Odgonił od siebie żałośnie infantylne myśli próbując skupić się na rytuale. Nie mógł. Wiedział, że już nigdy nie będzie tak jak wcześniej. Po raz pierwszy odczuł zmianę, pierwszy raz coś naprawdę zmieniło się w jego życiu. Coś ubyło, coś ważnego. Znikło bezpowrotnie nie zostawiają niczego w zamian. Rozejrzał się. Wokół niego panował zimny półmrok gubiący się wśród bladego blasku świec. Uświęcony ogień, oczyszczający chłód zostawiały mu tyle miejsca na odczuwanie braku. „Rytuał, rytuał!’ powtarzał w myślach, „Rytuał...”
Szelesty na zewnątrz wytrąciły go z rozważań. Jak długo tak siedział zatopiony w smutku, bezsilny wobec własnych myśli? Wokół niego panował mrok, była noc. Drzwi świątyni zaskrzypiały cicho i do wnętrza wszedł jeździec, kapłan powinien był spodziewać się go i pewnie spodziewałby się gdyby nie zapomniał, nie zatracił oczekiwania tam daleko... no właśnie w czym?
- Musimy opuścić to miejsce, nie możemy tu zostać. Wojska zbliża się od zachodniego brodu. – odezwał się elf.
- Oddaj cześć Bogom i odejdź w pokoju. – odpowiedział dbając, żeby jego twarz nie wyrażała zupełnie nic – Zabierz stąd wszystkich, nie zwlekaj.
Jeździec skłonił głowę i szybko opuścił świątynie nie bez uczucia ulgi; zostawił za sobą te cholerne zimne kamienne mury przepełnione oddechem pustki.
Gdy jeździec zamknął za sobą wrota, w świątyni został tylko chłód i zimne święte ognie. Ciepłe letnie powietrze jakby nie miało tu wstępu. Cisza, przejmujące zimno, zwykłe elementy kultu, zdawały się ostatnio przeklinać go, śmiać mu się w twarz. I jeszcze blask... nieznośne światło świec sprawiające, że niemal czuł na karku oddech istnienia, którego bliskość powodowała w kapłanie mroczne przygnębienie.
Początków zwykł doszukiwać się w czasach, kiedy to wielka armia najeżdżała na królestwo wiele lat temu. Kiedy do pozostałości miasta, w którym bytował miało przybyć komando odszczepieńców, wojowników tyle zasłużonych co ślepych, powodowanych niejasnym pragnieniem... nie lubił z resztą w to wnikać. Średnio go to obchodziło. Był zajęty swoimi sprawami na uboczu społeczności. Zbiegło się to wszystko w czasie z serią niejasnych przesłań w psychodelicznych wizjach. Słyszał upiorny krzyk, szczęk oręża wśród skapanych w posoce ruin – wojna – nic niezwykłego. Potem widział krzew dzikich róż. Słyszał śpiew ptaka. Z jednego z białych pąków rozwijał się powoli czerwony, nadzwyczajnie piękny kwiat, w kolorze krwi. Zanim rozwinął się do końca, rozległ się gwałtownie krótki i upiorny hałas. Wszystkie róże sczerniały, rozpadły się w jednej chwili. Z wyjątkiem jednej, ta czerniała powoli umierając – żałosny widok. Następnie jednak śpiewający wcześniej ptak wbił się na kolec umierającej róży. Z rany na piersi małego stworzenia popłynęła czerwona krew. Prawdopodobnie działo się coś więcej, ale nie chciał tego oglądać, wojna na bogów krzywdzi i florę i faunę, wojna, wojna... Chciał otrząsnąć się, wrócić na ziemię, coś jednak go zatrzymywało. Widział niemowlę na mchu, czerwieniejącą różę, martwego ptaka, a potem słyszał krzyk, płacz dziecka. Miał dość, wojna, dzieci umierają... Bogowie! Jednak zupełnie bezwolnie udał się za głosem. W miejscu, z którego, mógłby przysiąc, dobiegał zobaczył dorosłą elfkę o włosach w kolorze posoki. Dałby głowę, powiedziała „Już za późno” czy „Spóźniłeś się” – ale psychodeliki, zamęt, wojna, uznał to za mało istotne.
Wydawało to mu się wtedy takie oczywiste. Takie było jego przeznaczenie, tego chcieli od niego bogowie. Przyjął więc dar, o który nie prosił, przyjął towarzystwo płowowłosej. Opiekował się nią bezwarunkowo, potrzebowała tej opieki. Nie była bezbronnym dzieckiem, ale obserwował ją i widział tylko cynizm, brak szacunku dla siebie, obojętność wobec innych. Był jej potrzebny. Zawsze przyjmował ją bezwarunkowo, bez względu na wszystkie jej wybuchy słabości, na jej gniew, żal, rozgoryczenie. Była dla niego jak kamień, którym w niego rzucono, który stał się jego kamieniem bez jego zezwolenia, bez jego zgody. Ale nie zawahał się ani chwili, zabrał kamień ze sobą i z czasem kamień zaczął fascynować go w niezbadany sposób, w końcu uwielbiał kamień, czcił go niemal. Przypadkowe zjawisko okazało się dla niego ważne, stało się sensem istnienia. Opętany myślą o kamieniu, kamieniem, jego obecnością nigdy nie zauważył, że to w czego posiadaniu się znalazł nie jest tylko odłamkiem skalnym, że jest to klejnot, piękny i rzadki. Dla kapłana, płowowłosa pozostawała zawsze tylko kobietą, która potrzebowała jego towarzystwa, jego pomocy. Darem od bóstw, idolem, obiektem czci, ale zawsze tylko zwykłą kobietą o niezwykłych umiejętnościach. Czymś kochanym, niczym szczególnym.
Teraz zabrała ze sobą wszystkich, którzy chcieli jeszcze walczyć, którzy mimo druzgoczących zwycięstw czarnej armii mieli nadzieję na byt, na miejsce, gdzie świat, który kochali pozostałby nienaruszony. I tych, którzy nie mieli już siły uciekać. Zostawiła go na pastwę jego rozczarowania, samego z brakiem, samego z pustą nieobecnością. Co mógł teraz zrobić? Jedyne, co pozostawało mu jeszcze to oddanie, przywiązanie do płowowłosej i przekonanie o woli boskiej powodującej zdarzeniami w jego życiu. Musiał w końcu wziąć odpowiedzialność za to, co zrobił. Zdecydował się nią opiekować, nie może więc zostawić jej samej kiedy grozi jej największe niebezpieczeństwo. A gdyby nawet sumienie pozwoliłoby mu na to, gdzie mógłby szukać czegoś, co zapełni pustkę w jego wnętrzu, jak mógłby żyć ze świadomości jej braku, jak jej nieobecność mogła pozwolić mu szukać nowej drogi? Ona... ona była jedynym czego mógł się uchwycić.
Czekał. Świątynia ciągle porażała go chłodem, oddechem pustki. Przygotował się do wyjazdu, koń naszykowany do drogi czekał na zewnątrz. Wiedział, że przyjdzie, że przyjdą. Fioletowooka szła pierwsza, znała tę świątynię dobrze, był jego częstym gościem. Kapłan wyszedł im na spotkanie, zdjął kaptur, powitał ich.
- Kiedy odjechała? – zapytała kobieta dźwięcznym głosem
- Wyruszyli o zachodzie słońca... – zamilkł.
- O co chciałeś mnie spytać? – jej głos dźwięcznie przecinał ciszę, patrzyła mu w oczy, nie chciała go zatrzymywać.
- Ona zginie? – zapytał z wyraźnym ociąganiem.
- Każdy kiedyś zginie, ja, ty, ona też... Sam widzisz, to bez znaczenia. Zresztą, znasz przecież odpowiedź...
- Nie, na Bogów, skąd mógłbym wiedzieć? Poza tym, gdybym wiedział odjechałbym już... Brakuje mi pewności.
- Nie dostaniesz ode mnie pewności, wiesz przecież... Poza tym pewność nic by nie zmieniła... Przecież nie możesz zrobić nic innego.
- A ty, gdzie ty się udasz? – zapytał po chwili milczenia - Co zamierzasz teraz zrobić... – uciął pod spojrzeniem jej oczu
- Na to pytanie też możesz sam sobie odpowiedzieć
- Rozumiem... – tu zawahał się na chwilę – Wybaczcie, zostawię was teraz, muszę jechać.
- Niech prowadzi Cię światło gwiazd – odpowiedziała pretensjonalnym tradycyjnym elfim pożegnaniem. W jej głosie dało się wyczuć wibrującą tęsknotę, to samo przeczucie, wspomnienie, to samo pragnienie, które widziała w oczach elfów opuszczających osadę, tutaj przesycone jednak sarkastyczną goryczą w miejsce nadziei.
Wychodząc kapłan raz jeszcze rozejrzał się wokół. Ciekawe, od jak dawna panuje tutaj nicość? Czy pełnia odeszła razem z płowowłosą i tymi, którzy mieli jeszcze dość nadziei i siły... A może odeszła wcześniej? Może w ogóle jej tu nie było. Być może pustka czaiła się w kątach, cicha, niepozorna, tylko on pijany swoją szczęśliwością nie dostrzegał jej...
Mało istotne, niemal odruchowo stwierdził po chwili. Żałował, że nigdy nie udało mu się uwierzyć, że przeszłość nie ma znaczenia. Że to, co było nie ma nijakiego związku z tym, co jest i z tym, co będzie. Nie udało mu się nigdy obalić tezy jednolitości i współistnienia wydarzeń w czasie. Jak mógł wszakże uznać za przypadkowa i bez znaczenia tamtą twierdzę dusząco pustą a zarazem wypełnioną tą nie nachalną niemal obecnością. A jednak płowowłosa nic nie wyczuła. To niesamowite, była przecież szczególna, na nią moc spływała, nigdy nie musiał jej szukać. Mimo wszystko zapewniała go, że w pobliżu są tylko zwierzęta i duchy. A jak można nie wierzyć płowowłosej?
_______________________
Szary dzień późnego lata.
Zbliża się wieczór, powietrze gęstnieje, jest mgliste.
Zimny i nieprzyjazny las wschodniego pogranicza. Cichy i pusty. Polana. W oddali słychać tętent kopyt. Na polanie spoczywa ciało martwe, stygnące. Kapłańskie szaty, twarz nie wyrażająca nic prócz spokoju. bo w końcu, jak można być niespokojnym, kiedy odchodzi się do miejsca, za którym tęsknota zakorzeniona jest tak głęboko, że nie można już dostrzec jej początków. A on wstępował do krainy, wrót której szukał bardzo długo wśród mateczników wschodu, drogowskazów do której nigdy nie znalazł słowach wiedzącej ani w oczach płowowłosej. Nie wiedział, jak blisko się znajduje...
Traktem oddala się oddział elfów, które zaprzedały się ciemności. Wśród nich można dostrzec włosy jasne, bez wyrazu, pozbawione blasku. I krew, karmin krwi na nieotartym czarnym mieczu.
I gdyby teraz ktoś napotkał wzrok płowowłosej, być może zrozumiałby, że w jej oczach nie ma już ognia, że znaleźć tam może tylko blask uświęconych świec, zwierciadło pustki.
Nigdy nie lubiła letnich świąt. Kult ogni Bellanosa nie bawił jej nigdy. Widok ognia przyciągał innych do tańca, ją zaś odpędzał daleko. Nie znosiła patrzeć na płomienie liżące niebo. Podążała za nią świadomość, że ogień mógłby strawić wszystko, co jest jej drogie, spopielić, pozbawić powietrza, zostawić próżnię, której nie da się wypełnić.
Nie wiedziała, że jedyny ogień, jaki jej zagraża płonie w niej i że odbija się on w jej oczach.
Skąd miała wiedzieć, że ten właśnie ogień wypali ją do cna, że obróci wniwecz to, co ją otacza, wszystko: lasy, ziemię, niebo, gwiazdy. I nie mogła oczywiście przewidzieć, że na pogorzelisko pełne nicości, próżni, niebytu, wedrze się kiedyś nasienie czegoś nowego, czegoś, co pozwoli jej narodzić się drugi raz.
Zawsze chciała umrzeć rzucając się w przepaść. Marzyła, że wszystko, co po niej zostanie promienie słoneczne zamienią w pył, że zginie bezpowrotnie, że położy życiu kres raz na zawsze. Nie zauważyła nigdy, że Matka Natura sprawia, że ogień nie jest tylko ogniem, że jest za razem skałą, że woda może naraz okazać się bardziej niż do wody podobna do ognia. Skąd miała wiedzieć. Ogień nigdy nie pozwolił jej zobaczyć, jak mało widzi.
Wtedy na polanie, kiedy na twarzy czuł oddech śmierci, zobaczył wreszcie nić, która oplatała jego życie. Wcześniej nie mógł jej dojrzeć, ale oczywiście była tam i nawet czasami dawała mu o sobie znać. Jakby mechanicznie, zawsze pragnął znaków boskich. Nigdy nie przeczuwał, że boska nić oplata go ze wszystkich stron. Dokładnie jak lepka pajęczyna. Znienawidził ją w momencie, w którym ją dostrzegł. Była obrzydliwa, nieznośna. W chwili śmierci zrozumiał, że całe jego życie było znakiem, wielkim, podłym i nikomu do niczego niepotrzebnym. Co miało mu pokazać uznał za mało istotne w obliczu zaistniałych okoliczności.
Zawsze chciał umrzeć oczyszczony, chciał definitywnie zamknąć księgę swojej egzystencji. Wypełnić ją, odrzucić i być wreszcie wolnym, spokojnym, czystym. Dlatego tak lubił jej oczy, niosły ze sobą puryfikację. Stała opodal, kiedy osuwał się rażony krótkim i surowym cięciem, które zadał mu przywódca grupy elfów o czarniawej karnacji. Spojrzał w jej oczy, w których zawsze znajdywał to, czego szukał, to co uważał za prawdziwy boski sygnał. Ale nie znalazł tam ognia. Spostrzegł w nich pustkę, gęsty chłód i zimny blask, który jak mniemał zostawił za sobą. A kiedy to, co widział robiło się zupełnie mętne zajaśniało w nich, dałby głowę zielone światełko. Takie nadziejowe, pomyślał.
Nie znosił nadziei, nie chciał jej, nie była mu do niczego potrzebna. Chciał jedynie zamknąć, nie otwierać. Nie mógł ponownie przyjąć babraniny w przeczuciach, we wspomnieniach, nadziejach...
Zdążył już tylko zdać sobie sprawę, że był fatalnym kapłanem
i udał się w kierunku barki. Słyszał grę fletu. Czuł zapach jabłek.