"Prolog"
Robert czekał już na Alicję dość długo, wciśnięty w przytulny kącik tego popularnego pubu. Jego zamyślony wyraz twarzy od razu się rozpromienił, kiedy dojrzał ją przedzierającą się przez gęsty dym, z kuflem zimnego piwa.
- Mam dobre wiadomości, a ty? - zapytał.
- Średnie, ale nienajgorsze. - uśmiechnęła się.
- Może najpierw ja. Rozmawiałem z Rotchem, jednak ten skurwiel traktuje mnie jak syna. Powiedziałem mu wszystko i wiesz co mi powiedział, że jak odejdziesz z policji, nie mieszając się więcej w jego sprawy to....nie ma sprawy. Pogratulował mi uczucia nawet.
- Teraz moja kolej. Zwolniłam się z policji. Jednak nie wiem, czy ten Gerding da za wygraną, straszny cham z niego wyszedł podczas dzisiejszej rozmowy.
- To już problem Rotcha, żeby Gerding dał sobie spokój, co do ciebie, to szef obiecał mi, że masz u niego czyste konto. Ten facet naprawdę się o mnie troszczy, wiesz?
- Kiedy przydzielono mnie z Capital City do tego zadania i kiedy widziałam te wszystkie dokumenty świadczące o działalności twojej mafii, to obiecałam sobie, że Rotcha załatwię. Jednak teraz mam już wszystko gdzieś. Chcę być tylko z tobą i to jest najważniejsze. - przytuliła się do niego. - Aha zapomniałabym, twój brat próbował mnie przekonać, że robię błąd i pakuję się w kłopoty.
- Taa mój kochany braciszek. - spojrzał na swą ukochaną. - Kocham cię. - pocałowali się.
- Czwarte piętro, mieszkanie numer 52. - mężczyzna rytmicznie i pewnie uderzał palcem wskazującym o kierownicę.
- I po co nam to mówisz? - zapytał ironicznie chuderlawy facet, sprawdzając broń.
- A jakbyśmy się pomylili i załatwili nie tą sukę co trzeba, to co wtedy? No co? - zaśmiał się szyderczo, ale widząc, że trójka kompanów nie podziela, jego dobrego nastroju, skwitował tylko. - Bajoro.
Wszystko zastali w takim stanie, w jakim mieli zastać. Dziewczyna, ani chłopak nie spodziewali się niczego, śpiąc smacznie, w środku tej gorącej czerwcowej nocy. Tak naprawdę Robert zdał sobie sprawę, z tego co się dzieje dopiero, kiedy siedział przywiązany do krzesła, a trójka z czwórki napastników kopała kulącą się na podłodze dziewczynę. Czwarty napastnik wrócił właśnie z łazienki, po opatrzeniu nosa, który złamała mu dziewczyna, podejmując parę minut wcześniej daremną ucieczkę.
- No i co wy do kurwy nędzy robicie? Mamy ją też zgwałcić, nie? A po tych paru kopniakach, to już nie będzie ta przyjemność, jaką mogliśmy mieć. Po kolei panowie, po kolei. - uśmiechnął się tajemniczo w stronę związanego Roberta. - Dobra jest dupencja? Dobra? - podszedł do niego. - Na wstępie wyjaśnijmy sobie kochasiu pewne rzeczy. Nie znasz nas, jesteśmy z innego miasta, z innej parafii, działamy na zlecenie. Zleceniodawca prosił, abym ci go przedstawił. To co zrobimy z twoją panienką kutasku, zawdzięczasz panu Rotchowi. - widząc jak źrenicę chłopaka rozszerzają się ze zdziwienia, uśmiechnął się. - Znasz pana Rotcha, chłopcze? Cieszy mnie to. No to tyle kwestią wstępu, to będzie długa, pracowita noc. - podchodząc do dziewczyny, odwrócił się jeszcze do wijącego się na krześle Roberta. - Stary, to praca, nic osobistego.
Czując jej ciepło, doznawał napływ spokoju, którego przez tyle lat poszukiwał. Harmonia i delikatność mieszały się w dziwnym uścisku, ukazując mu nowe oblicze świata.
- Więc tak wygląda miłość. - powiedział do siebie patrząc w biały do bólu sufit.
Poczuł jej miękkie, aksamitne wargi na swojej szyi i głos, które przepłynęły nad nim niczym zefir.
- Słowa bardzo często zatracają tą magie, staraj się oszczędzać słowa.
- Bardzo oszczędnie w słowach mi to wytłumaczyłaś. - zaśmiał się, jak małe dziecko, szczypiąc pieszczotliwie swoją kochankę.
Ta przyjęła zabawę, piszcząc nieco głośniej, niż była do tego zmuszona.
- Robert przestań. - powtarzała, próbując wyrwać się z kolejnych uszczypnięć.
Nagle zaskoczyła swojego chłopaka, atakując go. I ten pod naporem niespodziewanych gilgotek spadł z łóżka, jednocześnie pociągając za sobą niewielką nocną szafkę i lampkę. Chwilę mu zajęło, za nim zorientował się dlaczego jego miłość, tak się z niego śmieje. Zdjął klosz z głowy i już miał wejść z powrotem do łóżka, gdy nagle coś zauważył.
- Twoja torebka się wysypała. - oznajmił nie zauważając, jak Alicję przeszył niespodziewany strach.
Pakując z powrotem torebkę, naglę zamarł.
- Jesteś... - wydukał, przypatrując się dokumentowi, który trzymał w dłoni.
- Tak. - odpowiedziała w miarę spokojnie.
- Jesteś....pierdoloną suką z policji? - zapytał jakby nie wierząc, że to co było przed chwilą darem od boga, teraz rozpada się w pizdu.
- Tak. - potwierdziła,
Doskoczył do łóżka uderzając ją otwartą ręką w twarz.
- No to się kurwa doczekałaś. - trzymając Alicję wyciągnął z jej torebki kajdanki, skuwając ją nimi. - Ty mała kurewko, nieźle się zakamuflowałaś. Pewno masz już na Rotcha niezły materiał, po wczorajszej akcji. Po co ci jeszcze pieprzenie się ze mną? - przeskoczył przez łóżko i złapał za słuchawkę telefoniczną.
- Powiem to tylko raz Robercie. To że postanowiłam się z tobą przespać to była najgłupsza rzecz, jaką mogłam zrobić. Ale z miłości robi się podobno różne głupie rzeczy. Sama poznałam dopiero dzisiejszej nocy to uczucie.
Robert nawet się nie zawahał odkładając słuchawkę telefoniczną na swoje miejsce.
- Jakoś ci kurwa wierzę. - podszedł do niej i rozkuwając jej ręce wyszeptał. - Coś wymyślimy Alicjo, coś wymyślimy.
Przytuliła się do niego i zastygli tak przez chwilę, czując się w swych objęciach bezpiecznie.
Gerding przeklinając pod nosem opuszczał komisariat jako ostatni. Bez zeznań Alicji, nie miał najmniejszych szans zakończyć sprawę Rotcha. Już piętnaście lat, musiał usługiwać temu gnojowi, który miał w kieszeni prawie wszystkich jego podwładnych. A przecież wszystko do tej pory szło tak dobrze. Alicja bezbłędnie rozgryzła od środka całą mafie Rotcha, dostarczając setek dowodów i kiedy wszystko się już miało ku szczęśliwemu zakończeniu, ona zakochała się w tym łobuzie Robercie Custiano. Bestii, której zlecano często najohydniejsze i najtrudniejsze zadania. Teraz ten mały skurwiel, nawet o tym nie wiedząc uratował wielkiego Rotcha. Wielki szef Rotch uratowany przez romans młodego gówniarza. Gerding rozmyślając tak, był już na policyjnym parkingu otwierając drzwi swego samochodu. Nawet nie ból, to był tylko błysk, błysk siekiery, który zdążył zarejestrować mózg komendanta policji, na pół sekundy przed tym, jak został rozłupany. Jakiś gówniarz, z obłędem w oczach, jeszcze kilka razy uderzył w krwawą papkę, za nim wziął nogi za pas, zostawiając narzędzie zbrodni, obok martwego ciała byłego szefa policji Józefa Gerdinga.
Ciszę panującą w tym dusznym pomieszczeniu już od jakiegoś czasu przecinał jedynie odgłos wentylatora.
- Teraz, kiedy mamy, go już całkowicie w garści, ty mówisz, że się wycofujesz? - pięćdziesięcioletni gruby facet, rozwalony w swoim fotelu, próbował podsumować całą sytuację.
- Tak. - odpowiedziała Alicja. - Już piąty raz tłumaczę ci całą sytuacje. Dla akcji to bez znaczenia czy odejdę, czy nie. I tak moja postać w tej całej farsie jest już spalona.
- Ty nie rozumiesz, że mamy już wszystkie dowody, musisz tylko zeznawać. A ten cały Rotch zniknie raz na zawsze, z życia tego miasta. Chodzi mi o zeznanie. - Gerding, z niemałym trudem nachylił się nad biurkiem, mając jeszcze nadzieje na przekonanie swojej podwładnej.
- Nie. Mam tego dość, powiedziałam ci dlaczego, powinieneś to uszanować. Zresztą nie masz wyjścia, przepisy są po mojej stronie. - wstała i będąc już przy drzwiach usłyszała słowa pod swoim adresem, o które nigdy by Gerdinga nie podejrzewała.
- Ty mała dziwko.....zakochałaś się w jakimś łobuzie i całe mozolne śledztwo ma przez tą twoją puszczalskość pierdyknąć? Co ty sobie wyobrażasz?!
- Przez chwilę nie byłam pewna, jak ty.... - wskazała go palcem, podchodząc z powrotem do biurka. - ... masz czelność mówić do mnie takim tonem. Ale chyba zapomniałam o pewnej rzeczy.
Zamaszystym ruchem wyciągnęła z kabury broń i położyła ją na blacie biurka. Dwie sekundy później znalazła się tam również jej odznaka. Wyszła bez słowa, bez cienia emocji.
Na parkingu przed gmachem posterunku policji, siedząc na masce samochodu, czekał na nią, kolega.
- Pakujesz się w kłopoty. - rzekł na powitanie.
Alicja zignorowała go otwierając drzwi samochodu i siadając za kierownicą. Kolega po fachu doskoczył do opuszczonej szyby.
- Naprawdę, pakujesz się w kłopoty. Znam Roberta, lepiej niż ktokolwiek i wiem jaką jest bestią. - Znam go lepiej niż ktokolwiek. - Jacek powtórzył jeszcze za odjeżdżającym pojazdem. - W końcu to mój brat. - dodał już do siebie, kierując się w stronę komisariatu.
Boisko szkolne, piękny wrześniowy dzień, dwóch chłopców, otoczonych sporą gromadką, mierzyło się wzrokiem z czystym uczuciem gorzkiej nienawiści.
- No zaczynajcie, dalej! - słyszeli docinki z różnych stron, ale żaden z nich nie chciał tego zacząć.
Nie był to strach, raczej przeczucie, że z momentem kiedy jeden z nich pierwszy wymierzy cios, stracą coś, coś bardzo ważnego. Oboje mieli jednak świadomość, że musi do tego dojść. Zbyt dużo niedomówień i insynuacji, które przez lata pozwalały rosnąć tej nienawiści dobrze zakorzenionej w sercach tych dwóch piętnastolatków, domagało się ujścia. Jacek zamknął oczy jakby pozbywając się resztek oporu, dając jednocześnie bratu impuls, którego ten tak bardzo potrzebował. Potoczyło się, kopniak za kopniakiem, uderzenie pięści, za uderzeniem pięści, bez żadnej specjalnej podwórkowej techniki. Nienawiść nie pozwalała na nic takiego. Chwilę potem Jacek ujrzał nauczyciela, łapiącego Roberta za grzbiet. Robert jak w transie, widział oddalającą się zmasakrowaną twarz brata, potem dopiero twarz nauczyciela, który próbuje do niego jakoś przemówić, potem złość i żal na siebie, kiedy spojrzał na swoje dwie zakrwawione pięści. Widok brata ledwo mogącego się pozbierać z kamiennego szkolnego boiska.
"Jak baletnica" przeszło przez głowę Robertowi, kiedy przypomniał się mu widok Alicji, która niczym akrobatka przeszła z jednego dachu na drugi, uwijając się między promieniami lasera, podłączonego do systemu alarmowego.
- Zdrowie naszego nowego talentu. - wzniósł toast uśmiechnięty jak nigdy Rotch.
Choć miał swoje czterdzieści lat, wyglądał może na dwadzieścia parę. Człowiek, którego bali się wszyscy w tym niemałym mieście.
- Zdrowie - podjęła toast reszta ekipy, wczorajszego jakże udanego skoku.
- Robercik, a ty nie wypijesz za naszą piękność? - zapytał rozbawiony Rotch, zauważywszy, że jego ulubiony podwładny jest tępo wpatrzony w Alicję.
- Co? - zapytał jakby wyrwany z letargu, widząc rozbawione twarze towarzyszy speszony uśmiechnął się. - Ta oczywiście, twoje zdrowie skarbie. - podniósł kieliszek.
- Więc ją kochasz, tak? - zapytał rozbawiony Rotch.
- A czy inaczej prosiłbym cię Rotch, o to żebyś zmazał jej winy? - zniecierpliwiony, ale ciągle zwarty w sobie Robert, chciał osiągnąć, to co po tu przyszedł.
- A wszystkie jej winy, właśnie mi wyznałeś, tak? - Rotch wyciągnął cygaro, bawiąc się nim.
- Była kapusiem, to cała jej wina, no i zakochała się w takim dupku jak ja. Wiem, że opowiadając ci wszystko, strasznie ją narażam, ale wiesz Rotch jak ci ufam. Jak ojcu, tak jak ojcu powinno się ufać, tak właśnie ufam tobie. Kocham ją i błagam cię, pozwól nam być razem.
- Chłopcze. - Rotch wstał i przechodząc dookoła biurka, kucnął przy Robercie. - Traktuję cię jak syna. Nigdy nikomu nie popuściłem, w sprawie takich wtyczek, ale dla ciebie to zrobię - ma zmazane winy. Naprawdę tak ją kochasz?
- Oczyszczasz ją? - zapytał z niedowierzaniem i prawie ze łzami w oczach.
- Tak. - odpowiedział uśmiechnięty.
- Dziękuję. - Robert padł w objęcia Rotcha, płacząc ze szczęścia.
- Pamiętaj, jesteś dla mnie jak syn. Gratuluję ci uczucia.
- Pierdolony braciszek, pierdolona czarna owca. - Jacek obracał dopiero co nalany kieliszek.
- Co jest? - zapytał jego kolega, który przed chwilą usiadł obok niego przy barze.
- Alicja pieprzy się z moim bratem, odeszła z policji. Stary byliśmy tak blisko skopania im tyłków, a ta kurwa się wycofała.
- Gerding nie żyje. - wtrącił Hunt.
- No i Gerding nie żyje. - przerywając pijackie lamenty, Jacek w momencie otrzeźwiał. - Co? Kurwa, co? Gerding nie żyje? - złapał Hunta za poły płaszcza.
- Jakiś punk zajebał go siekierą na policyjnym parkingu. - Jacek słysząc to schował swą zmęczoną twarz w dłoniach. - Ciało zmasakrowane, dużo się napracują, za nim dadzą je rade w trumnę upakować. - ciągnął dalej Hunt.
Furia jakby uderzyła w Jacka. Jak opętany, złapał pełen kieliszek i rzucił go na całą długość sali krzycząc przy tym.
- Kurwa! Co za miasto! - kieliszek rozbił się na łbie jednego ze stałych bywalców baru.
Czekała na niego oparta o sportowy samochód. Oboje wymknęli się trochę wcześniej z przyjęcia po skoku, które było tradycyjnym elementem operacji wykonywanych przez mafię Rotcha.
- Magnetyzm, to magnetyzm. - stwierdził tylko Robert podchodząc do Alicji i całując ją namiętnie.
Oboje byli jak małe istoty, którym ukazano właśnie ten inny wymiar egzystencji i które teraz chciały czerpać z niego to co ważne, bez końca. W wieku około dwudziestu kilku lat życie ukazało im, czym dopiero jest uczucie miłości.
Rotch siedział w swoim gabinecie, roztrząsając jeszcze jakieś decyzję w swojej głowie.
- Pan mnie wzywał? - młody pełen respektu głos wyrwał go z rozmyślań.
- Andre, usiądź. - wskazał mu krzesło, jakby zadowolony, że udało mu się na czas pogodzić samego siebie, z planami które szykował.
- Dziękuję, za to że pomógł mi pan wyjść z więzienia. - chłopak pochylił głowę.
- Dobrze już, wiesz chyba, że następnym razem kiedy złapią cię z prochami, nie kiwnę nawet palcem w twojej sprawie.
- Tak wiem, ta wizyta w celi więziennej pozwoliła mi dojść ze sobą jako-tako do porządku.
- Naprawdę? - uśmiechnął się Rotch, widząc przed sobą, młodziaka w skórze, kilkoma kolczykami rozmieszczonymi na całym ciele, oraz łysą pałą.
- Tak panie Rotch, naprawdę. - chłopak przyjął uśmiech szefa ze zrozumieniem.
- A więc chłopcze, najlepiej jeszcze dziś masz zdjąć Gerdinga, komendanta tutejszej policji, wybrałem ciebie, bo ma to być efektowne, a ty lubisz efektowne akcję. Około 23:00 będzie wracał do swojego samochodu, na policyjnym parkingu. Będzie sam, o to się nie martw, także wejście i ucieczkę masz opłacone. Masz tam tylko się na niego zaczaić, przy samochodzie go załatwić i uciec w miarę szybko. Wszystko jest zapłacone i ustawione na tip-top
Zapadło krótkie milczenie.
- Jakieś specjalne życzenia? - zapytał w końcu młodziak, kierując się ku wyjściu.
- Użyj siekiery. - Rotch obrócił się w krześle nie odprowadzając wzrokiem Andre, spojrzał na piłkę leżącą na honorowym miejscu, w jego komodzie.
Sierpniowy, gorący dzień, był przesycony zabawą dzieci. Odkręcone hydranty, pisk i śmiech.
- Gol! Gol! - czternastoletni Robert biegł środkiem ulicy, kopiąc przed sobą piłkę.
Ten gol, który przed chwilą został zapisany na jego pokaźne już piłkarskie konto, przesądził o zwycięstwie drużyny. Nagle zatrzymał się, przestając krzyczeć. Jakiś człowiek wysiadł z samochodu. Z twarzą prawie że trupią, kierował się ku siedzącym przy kawiarnianym stoliku mężczyznom. Nie spodziewali się niebezpieczeństwa, toteż nie zwracali uwagi na otoczenie. Kiedy Robert zauważył w ręce tajemniczego napastnika broń, nie przestraszył się, lecz poczuł niesamowity napływ adrenaliny, który kazał mu za wszelką cenę powstrzymać rozlew krwi. Tylko jedno przyszło mu wtedy do głowy. Kopnął piłkę instynktownie. Instynkt go nie zawiódł, silne uderzenie sprawiło, że napastnik uderzony w głowę, przewrócił się jak kłoda. Wtedy jeszcze nie wiedział, że uratował życie człowieka, którego zwali Rotch.
Przyglądał się czterem mężczyznom poleconym przez szefostwo z południa. Byli to typowi bandyci, wyglądali prostacko, ale właśnie takich Rotch potrzebował, a coś mu mówiło, że to prawdziwi profesjonaliści.
- Jeśli dobrze rozumiem, mamy wejść do mieszkania pana podwładnego, zgwałcić na jego oczach tą sukę, a potem ją pociąć, tak aby trochę się namęczyła podczas umierania?
- Dobrze zrozumiałeś! Jesteś z innego miasta, więc możesz nie wiedzieć, że takie dziecinne podsumowania, tylko mnie denerwują. Robert Custiano, piąta aleja, budynek numer 45, mieszkanie numer 52, czwarte piętro i nie zapomnijcie mu przekazać. kto was wynajął.
"Rozwinięcie"
Ciało Alicji wyniesiono już przed paroma godzinami, ale on dalej leżał na zakrwawionym dywanie, próbując pojąć to co się stało tej nocy. Bestie zakleiły mu powieki, musiał patrzeć na te wszystkie rzeczy, które robili jego miłości. Teraz został sam w tym zakrwawionym pokoju, cisza i pustka mieszkania rozsadzały mu umysł. Chciał coś zrobić, choćby wybiec z tego mieszkania, które do końca życia będzie mu się już kojarzyło z rzeźnią, ale nie miał siły. Leżąc tak na dywanie nie mógł zapobiec, napływaniu przed jego oczy aktów gwałtu. Widział jak w kalejdoskopie obrazy, które na dobre zakorzeniły mu się w głowie, ale najgorsze dopiero nadchodziło. Ponad tymi obrazami, słyszał jej jęk, z nocy kiedy się kochali. Był jak w pułapce. Wszystkie myśli rosły i powoli się potęgowały, gdyby ktoś podał mu teraz nóż, skończyłby ze sobą. I nad tym wszystkim unoszący się nad nim Rotch. Te gnojki mówiły, że to jemu ma zawdzięczać tą rzeźnię. Ale on przecież ufał Rotchowi, Rotch był dla niego taki dobry i nie mógł być to rozkaz, wydany przez niego. Powoli popadał w pętle myślową, nie mogąc się uspokoić. Czyjeś ręce jak wybawienie wyciągnęły go z piekła własnych myśli.
Chłopak powoli się uspokajał, parę kieliszków czystej, pozwoliło jego umysłowi działać ponad świadomością, tego co wydarzyło się w jego własnym mieszkaniu. Patrzył się tępo na Rotcha, jak człowiek, który przegrał własne życie, ale któremu dano jeszcze jedną szansę. Jego dalsza egzystencja wymagała tego pytania.
- Te zwierzęta, które to zrobiły, powiedziały, że tobie zawdzięczam ich najście. Że to ty zleciłeś tą masakrę. - obłęd jego skołatanych myśli, przebijał się przez tą ciężko złożoną wypowiedź.
- Tak to moja zasługa. - pokiwał spokojnie głową Rotch, uśmiechając się jakoś życzliwie.
Robert odebrał te kiwnięcia, jak na zwolnionym filmie, jego mózg bronił się przed przyjęciem tego faktu, całkowicie go nie rozumiejąc, lecz fakt na chama włamał się do biednego umysłu, powodując nagły przypływ gniewu i powrót całkowitej kontroli nad swymi zmysłami. Jakby ponowne narodzenie. Wyciągnął oba pistolety tak szybko, że Rotch i jego dwóch ochroniarzy, nie zdążyli nawet mrugnąć. Trójka teraz znienawidzonych wrogów, znajdowała się po drugiej stronie stołu wpatrzona jak małe nieprzytomne dzieci na wylot dwóch luf pistoletów Roberta. Strzały z obu pistoletów, trafiające precyzyjnie w głowy obu ochroniarzy. I uśmiech małego zadośćuczynienia na twarzy Roberta, by w ułamek sekundy później, jak maszyna, skierować oba pistolety na postać przerażonego Rotcha. Chwila nieznacznego tryumfu. Ten skurwiel się boi. Przez całą znajomość tej bestii, Robert nie słyszał, aby Rotch się bał kogokolwiek, a teraz siedząc po drugiej stronie stołu, szef mafii trząsł się jak osika.
- Co ty kurwa robisz? - zapytał niepewnie Rotch, nie mogąc odwrócić wzroku od wycelowanej w niego śmierci.
- Budzę się. - odpowiedział jak najpoważniej.
- Kopiesz sobie grób. - Rotch odzyskiwał pewność siebie, próbując przejąć kontrolę nad sytuację i zakończyć to co rozpoczął wydaniem rozkazu zabicia Alicji.
- Pomyłka. - chłopak doskoczył do szefa i powalił go na ziemie, przykładając mu broń do skroni. - Dwa groby. - rzekł jakby to była puenta dobrego dowcipu.
Pukanie do drzwi i głośne "Policja" dochodzące zza nich.
- Nieźle cię chronią skurwysyny. - Robert wycofywał się w kierunku balkonu ciągle jednak będąc w centrum uwagi Rotcha. - Mógłbym cię zabić tu i teraz, ale to by było za proste. Urządzę ci małe preludium piekła do którego cię wyślę.
Potężny huk. To dwaj policjanci stanęli w wyważonych drzwiach
- Dobra psycholu, koniec psychodeli, odsuń się od tego człowieka i połóż broń na podłodze. - krzyczał władczym tonem jeden z policjantów. Drugiemu, nowicjuszowi aż trzęsła się z emocji ręka w której trzymał broń, to była jego pierwsza akcja.
Robert spojrzał spod byka na policjantów i rzekł przekornie.
- A może zabawimy się w dziki zachód?
- O czym on pierdoli? - drugi gliniarz był już totalnie spanikowany.
- Spokojnie Sid, drażni się z nami. - partner próbował nieudolnie pocieszać swojego towarzysza pracy.
Robert wykorzystując chwilę nieuwagi funkcjonariuszy, przeturlał się na balkon. Usłyszał głos policjanta, którego lata rutyny zmusiły do jako takiego opanowania.
- Nie masz wyjścia, to czwarte piętro. Są dwa sposoby wybrnięcia z tej sytuacji. - mówił powoli jednocześnie dając znaki nowicjuszowi, aby ten się wycofał. - A więc, mogę cię zabić i mogę cię aresztować. Mi jest wszystko jedno i pozostawiam tobie wybór. Pomyśl dwa razy, zanim zrobisz coś naprawdę głupiego.
"Zawsze chciałem to zrobić, ciekawe czy tak jak w filmach można przeżyć taki upadek?" pytanie, które zajęło w trzeźwo analizującym sytuację umyślę Roberta, przewodnie miejsce, było mu nader potrzebne. Decyzja była natychmiastowa. Zdezorientowany policjant wbiegł na balkon, widok który zobaczył, tak go zaszokował, że aż przekręcił ze zdumienia głowę. Robert uderzał właśnie o tafle wody, położonego tuż przy apartamencie basenu. Policjant przeklął w duchu i puścił się pędem schodami w dół pociągając za sobą swojego partnera. Jednak choć wpadli na ten odkryty basen dosłownie parę minutę po upadku straceńca, jego już nie znaleźli. Ludzie, którzy widzieli ten kaskaderki wyczyn, plątali się w zeznaniach i podawali rozbieżne kierunki rzekomej ucieczki zbiega.
- Na mój rozum to ten cały Robert Custiano leży teraz w jakiejś psiej norze, daleko od miasta i żałuje, tego co zrobił. Nie musisz się już nim niepokoić.
- Andre, nie jesteś tu od myślenia. Znasz miasto lepiej od wielu moich ludzi, znajdź go i załatw.
- Jak to łatwo powiedzieć. - uśmiechnął się pod zaobrączkowanym nosem młodzieniec.
- Słuchaj mały gnojku, nie jestem dzisiaj w nastroju, tyle mi zawdzięczasz, że milcz już i ruszaj go zajebać! - Rotch wstał od biurka. Nie panował nad swymi emocjami, nie umiał nad nimi zapanować
- Tydzień temu szef policji, tera jakiś goguś, to jest wykorzystywanie, nie? - chłopak niebezpiecznie zażartował.
- Wynoś się gnojku! - szef powoli tracił cierpliwość.
- Dobra, dobra. - chłopak rozśmieszony zdenerwowaniem Rotcha wycofał się pod drzwi. - Jakieś specjalne życzenia? - zapytał jeszcze.
- Nie, po prostu masz go zajebać na amen! - Rotch uderzył pięścią w pięść.
- To dobrze, że nie ma pan specjalnych życzeń, bo siekierę zostawiłem przy zmasakrowanym komendancie. - Andre pstryknął palcami i wybiegł z gabinetu szefa.
Ten usiadł z powrotem, próbując zapanować nad drżeniem rąk. Przez całe piętnaście lat rządzenia tą mafią, wszystko miał pod kontrolą, a teraz musiał sobie poradzić z nieprzewidywalnym straceńcem, z którym jeszcze przed paroma godzinami, wiązał tak duże plany. Pisk telefonu rozdarł bezpieczeństwo jego biura. Rotch powoli podniósł słuchawkę.
- Tak? - zapytał jakoś dziwnie ochrypły.
- Boisz się? - usłyszał dobrze mu znany głos.
- Już nie żyjesz. - Rotch zaciskał słuchawkę o wiele mocniej niż powinien, kiedy wypowiadał tą kwestie.
- Wyjąłeś mi to z ust. - Robert odłożył słuchawkę.
Uśmiechnięty od ucha do ucha, spojrzał w uliczny tłum. Ruch, krzyk, kolory, wszystko odbierał z tak wielką intensywnością. Udawało mu się zagłuszyć tymi bodźcami jak na razie wspomnienie o niej, a co za tym idzie wspomnienie tego co jej zrobili. Złapał się zimnej ściany pobliskiego budynku, tylko na chwilę.
Jacek podczas studiów policyjnych cenił sobie najbardziej kostnicę. Wstydził się tej miłości. Zimno, ostre białe światło i stoły zastawione mięsem. Jednak tak jak kochał kostnicę będąc w akademii, tak nienawidził jej teraz będąc już policjantem. W tych kupach mięsa, które było mu dane tyle razy oglądać, często widział jeszcze osoby, które próbował godzinę wcześniej uratować, z którymi często rozmawiał na dosłownie parę chwil przed ich zejściem. Zewnętrzna samokontrola pozwalała mu jednak pokonywać tak znienawidzone stopnie tej zimnej piwniczki. W obecności trzech kompanów i specjalisty od truposzy przyglądał się teraz sponiewieranemu ciału Alicji. Specjalista tłumaczył i tłumaczył, podchodząc do tego jak do kolejnego zadania w pracy, ale Jacek już go nie słuchał, rosły w nim złość i gniew, w takiej ilości o jakiej pokłady nigdy by się nie podejrzewał. Jedynym widoczne ujściem tego co się z nim działo, były zaciskające się powoli pieści. Gniew, który pierwszy raz w życiu uważał za słuszny.
Andre maszerował ulicą głośno przeklinając.
- W dupę jebany buc! Weź i go załatw, ech. - machnął ręką, mówiąc dalej do siebie. - Jakby to było byle gówno, a to przecież jego najlepszy człowiek. - przeklął tym razem w myślach. - Będę miał szczęście jak go nie znajdę, zajebiście duże szczęście.
Minął kolejną ulicę, uśmiechnął się gdyż hotel, którego szukał był już w zasięgu wzroku. Nie był zły na to wydawałoby się - zadanie nie do wykonania, dostawał już trudniejsze, był zły za tą siekierę, którą Rotch kazał mu użyć podczas ostatniej akcji. Wtedy kiedy słyszał ten rozkaz, pomyślał, że niezła będzie zabawa, ale to była prawdziwa groza. Choć zabił w przeszłości już kilkanaście osób, tym razem pierwszy raz zobaczył ludzkie mięso, i choć było to tylko mięso, miał uczucie, jakby dotknął wnętrza tego człowieka. Był tak przerażony, że zapomniał tej cholernej siekiery uciekając w panice.
- Kurwa jebana mać! - widok Roberta stojącego przy recepcji tego obskurnego hoteliku, zmusił go do kolejnego przekleństwa. - Jednak mam pecha. - myślał o tym, co będzie musiał urządzić w tym tzw. hotelu dzisiejszej nocy.
- Wiem, ze traktujecie mnie jak nowego, ale... - dwudziestoośmioletni ulizany mężczyzna siedział za biurkiem, na którym stała podstawka z napisem Komendant Tomasz Cedyk.
- Naprawdę nie mam dzisiaj nastroju do takich gadek. - Jacek z zażenowanie patrzył na swojego nowego szefa. - Chodzi o coś panu konkretnie?
- No, tak. Chciałbym się dowiedzieć o całej sytuacji z samego dołu. Wiesz stary, o co mi chodzi?
- To idź kurwa do kostnicy, na sam dół i zobacz sobie ciało Alicji Patrysiuk. Zobaczysz esencje sytuacji.
- Widziałem. - Tomasz jakby pośpiesznie uciął dalszy pełen wrogości wywód Jacka. - Widziałem też to, co zostało z mojego poprzednika. Chcę skończyć to co zaczął Gerding i zamknąć Rotcha na dobre.
Jacek wybuchł gorzkim śmiechem.
- Lepiej nie mów tego tak głośno, Rotch ma w tym biurze podsłuch. - nie mogąc opanować śmiechu, wyszedł na korytarz.
Komendant Tomasz Cedyk, wsłuchany w tępy odgłos wentylatora pokręcił tylko głową.
Był opanowany, kiedy usłyszał ponowne pukanie do drzwi. Jak wyuczone zwierze ustawił się za drzwiami i uchylił je. Kiedy zobaczył buty osoby wkraczającej do tego obskurnego pokoju hotelowego uspokoił się jeszcze bardziej. Uściskał gościa, jakby spotkał po latach brata o którym nic nie wiedział.
- Jesteś wreszcie Karolku, czekam i czekam, no i się doczekałem. - bawiąc się pistoletem usiadł pod ścianą w kucki.
- Pierwszy raz w życiu wpakowałeś się w jakąś kabałę, to mi imponuje, ale dlaczego musiałeś wybrać na swój debiut tak głębokie łajno? - przyjaciel usiadł na łóżku i świdrując wzrokiem Roberta położył walizkę, którą ze sobą przytaszczył.
- Jesteś pod wrażeniem?
- Twojego szaleństwa? Tak. - odpowiedział ironicznie.
- Nie ja zacząłem. - oznajmij Robert.
- Jasne. Szef podobno przyszedł do ciebie porozmawiać, a ty odstrzeliłeś obu ochroniarzy, próbując go potem nastraszyć, przeszedłeś samego siebie.
- Nie zapomnij o moim skoku do basenu. - uśmiechnął się wspominając zastrzyk adrenaliny.
- No właśnie, co ty myślisz, że jest Butch Cassidy?
- Ty nie pierdol, tylko powiedz lepiej co Rotch szykuje. - Robert nagle spoważniał.
- W tej walizce masz to co ci będzie potrzebne, motor czeka przed hotelem. Co do Rotcha to wysłał Andre, aby cię zajebał. - Karol chwilę sprawdzał, jak ta wiadomość zadziała na przyjaciela, nie widząc żadnych efektów, dodał. - Na amen, rozumiesz pojebańcu? Na amen.
- Andre? Tego gówniarza, który leci cały czas na prochach?
- Pamiętasz jak załatwił szefa policji tydzień temu?
- Wszystko miał wtedy ustawione, teraz nic nie jest ustawione, widzisz subtelną różnicę?
- Nie bądź kurwa taki spokojny, gdyby Rotch chciał mojej śmierci, to srałbym teraz w gacie i spierdalał jak najdalej od tego chorego miasta. - Karolowi zaczynały puszczać nerwy, nie potrafił zrozumieć niesamowitego spokoju tego czegoś, co kiedyś było Robertem.
- To zrobiłbyś ty i zachowaj to dla siebie, stary druhu. - Robert chciał poklepać starego kolegę, ale głowa Karola dosłownie rozprysła się po pokoju.
Strzał był cichy, jednak skuteczny. Straceniec, łapiąc walizkę przyniesioną tu przez jego już nie żyjącego przyjaciela, przeczołgał się za łóżko. Andre lubił spektakularne akcje, toteż do pokoju wszedł przez okno przebijając się przez nie i uzbrojony w dwie strzelby strzelał, jakby to był dziki zachód. Jednak w tym szaleństwie była metoda. Z każdą sekundą zbliżał się do Roberta ukrytego po drugiej stronie łóżka, a ciągły ogień, nie pozwalał przeciwnikowi na jakikolwiek ruch. Pierwsza panika ustępowała, miejsca adrenalinie, które z coraz większą siła wypełniała straceńca. Otworzył walizkę i stwierdzając, że znajduje się w niej wszystko to o co prosił Karola, zdążył się nawet uśmiechnąć. Wyciągnął z walizki granat, jednocześnie go odbezpieczając i rzucając. Andre spojrzał pod nogi i zdając sobie sprawę w co może się zaraz zamienić pokój, odrzucił jedną strzelbę, podnosząc wolną ręką granat, wyrzucił go za rozbite okno. Na to właśnie czekał Robert i przeskoczył z jednej strony łóżka na drugą, jednak nie strzelił, gdyż broń jak na złość była zabezpieczona, przeklął w duchu swoją zabawę pistoletem, kiedy wszedł do pokoju Karol. Andre wykorzystując chwilową bezbronność Roberta wystrzelił i straceniec cudem uniknął śmierci, ale spowodowały to bardziej emocje, które zaczynały rządzić Andre. Robert mając już dość tej rosyjskiej ruletki, skoczył na chłopaka, wytrącając mu z rąk strzelbę i przewracając go. Chłopak leżał pod masywnym ciałem straceńca całkowicie zdezorientowany. Ostatniej rzeczy jakiej się spodziewał to właśnie taki atak. Ale było już za późno. Robert siedząc na chłopaku okrakiem uderzał jego głowę o podłogę. Z każdym uderzeniem przypominał sobie ją. Obrazy ich miłości, poprzeplatane obrazami, tego bestialstwa, które wydarzyło się na rozkaz Rotcha. Nie zdawając sobie z tego sprawy, straceniec uderzał głowę coraz mocniej i szybciej. Dopiero krzyk kobiety, stojącej w drzwiach, wyrwała go ze swoistego transu. Złapał leżącą tuż obok strzelbę i wycelował w przestraszoną staruszkę.
- Spierdalaj krowo! - krzyknął w jej kierunku.
Słysząc dzikość w jego głosie, zbiegła ze schodów krzycząc jeszcze głośniej. Gdy spojrzał na to co zostało z twarzy Andre, nie czuł dosłownie nic. Jak maszyna przemył jako tako ręce i twarz, ściągając zakrwawiony nie swoją krwią podkoszulek. Z maniakalną pedantycznością, zebrał broń i amunicję. Wychodząc zostawił jeszcze kartkę na korpusie tego co kiedyś było Andre. "Do Rotcha: Boisz się?". Kiedy zbiegał po korytarzu w kierunku wyjścia z tego obskurnego motelu, widział ludzi jak owieczki, spuszczający przed nim swój wzrok. Policja przyjechała dopiero po pięćdziesięciu minutach. Zawsze tak było. Nigdy nie śpieszyli się w rejon tych slumsów, a zawsze uśmiechali się porozumiewawczo widząc, że gangi znów wytłukły się między sobą. Mówili na to "Selekcja naturalna".
Telefon o drugiej w nocy to było coś, do czego Tomasz nie przywykł. Tym bardziej jego żona i półroczny, uroczy dzieciak. Żegnany złorzeczeniami kochającej go żony, która była zmuszona uspokoić dziecko, schodził na dół odebrać ten cholerny telefon. Taka była cena przeprowadzenia się do tego dużego miasta i przyjęcia posady komendanta policji, tłumaczył sobie podchodząc do telefonu. W całkowitej ciemności, która panowała w tym przestronnym salonie, usłyszał głos płynący do niego ze słuchawki niczym czyste zło, kalające jego nowe sanktuarium.
- Panie Tomaszu Cedyk, tu Rotch, ma pan być u mnie za około pół godziny, z dokładnym raportem tego co wydarzyło się w motelu przy ulicy piątego krzyża. - szef mafii nie czekał na potwierdzenie przyjazdu, po prostu odłożył słuchawkę.
Strach, który był tak dobrze znany wszystkim tym, którzy mieli do czynienia z bestią zwaną Rotch zawładnęła także nowym szefem policji. Powoli jakby bojąc się popełnić błąd odłożył słuchawkę, z której atakował go pisk głuchego telefonu.
- Co on myśli, że jest jakiś Rambo?! - Rotch nie mogąc uwierzyć w słowa Cedyka, chodził nerwowo w tą i z powrotem.
- Nie wiem panie Rotch, podałem panu fakty, dwa trupy oraz świadkowie, którzy widzieli tego całego Custiano.
- Dobrze....Tomuś, wyślij swoich chłopców na polowanie, poszukiwany żywy lub martwy.
- Ależ panie Rotch, policja to instytucja publiczna i naprawdę nie sądzę...
Szef mafii złapał go za podbródek nieznacznie go podnosząc.
- Tomuś, jesteś młodym, dobrze zapowiadającym się komendantem i przykro by było patrzeć, jak kończysz, tak jak twój poprzednik. - mówiąc tą kwestie Rotch uśmiechnął się prawie, jakby to była przyjacielska rada.
Młody komendant przełknął ślinę i czuł, że jeśli zaraz stąd nie wyjdzie, to trafi go szlag, strach prawie go dusił.
- Dobrze, panie Rotch, przekażę chłopcom, aby się rozejrzeli. - wstał z krzesła, próbując zachować status-quo swego zachowania.
- Dziękuję, a teraz wracaj do rodziny, jest przecież środek nocy. - Rotch nie tracił tego uśmiechu, który coraz bardziej przerażał Tomka. - Masz córeczkę, prawda? - bestia zapytała jeszcze, gdy ten był już przy drzwiach.
- Tak, półroczną. - wydukał.
- Ojcostwo to piękne uczucie. - Rotch rzucił ten slogan z prawdziwym przekonaniem.
- Tak, do widzenia panie Rotch.
Dopiero, kiedy opuścił budynek, był w stanie zrozumieć, dlaczego ludzie tak ślepo bali się tego uśmiechniętego, miłego pana Rotcha.
"Epilog"
W tym przydrożnym barze był jedynym klientem, nic dziwnego była dopiero szósta rano, czego najlepszym dowodem była kelnerka, siedząca przy ladzie, bardziej znudzona niż śpiąca. Robert siedział jak przysłowiowy trup, nawet nie mrugając, ale tak naprawdę gdzieś w sobie analizował to wszystko. Rozważał wszystkie za i przeciw. Mgła za oknami tego zapomnianego przez wszystkich przydrożnego baru, pozwalała mu na nader konstruktywne i zimne analizowanie, własnego położenia. Wczorajsza przemoc, zabicie Andre, wszystko takie puste. Jego najlepszy przyjaciel, którego znał jeszcze z podwórka, zginął przez niego, śmierć Rotcha nie zwróci mu przecież Alicji, więc dla czego tak pragnął śmierci tego gnoja. "Małe preludium piekła." przypomniał sobie własne słowa, skierowane do przestraszonego Rotcha. Jeśli wróci do miasta, nie będzie już odwrotu, od niczego. Może uciec, wybrać autostradę, nowe miasto, nowe życie, może też jednak wybrać pewną śmierć, za coś czego do końca nie rozumiał. Obraz Alicji jak gorzki wyrzut sumienia powracał. Konstruktywne myślenie powoli zamieniało się w obłęd.
- Stop! - krzyknął i o dziwo powstrzymał piekło myśli, na tyle głośno, że zmusił zmęczoną kelnerkę do podniesienia na niego wzroku.
Nie zważając na jej pełny politowania wzrok, wyciągnął kostkę, którą już od dawna nosił po kieszeniach, a o której dopiero teraz jakimś dziwnym trafem sobie przypomniał. Rzut wirującej w powietrzu kostki, jej upadek na stół. Parzysta liczba.
- Pierdolę to! - wstał od stolika, czując jak pozbywa się tak po prostu, ogromnego brzemienia.
Wychodząc nawet się uśmiechnął do kelnerki, tak jednak czując w tym podstęp chorego zboczeńca nie odwzajemniła uśmiechu.
- Na zawsze pozostaniesz w moim sercu. - powiedział jakby do siebie, ale były to słowa skierowane do nękających go wizji, dzięki którym Alicja ciągle istniała
Poczuł uderzenie w kark, jak poklepanie po ramieniu, stracił przytomność.
Najpierw zobaczył kratę, dopiero po chwili zorientował się, że to krata policyjnego samochodu, mająca go oddzielić od człowieka, który zdołał go schwytać, a teraz prowadzi ten radiowóz. Robert był pewny, że radiowóz wiezie go z powrotem do miasta.
- Nie dojedziemy na komisariat, prawda? - zapytał. - Ile ci płaci Rotch? - nie słysząc odpowiedzi dorzucił jeszcze z odrazą. - Pierdolony sługusie!
Samochód zahamował, tak gwałtownie, że skuty Robert poleciał na kratę. Kierowca zjechał na pobocze i zagasił silnik.
- Poznajesz mnie? - rzekł odwracając się powoli.
- Jacek, to ty? - Robert nie krył wzruszenia. - To naprawdę ty! Dzięki Bogu.
- Już nie żyjesz braciszku. - Jacek sadystycznie przerwał to szczere wzruszenie.
- A więc jednak ty dobry gliniarz, także bierzesz, co? - zapytał wpadając powoli w gniew.
- Tu nie chodzi o łapówki ty idioto! Tyle lat plułeś mi na mundur, zabijałeś, torturowałeś, kradłeś! Ulubiony żołnierz Rotcha. Ale zabicie Alicji było najgorszym skurwysyństwem, jakiego można się było dopuścić - podniósł w bezsilnej złości palec.
- Jezu, co ty myślisz, że ja ją zabiłem? Zapomniałem, że ty od urodzenia jesteś taki głupi!
- Teraz zawiozę cię do twojego kochanego opiekuna Rotcha, tam przekonasz się, co to znaczy podpaść tej twojej wielkiej mafii.
- A jak myślisz, dlaczego oni chcą mnie zabić? - przybliżył twarz do kraty, mając jeszcze nadzieję, że zdoła wszystko bratu wytłumaczyć.
- Pies gryzie psa, normalne. - Jacek odwrócił się i pragnąc uciąć tą rozmowę, ruszył.
- Wreszcie masz szansę się odegrać, co braciszku? Jakie to popieprzone! - kopnął parę razy ze złości dzielącą ich kratę. - Mój rodzony brat wiezie mnie na szafot. - po tym stwierdzeniu opadł na siedzenie poddając się. Wybuchł gromkim śmiechem. - Właśnie uwierzyłem w przeznaczenie braciszku.
Radiowóz minął granicę miasta.
Przez całą dalszą drogę bracia, nie odezwali się do siebie ani słowem. Dopiero kiedy radiowóz, znikł w czeluściach garażu, będącego najmroczniejszą częścią fortecy Rotcha, Robert powiedział bratu słowa, które przygotowywał przez całą drogę.
- Jeśli będę miał okazję, zabiję cię....bracie.
- Przykro mi. - mknąc korytarzem tego podziemnego garażu Jacek naprawdę żałował swojej decyzji, ale było już za późno.
- Na wypadek jakbyśmy się widzieli ostatni raz - do zobaczenia w piekle braciszku.
W tym samym momencie radiowóz wjechał do olbrzymiej hali. Szary półmrok i chłód zła, tak najprościej można by scharakteryzować wrażenie Jacka, rozglądającego się w przerażeniu po tym piekle. Krzesła do przesłuchań, liczne półki z narzędziami służącymi do bóg wie jakich tortur, łańcuchy zwisające z sufitu. Zatrzymał samochód dokładnie w miejscu, które zostało mu wskazane, przez ubraną w skórę kobietę. Wysiadł. Rotch podszedł do niego uśmiechnięty od ucha do ucha, czterej ochroniarze trzymali się z tyłu.
- Witam, witam panie władzo. - Rotch rozłożył ręce.
- Dzień dobry panie Rotch.
- Masz go?
- W samochodzie na tylnym siedzeniu. - wskazał na radiowóz.
Jeden z byczków już wyciągał Roberta.
- Ciebie też witam serdecznie. - Rotch pomachał teatralnym gestem w kierunku straceńca. - Jestem zadowolony, niesamowicie zadowolony. - szef mafii uściskał rękę Jacka. - Możesz przekazać nowemu komendantowi, że o przyszłość w tym mieście nie ma się co martwić.
- Dobrze panie Rotch, przekażę. - Jacek wycofywał się powoli do radiowozu.
- Zabawa się dopiero zaczyna. - wskazał z pogłębiającym się uśmiechem na Roberta. - Na pewno pan władza nie chce popatrzeć?
- Ta braciszku, popatrz sobie. - straceniec po chwili leżał na zimnej posadzce, znokautowany przez jednego z ochroniarzy, powoli wstał.
- Jesteście braćmi? - zapytał lekko zdezorientowany, ale szczerze ubawiony zaistniałym faktem Rotch, widząc, że policjant się wycofuje, ponowił pytanie tym razem już o wiele mniej żartobliwym tonem. - Pytałem kurwa, czy jesteście braćmi?
- Tak jesteśmy. - przyznał, jakby czując, że już nie wyjdzie z tej hali.
- Trzęsiesz tyłkiem, co Jacuś? - Robert kolejny raz znokautowany przez ochroniarza Robert, znalazł się na podłodze.
- Co to musi być za rodzinka! - krzyknął z uznaniem Rotch. - Zaraz jeśli to twój brat....tak pamiętam, prosiłeś mnie Robert o pieniądze na studia tego policyjnego śmiecia dawno temu. Widzisz czym się kończą akcję typu "niewidzialna ręka". Wyuczył się na policjanta i przywiózł cię do mnie. Nic w przyrodzie nie ginie. - Rotch podsumował z uznaniem.
Jacek doskoczył do radiowozu podejmując próbę ucieczki, ale nawet nie zdążył otworzyć drzwi radiowozu, już leżał na ziemi uderzony w kark przez ochroniarza. Rotch podszedł do skutego w kajdanki Roberta.
- Zanim cię wypatroszę, dam ci ostatnią okazję do zemsty. Na nim. - wskazał Jacka.
- Znasz moją ciemną stronę Rotch, znasz ją za dobrze, wiedz tylko jedno, ostatnią zemstę podaruję tobie.
Uwierzył przeznaczeniu, tak mocno że nie martwił się o to jak zabiję Rotcha, tyle zbiegów okoliczności tworzyło dziwny porządek rzeczy, a świadomość, że siedzi w tej obskurnej piwnicy, na lepiącym się materacu w celi, o dziwo cieszyło go. Czuł, że pozbył się wszystkich złych obrazów ze swego umysłu, nawet gdyby chciał nie potrafiłby już przywołać momentu kiedy to zrobili. Za to jej imię harmonizowało się z przeznaczeniem, w które uwierzył dopiero dzisiejszego ranka, ta niesamowita synteza pozwalała przywołać, tylko dobre chwilę. Jej postać, jej głos, jej jęk, jej uśmiech, jej szczerość.
- Ciągle wymawiasz jej imię. Chyba całkowicie ci odbiło. - głos jak młot zniszczył cały tak mozolnie budowany spokój.
Wpatrując się w ciemność Robertowi udało się wypatrzyć Rotcha siedzącego na składanym krzesełku po drugiej stronie krat.
- Zaufanie, zaufanie Rotch. Co znaczy dla ciebie zaufanie? Od czasu kiedy się mną zaopiekowałeś, pierdoliłeś cały czas o zaufaniu. Uwierzyłem, że coś takiego istnieje. Zaufałem ci w sprawie najważniejszej w moim krótkim zasraniutkim żywocie i tylko przez to pierdolone zaufanie powiedziałem ci o Alicji.
- No właśnie Robercie, zawsze traktowałem cię priorytetowo, jak młody anioł uratowałeś mi wtedy życie. Jesteś jedynym mi bliskim człowiekiem, a może byłeś. Pokusiłem się o mały test, zabiłem tą sukę, żeby się przekonać czy jestem dla ciebie najważniejszy. Nawet nie wiesz, jak się rozczarowałem. Gdybyś przeszedł test pomyślnie, zostałbyś moją prawą ręką, a tak.....gówno. - dopiero pod koniec wywodu ucinając krótko, zdołał zapanować nad swoim głosem.
Robert wstał i powoli zbliżył się do krat.
- Szaleniec. Jesteś chorym szaleńcem. To był test? Ten cały koszmar to był twój pierdolony eksperyment? - nie usłyszawszy odpowiedzi, celnie splunął Rotchowi w twarz. - No to ci się kurwa nie udał.
Tomasz Cedyk siedział w swoim gabinecie i przecierał zaspane oczy. Poprzedniej nocy musiał cały czas czuwać przy swoim półtorarocznym dziecku, które niefortunnie się przeziębiło. Nagle do pokoju wpadł młody posterunkowy Sid.
- O wreszcie jesteś! - ucieszył się komendant. - Siadaj. - wskazał krzesło. - Podobno porucznik Jacek Custiano, złapał tego gnojka, znalazłem to we wczorajszych meldunkach.
- Tak, meldował to bazie. - Sid, który pełnił służbę na posterunku przez całą niedzielę, nie do końca rozumiał, do czego jego szef zmierza.
- Mówiłem, że jak ktoś wpadnie chociaż na cień śladu to macie do mnie dzwonić! - Tomasz nienaturalnie podniósł głos.
- Ale przecież była niedziela, nie chciałem pana niepokoić. - Sid zaczął się plątać, chciał się usprawiedliwić, ale nie wiedział do końca, jak ma to zrobić.
Komendant wstał od biurka.
- Zaprowadźcie mnie zaraz do podejrzanego. Ten Jacek Custiano także ma się tam stawić. - wydał dyspozycje próbując choć trochę przebić niekompetencje posterunkowego.
- Ale.... - zaczął niepewnie Sid.
- Co ale? - komendant zapytał spokojnie.
- Porucznik Custiano odwiózł podejrzanego centralnie do Rotcha.
- Co? - zapytał również spokojnie.
- No, mówił, że pan komendant wydał zgodę.
Okratowana arena, odstraszała a jednocześnie jakimś dziwnym magnetyzmem przyciągała publiczność. Śmietanka wyższych sfer, zebrała się na tym nielegalnym pojedynku, płacąc grube pieniądze Rotchowi, za obejrzenie prawdziwej śmierci. Tłum jak zaklęty wpatrywał się w obu zawodników dzisiejszego meczu. Rotch siedzący na honorowej trybunie, wstał i łapiąc mikrofon przemówił, co było oficjalnym elementem tego widowiska.
- Droga publiczności, Robercie oraz Jacku Custiano, przyszedł czas, aby dobry wujek Rotch wyjaśnił wszystkim zasady tej gry. Walczycie do śmierci, wygranemu daruje życie, co tyczy się w tym szczególnym przypadku tylko pana władzy, ty Robercik i tak i tak dzisiaj zginiesz. Jeśli nie chcielibyście walczyć, w co wątpię, snajperzy rozmieszczeni po dwóch stronach areny, mogą wam dopomóc. No to chyba wszystko. Miłej zabawy! - odłożył mikrofon i siadając usłyszał donośny krzyk Roberta, podnoszącego pięść w kierunku swojego prześladowcy, kierującego się wolnym krokiem ku bratu.
- Ty będziesz następny Rotch.
- Nie będę z tobą walczył. - Jacek opuścił ręce i głowę, całkowicie zrezygnowany.
Tej nocy zrozumiał swój błąd, pojął też, że z tej sytuacji nie ma już wyjścia, teraz pragnął zachować tylko podjęte w nocy postanowienie, już nigdy nie wystąpi przeciw własnemu bratu. Choć było już za późno na cokolwiek postanowił się tego trzymać.
- Co miłość braterska? - wyśmiał go Robert. - Pamiętasz co ci powiedziałem, kiedy oddawałeś mnie tym gnojom? Że zabiję cię, jeśli będę miał jeszcze okazję. Teraz mam okazję i nie zamierzam jej zmarnować.
Cios w twarz, drugi w twarz, z kolanka, w podbrzusze.....potoczyła się lawina ciosów. Jacek przed śmiercią chciał tylko dotrzymać swojego postanowienia. Kiedy leżał już na plecach, a na klatce piersiowej siedział mu brat, zapytał tylko:
- Dlaczego? - czuł, że zaraz zostanie zmasakrowany.
- Ty się mnie pytasz dlaczego? - zapytał zaskoczony Robert. - A dlaczego mnie tu przywiozłeś, co braciszku? Pierdol się z takimi pytaniami. - Jacek poczuł na swojej twarzy kolejne uderzenia pieści.
Policyjny samochód z piskiem opon wpadł na podjazd tego ekskluzywnego budynku należącego do Rotcha. Taki widok zdziwił każdego, a już chyba najbardziej ochroniarzy, do których podeszło po chwili trzech policjantów.
- Klub zamknięty! - ochroniarz, wiedział co ma powiedzieć.
- Policja. - Tomasz wyciągnął odznakę i machnął nią przed oczami obu goryli.
- Może być i gwardia narodowa. Klub zamknięty! - ochroniarz nie ustępował.
- Słuchaj młocie, przyszliśmy do Rotcha, więc idź i powiedz mu kto przyszedł. - Tomek tracił cierpliwość
- Klub zamknięty!
Tomasz przekręcił zawadiacko głowę, dając do zrozumienia swoim towarzyszom co się szykuje. Uderzył z basi prawie dwa razy większego od siebie ochroniarza, który doprowadził go, pewno sam o tym nie wiedząc, do szewskiej pasji kwestią "Klub zamknięty!". Ochroniarz osunął się nieprzytomny na ziemię, jednak drugi z mięśniaków złapał komendanta za fraki, rzucając go na pobliską ścianę. Hunt uderzył osiłka kolbą strzelby, skutecznie. Tomek pozbierał się i patrząc z politowaniem na Hunta, rzekł ze złością.
- Na drugi raz działaj szybciej, ten skurwiel o mało nie połamał mi żeber.
Oboje to wiedzieli, jeszcze jeden cios i Jacek pożegna się z tym światem. Obraz prawie, że surrealistyczny, brat siedzący na klatce piersiowej brata trzyma uniesioną pięść jakby powstrzymywany jakąś wewnętrzną siłą przed zadaniem go. I nagle coś w Robercie pęka, płacz, czysty niepodszyty żadnym kłamstwem czy pozą, płacz.
- To oni ją zabili Jacek, to oni. - Robert wstał i błędnym wzrokiem błądząc po widowni, powiedział swoje ostatnie słowa. - To ty. - wskazał na Rotcha, rzucając się jak dzikie zwierze do krat.
Ból rozdarł mu klatkę piersiową, to jeden ze snajperów w obliczu minimalnego zagrożenia oddał strzał. Celny. Robert upadł na posadzkę areny na której przed chwilą chciał popełnić bratobójstwo. Dziękował przeznaczeniu, że tego nie zrobił. Do tego jej postać narastająca z każdą chwilą, by w końcu wypełnić jego uwalniającą się energię. Rotch płakał, widząc jak ten, który kiedyś uratował mu życie, teraz kona. To była jego wina. Lecz nie były to łzy dosłowne, na zewnątrz nawet dał radę wypuścić nieznaczny uśmiech. W środku poczuł rozpadające się wnętrze, pierwszy raz w swoim zbrodniczym życiu. Skupiony na wewnętrznym cierpieniu nie zauważył tego co się stało parę sekund później. Trójka policjantów wpadła wyważając drzwi, krzycząc i strzelając w powietrze zapanowali nad salą. Jedyni uzbrojeni ludzie na sali - snajperzy, już po chwili byli zdjęci przez Hunta. Kiedy Rotch wrócił do rzeczywistości miał już na rękach kajdanki. Był trzymany na muszce przez tego nowego komendanta Tomasza Cedyka. Upokorzenie, sprawiło powrót Rotcha, którego wszyscy tak się bali.
- Twoja osoba jest spalona w tym mieście! - mówił z taką złością, że prawie popluł funkcjonariusza. - Jak ci się udało tu wejść?
Komendant spojrzał mu w oczy i jakby rozśmieszony odpowiedział.
- Po prostu się odważyłem.
Na arenie Hunt nachylił się nad swoim przyjacielem Jackiem Custiano.
- Żyje! - krzyknął w stronę rozbawionego komendanta, ten tylko pokiwał głową, słysząc kolejnych funkcjonariuszy wkraczających na salę.
- Na tyle dobrze, że widzę jeszcze tą twoją wredną gębę. - Jacek uśmiechnął się, z nie małym trudem pokonując ból. - Pomóż mi stanąć na równe nogi. - poprosił.
Podeszli razem do komendanta. Ten zmierzył wzrokiem Jacka i widząc jego zmasakrowaną twarz, zapytał nie pewnie.
- Kto ci to zrobił?
- Mój brat, ale wiesz, nie jestem na niego zły.
- Aha. - Tomasz przytaknął nie do końca rozumiejąc. - Czyli w porządku? - zażartował.
Jacek niespodziewanie wyrwał komendantowi broń i wypalił z niej do Rotcha, jeden strzał wystarczył.
- Teraz tak. - funkcjonariusz Custiano uśmiechnął się oddając broń swojemu szefowi.
KONIEC