastygły samochody i ludzie w środku pogrążeni w kłótniach, myślach i rozmowach. Ślub przed kościołem zastygł tuż przed wejściem. Lekki wiaterek rozwiewa welon. Pan młody znieruchomiał, patrząc na zegarek. Zastygli ludzie idący na cmentarz: dwoje dorosłych (on i ona) ze zniczami w reklamówce, z gąbką i z wiaderkiem i dwoje dzieci idących przed nimi. Pies znieruchomiał, ale pies potrafi sobie z tym poradzić, ma w sobie coś, co jest odporne na takie numery. Wyrywa się z bezruchu i puszcza się w pęd całym sobą, chce gryźć, szczekać, gonić, hałasuje, robi zamieszanie, kot syczy cicho i znika niezadowolony. Wszystko wraca do życia. Butelka wypadła z rąk, słychać soczyste przekleństwa, książka się zamknęła, dziecko upuściło loda, ulotki spadły na chodnik, stuknęły się dwa samochody, poszła szyba.
· Nawet Małysz jest patologią w tym kraju – Janusz kończy piwo. Obydwoje są zadowoleni i z wyraźną przyjemnością cedzą słowa. Leszek nie wie, co powiedzieć o Małyszu, dlatego czeka.
· Jest patologią – kontynuuje Janusz. – Bo skacze 130, a w tych warunkach, jakie są w tym kraju nie powinien skakać więcej niż 90.
Leszek potakuje skwapliwie i z wielką radością. Unoszą twarze do słońca, przymykają oczy. Słuchają kroków przechodzących ludzi. Dają się unieść fali.
Plus fido ma rację - sytuacja z zatrzymaniem niosła w sobie całkiem spory potencjał, który nie został prawie w ogóle wykorzystany...
Łukasz
to jest reportaż
nie, dokument
nie, chyba reklama
nasza polska rzeczywistość, w której punkt widzenia zależy od punktu siedzenia=> niczego sobie, czyli dobrze
Poza tym rzadka umiejętność tworzenia w kilku zaledwie słowach wyrazistych postaci. Najlepszy fragment - o pani, która oddała wypalcowaną ulotkę.
Istniało ryzyko "przegadania", ale opowiadanie się przed tym wybroniło. Podoba mi się.