To co teraz, ha? Bóg miłościwy stworzył sklepy całodobowe z żarciem i alkoholem i w mądrości swojej w dużej liczbie umieścił je naokoło rynku. Módlmy się! I chodźmy na zakupy. Piwo? Wino? Tanie czy dobre? Wódka? Piwo, stary, kupujemy piwo. A co do piwa? Kupujemy paluszki. Powaliło cię, ja jestem głodny, kupujemy chleb i... nie, kupujemy bułki. A do tego parówki. Odpada, nie będę jadł mielonych flaków. Szynki ci się zachciewa? Kupujemy serki topione. I papierosy, moje już się kończą.
Najprawdopodobniej jestem już wstawiony, ale w euforii tego nie zauważam. Żaden z nas tego nie zauważa. Słodki kłamca z tego alkoholu, kłamie lepiej niż kobieta kochankowi. Ale kogo to obchodzi? Świat wiruje, myśli pędzą. Rodzice, szkoła, dom, problemy z kobietami, zostają chwilowo wyrzucone poza nawias małego świata, który kreujemy przez tą jedną noc. Poruszanie tematów smutnych zakazane pod karą zepsucia nastroju. Ale oto docieramy na planty i zaczynamy ciąg dalszy faszerowania naszych ciał. Dalszym alkoholem i jedzeniem. Iście sybarycki posiłek, puszka z mielonką i serek topiony krążą miedzy nami, jak fajka pokoju. Królem jest ten, co ma nóż lub scyzoryk. Mówimy coraz więcej, ale niestety nie pamiętamy o czym. Ale nie to jest ważne, liczy się poczucie męskiego stada, nawet jeżeli to stado liczy zaledwie trzy sztuki, tacy już są faceci. Oh, piwo się skończyło. Pijemy dalej? A gdzie ci się spieszy? No to walimy na rynek.
Krakowski rynek w piątkowy wieczór. Zobaczyć rynek i umrzeć, ale tak się składa, że nie zamierzam umierać przed końcem tej nocy – potem to już tylko potop. Która godzina? Kogo to obchodzi? Jest dziesiąta, jeśli musicie wiedzieć. Przechodzimy przez rynek rozdając drobne i szlugi. Taka odmiana samarytanizmu, na którą stać prawie każdego. A Bóg patrzy z nieba i widzi, że robisz dobry uczynek. Rynek to również znajomi. O, tam pod Adasiem panienka, którą ostatnio przeleciałem, mówi kumpel. Która, ta blondynka? Tak. Dwójka, ludzi, których nie łączyło wiele więcej niż pieszczoty, pocałunki i ostateczna wymiana płynów ustrojowych mija się w bezpiecznej odległości, machają do siebie. Oboje utrzymują odległość na tyle dużą, by nie było potrzeby wymiany słów. Bo i o czym tu mówić? Cześć? Co u ciebie? Ile dzisiaj wypiłaś? Nie rozśmieszajcie mnie. Każde z nich jest tej konkretnej nocy w osobnym świecie, jak dwie planety które do siebie się nie zbliżą.
Chyba wszyscy dojrzeli już do tej idei i ktoś prędzej czy później musiał to powiedzieć. Chodźmy na nalewki. Nalewek nie sprzedają w okolicach rynku, czeka nas spacerek. Ciekawe, ile pijany człowiek jest w stanie przejść, żeby dostać alkohol? Kilometr? Dwa? Pięć? Pięć to chyba górna granica. Wszyscy jesteśmy jeszcze na tyle trzeźwi, że idziemy prosto i powstrzymujemy się od głośnych śpiewów na środku ulicy. Ale uwaga! Jest sklep! W „całodobowym sklepie monopolowym” starzy żule i podobni nam nocni desperaci, kupują nocą piwo lub wódkę. Dwie nalewki wiśniowe poproszę. Jedenaście złotych. Z dwiema butelkami taniego szczęścia w łapach idziemy na planty. Ta ławka jest dobra, siadamy. Nie, za blisko ulicy. Masz rację, tamta będzie lepsza, idziemy. Odbijaj, stary, dobrze, odlej trochę dla demonów. Nikczemny sikacz wali siarą i skarpetami, ale nic za darmo. Pij, pij, bo w domu nie masz.
Tak oto następuje ciąg dalszy faszerowania. Już w połowie pierwszej butelki któryś z nas (który? To naprawdę bez znaczenia) zaczyna śpiewać. Pozostali dwaj się przyłączają i już za chwilę nocną ciszę zabijają trzy pijane głosy, śpiewające te piosenki, które już tyle razy towarzyszyły popijawom. Standardy Metaliki, Manowar, Iron Maiden, Black Sabbath. Gubimy tekst i melodię, bełkoczemy, przewracamy się. Ale w naszym małym świecie jesteśmy trójką świetnych wokalistów, znających na pamięć klasykę. Śpiewamy dla siebie samych, dla dwóch pozostałych. Śpiewamy przeciwko światu, który nie słucha tej muzyki. Śpiewamy przeciwko dresiarzom, których się boimy. Jak to dobrze, ze żaden z nas nie jest trzeźwy. Po wykonaniu istnej tradycji pijackiego śpiewu, wznosimy toasty. Klasyczny toast za „Jedyny, niepowtarzalny, nieprzemijający wokal Erica Adamsa z grupy Manowar”. Wygłoszenie tego toastu oznacza tradycyjnie koniec ostatniego wina.
To co teraz, ha? Jeden z nas bełkocze, drugi co chwilę się potyka, trzeci chce iść bić dresiarzy. Po krótkiej rozmowie dochodzimy do wniosku, że Rockoteka nie jest takim złym pomysłem: moim kumplom poodjeżdżały ostatnie tramwaje, więc muszą czekać do piątej na najbliższy transport. Krokiem chwiejnym, ale z rozśpiewaną gębą udajemy się do Rotundy na Rockotekę. Istna mekka lokalnych grzecznych dzieci, dających czadu w sposób kontrolowany. Tak, obalmy bełta, zapalmy trawę, walnijmy setkę amfy. Ale przed dwunastą muszę być trzeźwy, bo przyjeżdża po mnie tatuś. Pod Rotundą spotykamy trochę znajomych. O, cześć Konrad, kto jest w środku? Ten i tamten, i jeszcze tamta. O, to fajnie. Czy ten tam pod murem, co rzyga, to Krzycho? Tak. Witam się z Krzychem, ale nie wydaje się zbyt rozmowny. Płacimy za wejście i już jesteśmy w środku. Cały budynek dudni od muzyki, pełen jest młodych ludzi. Jest też obsługa, traktująca nas jak bydło i w sumie słusznie, bo tak się zachowujemy. Mijamy bramkarzy i wchodzimy po schodach na piętro. Przez kilka chwil chłonę wszystkimi zmysłami aurę seksu i przemocy, powietrze pełne jest energii, narkotycznej, chemicznej, hormonalnej. Trochę znajomych i znanych z widzenia twarzy, trochę „starogwardzistów”, trochę ludzi z mojej szkoły i „całe nowe pokolenie”. Rękę ściska mi jakiś facet, którego widzę po raz pierwszy w życiu, ale on zna moje imię i wita mnie jak starego kumpla. Witam się z nim, nie dając po sobie poznać, ze zupełnie go nie kojarzę. Oddzielam się od kumpli i robię obchód obu sal. Ściskam ręce, całuję koleżanki, przytulam co bliższych lub bardziej wstawionych znajomych. Czy wiecie, że 70% z was nic dla mnie nie znaczy? Pewnie wiecie i czujecie do mnie to samo. Co za cyrk hipokryzji. Wszystkiego razem coś około dwóch, trzech setek „klimatowych” ludzi. Prawie wszyscy zapierdoleni. I dobrze, nie będę się wyróżniał.
Nagle rozbrzmiewają znajome dźwięki. Z głośników idzie „Master of Puppets” Metaliki. Z dzikim rykiem biegnę na salę, to samo robią „starogwardziści” i moi kumple. Odnajdujemy się na sali, formujemy koło i walimy łbami do rytmu. Znowu wydzieramy się dla siebie samych i dla reszty załogantów, wydzieramy się przeciwko krótkowłosym, którzy nie mogą machać piórami, przeciwko grunge’owcom, którzy patrzą z boku na nas, wszarzy. Wydzieramy się i walimy zapamiętale łbem przeciwko tym gówniarzom, którzy nie znają tekstu. W naszym kółku ciepło witamy tych starszych, znających tekst, rytm, każdy takt słuchanego setki razy utworu, wydzierających się w tej samej, słusznej sprawie. Muzyka rozwalająca od środka czaszkę, zawrót głowy, zapach potu i własny pot spływający po plecach. Kończy się „Master”, zaczyna się „Sabbath Bloody Sabbath”. No to dzisiaj dopieszczą wszarzy, nie ma co. Sala taneczna robi się luźniejsza, wychodzą ci, co nie znają lub nie lubią klasyki. Chwytam za ramiona człowieka z mojej lewej i prawej strony, oni robią to samo i formujemy zamknięte koło: co z tego, ze nie znam faceta z mojej prawej strony, czuję w nim pokrewną duszę. Robimy koło, żeby pokazać, ze różnimy się od reszty, którą gardzimy. Śpiewamy refren jak najgłośniej, żeby pokazać, że to jest właśnie nasz klimat, którego nie zrozumiecie. Cudowna rytmiczność „Sabbath” wprawia nasze głowy w ruch, którym można wyrazić emocje. Ja walę łbem energicznie, by się zmęczyć, by paść, zezłości na siebie i na własną życiową niemoc. Nie ma odpoczynku. Po „Sabbath” idzie „Fear of the Dark”. Na salę walą równo wszyscy: hipisi, punki, grunge’owcy, nu metalowcy. Pewnie jest to jedyny utwór „Iron Maiden”, który znają. Może nie umieją pogować, moshować, nie znają Ironów, ale mogą śpiewać razem z resztą pijanej, zaćpanej, zagubionej młodzieży refren, który taki trudny znowu nie jest. To im wystarcza. Teraz już cała sala w pijackim bełkocie czuje się jak wielkie stado. Psychologia tłumu? Nie będę ich uświadamiał. Podobnie jest na „Teen spirit”, „Break on through”, „Beautyful people”, „Light my fire”, „Whole lotta love” i myślę, że cokolwiek by im puszczono, bawiliby się równie dobrze.
Około trzeciej tańczą już tylko panienki na amfetaminie, część z desperacją na twarzy podejmuje ostatnie próby poderwania kogokolwiek, próbuje rozmawiać ze znajomymi. Inni odsypiają pijaństwo lub ćpanie, ktoś próbuje się jeszcze upić, ale nie za bardzo mu to wychodzi. To miejsce zamieniło się w energetyczną czarną dziurę, uciekaj stąd jak najszybciej! Chociaż na wpół śpią, są spoceni, rozczochrani, a zamiast mózgu mają kacową galaretkę, wykończeni ludzie za wszelką cenę chcą udowodnić, jak dobrze się bawią. Ostatnia, rozpaczliwa próba dobrej zabawy, podejmowana na złość starym, którzy ich nie chcieli puścić, na złość wydanym pieniądzom, na złość tej lasce, która nie dała się poderwać i wsadza teraz wysokiemu rastamanowi rękę do rozporka. Też na złość, swojemu facetowi, którego przedwczoraj złapała z inną..
Stwierdzam, że robi się drętwo i zmuszam się do wyjścia. Biorę swoje bety, żegnam się z tymi kumplami, którzy stoją jeszcze na własnych nogach i wlokę się do domu. Czuję się jak pusta skorupa zrobiona z prochów, alkoholu, papierosów, kawy, hormonów i konserwantów z jedzenia. Poruszam mechanicznie mój przenośny schron zwany ciałem, noga za nogą, noga za nogą. Gardło obolałe i zachrypnięte, kark skołowaciały, włosy wilgotne i skołtunione, w uszach dzwonienie a podkoszulek i spodnie zalane potem.
Trafiam do domu i bez mycia się, w ubraniu zasypiam na łóżku. Rano dzwoni kumpel. Ale daliśmy wczoraj czadu, co? Pewnie stary, jak zawsze.
Druga storna, czyli słow krytyki, to lekka, według mnie, utrata rozpędu w środku opowiadania.
Lubię natomiast styl pisania, kiedy sam opis jest "satyrą poprzez zachwyt", trochę nie wiadomo, lubisz (Ty, Autorze) ten klmat, ciągnie cię, a jednocześnie krytykujesz, że to bez sensu - takodebrałem tekst. Podoba mi się.
I jeszcze dwa cytaty: super "zsamplowane"- "zobaczyc rynek i umrzeć" oraz "Istna mekka lokalnych grzecznych dzieci, dających czadu w sposób kontrolowany", super. Bardzo dobre opowiadanie, doceniam, chociaż sam jestem chyba z owych "grzecznych dzeci". BZ
Ten tekst JEST prawdziwy. Tak prawdziwy, że jak się czyta, to się czuje. Taki świeży powiew...przydało się - ostatnio czegoś takiego brakowało. Świeżości! I do tego patrzenie na tą całą "akcję" z przymrużeniem oka [tak mi się wydaje], samokrytycyzm... Jedynym minusem są tutaj te opisy piosenek, wszystko jakby takie wyszczególnione. Ale zakończenie za to powala.
Ech...To chyba jedyny taki "pozytywny maksymalnie" wśród komentarzy, które tutaj pozostawiłam wcześniej. No, liczę dalej na takie teksty, nie koniecznie rozpierane energią i o tym wszystkim, ale tak prawdziwe. Coś co znowu mnie kopnie z taką samą i większą siłą. Pozdrawiam autora:)
cala reszta zawieszona gdzies pomiedzy. jesli miala to byc historia umoralniajaca [jacy my wszyscy jestesmy] to rwie sie niestety co chwile. wiem, ze chodzilo o to, aby na podstawie piatkowej nocy, zauwazyc tyle roznych rzeczy, ale ogolnie wyszlo tak, ze te "rzeczy" sa rzucane podobnie jak rzucane sa slowa, nazwy, tytuly, wszystko. i jesli rzucanie tym "wszystkim" jest oka, bo daje klimat, to traktowanie w ten sam sposob spostrzezen po prostu je deprecjonuje.
pisanina na wartosciowa, ale reszta przecietna.
taa a po wojsku już mi się nie chciało zapuszczać piór
co do textu... powinien znaleźć się w artykułach pt "My last weekend"