Opowiadanie senne

JAdziu

Obudził się całkiem wypoczęty, tym razem w swoim łóżku. Z zadowoleniem stwierdził, iż pomimo wczorajszych szaleństw nawet gardło mu nie dokucza, nie mówiąc już o głowie czy karku. Uśmiechnął się do siebie, przeciągnął na łóżku i spojrzał na okno. Słońce wlewało się w jego pokój jak napój z olbrzymiej, napełnionej po brzegi czaszy. Tańcząc na pajęczynach firanek, jego światło tworzyło zabawne kombinacje jasności i cienia, rozkładające się jak gobeliny na podłodze i ścianach. Wraz z nim wdzierał się do pokoju wielogłosowy koncert ulicy i ciepło, powoli nakrywające powie-trze w mieszkaniu swoją przyjazną pierzyną.

Spojrzał na zegarek. No tak. Spieszyć się trzeba. Siódma dwadzieścia dwie. Dwadzieścia pięć minut do szkoły. Horror. Zaliczenie z matematyki. Same pierdoły... Spać.

Przekręcił się na bok z zamiarem odpuszczenia sobie szkoły i w ogóle wszystkiego. Za-nim jednak na dobre zamknął oczy, usłyszał charakterystyczne trzy dźwięki. Ktoś przysłał mu wiado-mość. Podniósł się odrobinę, wyciągnął rękę, wziął komórkę i odwracając się na plecy, przeczytał SMS'a. Tak. Gośka. Spotkanie. Przechadzka. Boże! To wszystko... Trzeba, a tak naprawdę: zero chę-ci.

Wstał i szybko zaczął się ubierać. Szło mu to opornie, zwłaszcza że na spotkanie z Gośką chciał się ubrać inaczej, nieco bardziej popkulturowo. Przerzucał stosy koszul i koszulek, które lądo-wały na ziemi, powiększając bałagan. Za nic w świecie nie mógł się dokopać do takiej jednej... niebie-skiej, ze znaczkiem Big Stara. W końcu znalazł. Leżała gdzieś na dnie szafy, przywalona wszystkim, czym się dało. Niemniej błogosławił ten fakt. Mimo że była pomięta. Nie miał czasu, żeby ją wypra-sować, no ale trudno... Wybaczy, będzie musiała.

Włożył swoje ulubione czarne spodnie, ciemne skarpetki i żółto-czarne Reeboki. Ten ostatni element wyraźnie nie pasował, lecz cóż... Pójść w glanach? Nie, zdecydowanie, to nie miało sensu. Przeglądając się w lustrze, stwierdził nawet, że nie jest tak najgorzej, więc... Spojrzał na zega-rek i skonstatował, że musi biec, jeśli chce zdążyć. Chwycił tylko plecak i klucze i już go nie było. W opętańczym tempie zleciał ze schodów i zaczął biec wzdłuż bloku. Jak na złość ludzie musieli iść prosto na niego, zachodząc mu drogę. Mijał ich w ekwilibrystyczny sposób, łapiąc się na tym, że to nawet zabawne tak biec i wymijać, pędzić... Dopadł ulicy i jednym susem przeskoczył ją. Teraz miał już tylko przed sobą dwieście metrów. Bardzo krótki sprint. Tak na rozgrzewkę. Przed wyczerpującym dniem, długim dystansem...

Gdy dobiegł do przystanku, tramwaj właśnie dojeżdżał do niego. Był z siebie dumny. Dawno chyba tak nie biegł, nie potrafił sobie przypomnieć dokładnie. Teraz cieszył się z odkrycia takiej możliwości. Tak jakby był małym chłopcem, które zrobiło to po raz pierwszy w życiu.

Tramwaj był prawie w zupełności pusty. W każdym razie było kilka wolnych miejsc i on jedno z nich zajął. Otworzył plecak i zorientował się, że zapomniał matmy... Zdarza się. Jednym czę-ściej, innym rzadziej. Nic się nie poradzi. Nie ma się czym martwić.

Okazało się za to, że ma w plecaku niedawno kupioną książkę. Fakt ten nieco poprawił mu nastrój, gdyż przeczytał zaledwie parę stron, a już czuł się wciągnięty w wir jej rzeczywistości, zaintrygowany. Siedząc w tramwaju, z trudem przypominał sobie, o czym zdołał już przeczytać, o czym w ogóle ona traktuje. Najlepszym sposobem, aby się o tym przekonać, było otworzenie jej.

Pogładził niemalże z czułością jej gładką, zieloną okładkę i otworzył na stronie, na której znajdowała się zakładka. Wiedział, że ma niewiele czasu, bo droga nie była daleka, w najgorszym wypadku piętnaście minut jazdy. Mimo to zaczął czytać.

,,... Najpierw kołujesz nad tym. Pojmujesz? Jak orzeł, jastrząb, coś w tym guście. Przy-glądasz się uważnie temu miejscu, próbujesz wyryć jego kształt w swojej głowie. Wytężasz wzrok. Wiele wysiłku ci to zajmuje, ale warto. Ty wiesz, że warto, nikt inny. Patrzysz na lewo, a tam olbrzy-mi, sięgający prawie twoich orlich piór - szczyt. Ośnieżony, groźny, ostry jak brzytwa wspomnienia. Wydaje ci się, że gdzieś już go widziałeś. Starasz się podlecieć bliżej. On rośnie w twoich oczach, potężnieje, przekraczając wszystko to, co widziałeś do tej pory, wszystko, o czym śniłeś. A jednak masz wrażenie, że jest ci znajomy, że jego brutalna potęga kryje w sobie coś, co zdołałeś już przeczuć, wchłonąć w obręb własnej istoty. Zmęczony, siadasz na nim. Rozglądasz się wokoło. Spostrzegasz tylko ogół. Dywany lasów, klepki łąk, rozsiane punkty domów i mniejszych niż ziarenko - ludzi. Wszystko jest oczywiste, lecz nic nie jest sobą. Wszystko jest jak na dłoni, a jednak nieosiągalne. Wszystko istnieje, ale tak, jakby zatapiało się w okręgach wszechbytu, jakby traciło swoje kontury, wyrzekając się piękna na rzecz piękna absolutnego - idei. Idei - nici, która wiąże atomy rzeczywisto-ści w pajęczynę pojęć, czekającą, by schwytać indywiduum i utopić je jak w sokach trawiennych mu-chę - w jeziorze bezkształtu, bezsłowia."

Odetchnął głęboko i oderwał na moment oczy od książki. To był jego błąd. Na poprzed-nim przystanku, który minął niezauważenie, wsiadł do tego samego wagonu jego stary... kolega? Wa-hał się przed użyciem tego słowa. Nie tak miał w zwyczaju o nim myśleć, lecz teraz miał wrażenie, że nie zdoła nic zmienić w istniejącym stanie rzeczy. Odbyli już ostatnią istotną rozmowę i nic ważnego nie pozostawało do dodania. Spotykali się czasem, przypadkiem oczywiście. Obaj czuli wówczas, jak gryzie ich ta świadomość... świadomość przemiany... przemiany i porażki.

- Cześć, dawno cię nie widziałem - zagadnął do swojego dawnego kumpla, który w międzyczasie podszedł do niego. Zrobił to żywo, z pewną dozą sztucznej radości, którą nauczył się okazywać, gdyż tego wymagały kontakty z ludźmi, przynajmniej w jego rozumieniu. Mimo to twarz jego znajomego pozostała niewzruszona, lekko zacięta, nosząc wyraźny ślad udręczenia.

- Cześć. Racja, dawno - podjął temat rozpoczęty przez Marka. - W zasadzie to nic dziwnego... Pierdolone kucie i nic więcej... Kanapki, herbata, czytanie, pisanie... ewentualnie telefon wieczo-rem. Tyle - podsumował, nabierając dużo powietrza w płuca. - Kobieta mówi, że ma cię w dupie, i co w takiej sytuacji robić? - zapytał retorycznie, robiąc minę naburmuszonego nastolatka po lekturze ,,Mdłości".

- Jeśli ma cię w dupie, to chyba nie jest tak najgorzej - próbował żartować, podświadomie wypeł-niając ewangeliczną zasadę pocieszania strapionych.

- W tym sensie przydałby się czas przeszły: miała. No a teraz... - rozpoczął na nowo swoją prze-mowę. Na jego twarzy znów pojawił się bolesny grymas - teraz gada od rzeczy o niedopasowaniu i takich, temu podobnych głupotach. Sama chciała, sama brała, dostała, co chciała - powiedział do rymu, samemu nie wiedząc dlaczego, i uśmiechnął się myśląc, że w jego życiu może pojawić się jakiś element poetyczności, nawet równie banalny jak rymy gramatyczne. - I o co jej jeszcze, do cholery, chodzi? O co? - zrobił się nagle gwałtowny. Nie zważał zupełnie na ludzi i na to, że od dłuższego czasu słuchają jego monologu; jedni w skupieniu, inni popadając w rozdrażnienie, jesz-cze inni z niewzruszoną obojętności, trochę mimowolnie. Marka to lekko zakłopotało, ale z dru-giej strony przyzwyczajony był już do podobnych sytuacji. - Bo to nie zapytałeś o to, bo mówiłeś zbyt długo lub za krótko... Szczyt popierzenia. I to w jej szacownej, intelektualnej głowie - trzy ostatnie słowa wyrzucił z siebie z furią, podniosłym tonem, podkreślając irracjonalność zachowa-nia jego ,,kobiety".

- Taaaaaak - sentencjonalnie i niezwykle erudycyjnie zarazem spuentował to Marek. - Już wcze-śniej próbowałem ci przetłumaczyć... więcej rozmowy, mniej...

- Dobra, dobra, znamy się, wujciu dobra rada się odezwał - wyrzucił z siebie sarkastycznie. - Cze-mu łaskawie nie poradziłeś sobie z Kaśką? Takie trudne? Więcej pogadanek o filmie, teatrze, ży-ciu, sukienkach i bluzeczkach, a mniej rżnięcia się w dupę.

- Ironistą jesteś całkiem niezłym - odparł spokojnie, opierając głowę o szybę. - Wiesz dobrze, że poszło o kolesia... Mówiąc najprościej, umiał się wkręcić, gdy było źle. I w sumie się nie dziwię... Koleś umie polować, a ona dała się złapać. Kiedyś zresztą usłyszałem od Gośki, że dziewczyna czy kobieta, wszystko jedno, potrzebują opieki, więc gdy tylko szeroko otworzyć ramiona, wabiąc spokojem i ciszą, wfruną w nie jak ptaszek w ciepło swojego gniazdka.

- Fajnie powiedziane - powiedział spokojniej, neutralnie. - Tak, w sumie... - zmienił zupełnie ton głosu; mówił teraz wolniej, jak na szczerej spowiedzi, cicho, elegijnie. - Ona chyba nikogo nie ma... Te całe popieprzenie mnie po prostu boli i dlatego... Czepia się bez powodu... a ja... nie bar-dzo wiem, czego chcieć... Nie myślałem o tym nigdy zbyt dużo i teraz... chyba tego żałuję. Wiele przegapiłem... No i teraz boli, tylko boli, jeszcze jak boli... Jak zatruty ząb, gdy nie jesteś pewien, że przetrwa - większość z dotychczasowych słuchaczy jego wywodu przestała słuchać, ale akurat teraz mieli okazję przekonać się, że kolega Marka nie jest najgorszym draniem, jaki chodzi pod słońcem. W tym samym momencie rozległ się niewymowny trzask, huk i łomot, gdyż tramwaj, jadąc dość szybko, przejeżdżał właśnie ulicę, skręcając z Zielenieckiej na most Poniatowskiego. Obaj byli do tego przyzwyczajeni, jednak tym razem wyrwało ich to z poważnego zamyślenia, w jakie popadli przed paroma chwilami.

- Nie przegap przynajmniej przystanku - odezwał się Marek, ponownie siląc się na odrobinę humo-ru. Mogło to co prawda zabrzmieć złośliwie, ale w sumie nie miał nic do stracenia.

- Dzięki za troskę - odpowiedział obojętnie kolega i uścisnąwszy mu rękę, udał się w stronę drzwi. Nie odwracając się, powiedział jeszcze: - Na razie - na co Marek odpowiedział równie oryginal-nie:

- Na razie - po czym odwrócił się w stronę okna.

Czekało go około pięciu minut jazdy. Zastanawiał się, co powinien z nimi zrobić. Kon-templować rzeczywistość? Pomyśleć o Gośce? Pomyśleć o matmie? Czytać dalej?

Ostatecznie zdecydował się na to ostatnie.

,,... Musisz więc zejść na dół. Ostrożnie, rozważnie, bez pośpiechu, by nie runąć w dół. Skoro przysiadłeś bowiem na tym szczycie, zdany jesteś wyłącznie na swoje nogi i ręce, nie będziesz mógł latać... aż do czasu. Do czasu, kiedy zrozumiesz, czym jest ten szczyt, a czym jest ta dolina i to miejsce, gdzieś tam, pośród niej, to miejsce, którego szukałeś i które widziałeś, szybując wysoko. <>. Teraz. Długa jest tam droga. Ale warto tam iść. Musisz tam iść. Gdy znajdziesz, będziesz wiedział, czemu. Póki co: żegnaj. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze..."

Przerwał czytanie. Myślał, że mu się przewidziało. Po tych słowach urywał się tekst. Około stu następnych stron było pustych, białych jak najczystsza możliwa świadomość. Przerzucał energicznie kolejne kartki. Gdzieś pod koniec, może z dwadzieścia stron, zaczynały się dziwne znaki, jakich jeszcze nigdy w życiu nie widział. Był pewien, że można je odczytać, że nie jest to bezsensow-na bazgranina.

Spojrzał za okno i uświadomił sobie, że dojechał na swój przystanek. Na zegarku było pięć po ósmej. Miał jeszcze dziesięć minut. Tyle wystarczało, by dotrzeć do szkoły, ale aby to uczy-nić, nie mógł sobie pozwolić na refleksyjny spacer.

Książkę włożył do plecaka i wysiadł z tramwaju.

Gdy to zrobił, zaskoczyło go, że tak niewiele osób widzi wokoło. Spojrzał za siebie, ale tramwaj zdołał już zamknąć drzwi, ruszyć i począł niknąć w mglistym powietrzu tego kwietniowego poranka. Obok niego przeszła jego polonistka, jednak nawet nie zwróciła na niego uwagi, nie spojrzała w jego stronę. Jeździła z nim często i chętnie rozmawiała... Teraz jej zachowanie wydało mu się co-kolwiek dziwne. Spoglądając na nią, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że widzi ją z daleka, otuloną czymś podobnym do szarej, półprzezroczystej tkaniny.

Otrząsnął się z tych rozmyślań i przeszedł przez jezdnię. Także samochodów nie było zbyt dużo, a palące się zielone światło miało w sobie coś mistycznego, przynajmniej tak to sobie pró-bował tłumaczyć... patrzył bowiem na nie i czuł, że ono jest, że istnieje, że jest przerażająco rzeczywi-ste, a więc - piękne. Wybierając drogę na skróty, chciał uniknąć gwaru Nowego Światu, lecz w istocie nie było czego unikać. Gdzieniegdzie tylko przemykała się ludzka postać.

Doszedłszy do szeregu pawilonów, zatrzymał się przy jednym z nich i z nabożnym wręcz skupieniem podziwiał to, co znajdowało się na wystawie. Widział parasolki, portmonetki, torebki, smycze, paski... Nie wiedział, czemu się zatrzymał, ale przypuszczał, iż zwabiła go ciekawość... Tyle razy tędy chodzić i nie zajść ani razu, nie przystanąć nawet. A przecież: diabeł tkwi w szczegółach... A może nie diabeł? Więc co? Życie...? Śmierć...? Prawda...?

` Usłyszał wewnątrz sklepu jakiś szelest. Przytknął głowę do szyby i zauważył po chwili, że ktoś się niewątpliwie tam znajduje. Usilnie próbował dostrzec, kto to taki, mężczyzna czy kobieta, człowiek młody czy stary, a może w średnim wieku...? Na próżno. Gdy zapukał w szybę, odezwało się milczenie, a i niezidentyfikowana postać znikła z pola widzenia.

Odwróciwszy się tyłem do wystawy, spostrzegł, że już się ściemnia, że świat pokrywa się gęstniejącą szarością. Nie mógł tego zrozumieć... W którymś momencie zapodziała się jego pamięć. Stał, patrząc w gasnący błękit nieba, i starał się sobie przypomnieć, po co tu przyszedł i co to ma wszystko oznaczać... Bo przecież nie chodzi się, ot tak, po prostu. Człowiek wychodzi, bo ma coś do załatwienia. Dokądś zdąża. Najczęściej w pośpiechu, trochę bez planu, przytomności umysłu... Usiadł na chodniku, opierając się o ścianę sklepu, i zaczął rozmyślać... Tak, właśnie, Gośka... A kto to taki? Gośka, Gośka, Gośka... Sośka, Mośka, Brośka... Dwie sylaby, sześć głosek... Coś jeszcze się kołacze? Bez pracy będziem jak żebracy... Coś nie tak... Zdecydowanie... Mózgu pranie, niespodzianie... Przyj-dzie sen... Pójdziesz - hen!... Daleko, ach, daleko... Z ust prawdy spijesz jej mleko... O co w ogóle... chodzi... w tym... zimno... choć nie tak najgorzej... tak głowa chyląca się, półprzytomna... zupełnie nie... tak... przyjdź... z dłoni świata wybawco - śnie...

-

Ocknął się. Czuł się wyśmienicie. Rozejrzał się dookoła i zorientował się, że otacza go ciemność, ledwie rozproszona przez pobliską, świecą żółtym, narkotycznym światłem latarnię. Lubił taką atmosferę. Być może za to, że prowokowała go do skupienia, namysłu.

Wstał, przeciągnął się i ruszył w stronę Foksal. Brama, wyprowadzająca na tę ulicę, była jednak zamknięta. Zawrócił więc i wyszedł na Nowy Świat.

Było zupełnie pusto. Wpatrując się uważnie w ciemność, nie mógł dostrzec nawet żebra-ków, których nigdy tam nie brakowało. Także witryny sklepów sprawiały wrażenie dziwnie przyga-szonych. Bluzeczki, stoliki, lady, owoce, kwiaty i książki, znajdujące się za szybami, miały w sobie coś z ludzi, którzy pogodzili się zupełnie ze swoim losem.

Poszedł w kierunku Świętokrzyskiej. W dużej od siebie odległości, pośród gęstego, cięż-kiego mroku widział charakterystycznie połyskujące wieże Świętego Krzyża. W blasku latarni asfalt wydawał się odwieczną ścieżką, którą aż po nieskończoność będzie kroczył człowiek... A przecież zawsze widział tu tyle ludzi, tyle samochodów, tyle ruchu, hałasu... Tę właśnie przestrzeń postrzegał poprzez pryzmat pędu i wypełnienia: nie potrafił jej sobie wyobrazić pozbawionej tego wszystkiego, co nadawało jej ostateczny kształt. Idąc teraz, z niezwykłą dociekliwością analizował to miejsce, jego kształt i to, co mogło się za nim kryć... Setki, a może i więcej razy, przechodził przez tę jezdnię, ale dopiero w tym momencie, przyglądając się rzeczywistości w skupieniu, bez pośpiechu, uświadamiał sobie, czym ona jest, tak naprawdę. Podszedł do krawężnika, ukucnął i dotknął dłonią asfaltu. Był jeszcze ciepły. Czuł w nim całe ciepło życia, które przepływało obok niego, niezauważone, a więc nieobecne. Rozczulił się i choć zdawał sobie sprawę, że byłoby to niedorzeczne, pragnął położyć się i przytulić się do tego asfaltu, stopić się z jego naturą, poczuć ją aż do spazmu oczyszczającego wzru-szenia w gardle...

Nie uczynił jednak tego. Wstał i zaczął zastanawiać się ponownie, dokąd idzie. W jego świadomości pojawiły się strzępki tego, czego, jak sądził, doświadczył ostatnio... Siedzenie pod skle-pem... bagno w głowie... jakieś niejasne cele, plany... coś przypominającego urwanie się filmu... pija-ny seans symbolicznych instynktów...

W swojej głowie widział wyraźne pęknięcie. Niejasno przeczuwał, że ma ono olbrzymie znacznie i że nie jest złudzeniem.

Swobodę ruchów odczuwał ponad przeciętną, lecz jednocześnie wiedział, jak wielka odpowiedzialność ciąży na każdym z nich, jak łatwo wejść na niewłaściwą ścieżkę.

Spostrzegł zresztą, że również powietrze pozostaje w całkowitym spoczynku. Normalnie, w kwietniu zdarzały się takie noce, wieczory. W tym jednak było coś szczególnego, tajemniczego.

Stojąc w bezruchu, myślał, że w ten sposób idealnie wpisuje się w tę przestrzeń. Może tak właśnie należało trwać? Może w tym była odpowiedź? Może czekając, można się było doczekać...

Ktoś otarł się o jego nogi. Poczuł to wyraźnie, gdyż jego jeansy zawsze były dość obcisłe.

Wzdrygnął się i natychmiast odwrócił się w drugą stronę. Nic nie dostrzegł.

I kolejny raz: w tę, w następną stronę. W końcu: dwadzieścia metrów od niego: pies.

No tak, żeby na takim odludziu, przynajmniej w tym momencie, o tej porze... Pies, ku-dłaty, raczej duży... I tak, jak to u psa: ślepia... też duże, wybałuszone, zielone, migające złowieszczo... Jedyny żywy element pośród głuchego milczenia... Przecież w takiej ciszy powinno być słychać skrzypienie rozpędzonych namiętnością łóżek czy ruchy planet... A tu nic... I jeszcze on: też porusza się bezszelestnie... Podbiegł i nie pozwolił nawet, by go dostrzec... Skoro pies, to może człowiek... To chyba sensowne... Jeszcze myśli nie wymknęły się spod kontroli...

Jeszcze...

Pies postał chwilę i pobiegł w górę Chmielnej. Znów nie było widać nikogo, żadnej ży-wej istoty. Trochę się przeraził, ale, w gruncie rzeczy, coś takiego zawsze mogło się zdarzyć, a w do-datku: praktycznie każdemu, kto się tu zaplątał o tej dziwnej porze, tego dziwnego dnia... Nie pamiętał daty, lecz czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Niejeden raz mu się to zdarzało. Norma. W końcu... zapomniał matematyki... tak, to był fakt... potwierdzenie skłonności do luk w pamięci... Czemu jednak akurat matematyki? Czemu? Kiedy? Zmierzając... dokąd?

Ktoś puknął go w plecy. W jednej chwili naprężyły się wszystkie mięśni, w jego krwi zakipiał lęk.

- Spokojnie, to ja - powiedział jakiś ciepły, czuły głos, który wyraźnie nie chciał zanadto zakłócić ciszy, panującej wokoło. Zanim się odwrócił, uspokoiło go to nieco. Gdy to uczynił, ujrzał przed sobą ładną brunetkę, niezbyt wysoką, szczupłą, z pasemkiem włosów opadających na jeszcze dziewczęcą twarz. Jak gdyby nigdy nic, kontynuowała swój monolog. - Pewnie mnie nie pamię-tasz. Ale my się znamy, dobrze znamy, i to od dawna. Ja należę do ciebie, a ty w pewnym sensie do mnie. Trudno to wytłumaczyć na gruncie logiki. Gdybyś zanurzył się głębiej w swoją świado-mość, wiedziałbyś, o czym mówię. Ale póki co nie musisz tego robić. To stanie się mimowolnie, nie od ciebie to będzie zależeć - zakończyła przemowę, akcentując wyraźnie ostatnie słowa. Wzięła go delikatnie za rękę i trwając tak w tej pozie, bystro, z wyczuwalnym niemal cieleśnie ,,ogniem" patrzyła mu prosto w oczy.

Podobała mu się. Dawno czegoś takiego nie pomyślał o kobiecie. Dawno nie miało to w sobie tak wiele treści, intensywności, pomimo powierzchownej banalności tego odczucia.

Coś w nim samym podpowiadało mu, że w sumie nie ma powodu, żeby się do niej nie przytulić, żeby nie wykrzesać z czworga rąk - iskier pieszczot.

Wydawało mu się, że ona to zrozumiała, czytając w jego myślach, i chyba się nie mylił. Bez słowa wtuliła się w jego ramiona, pieszcząc dłonią jego plecy, kark, głowę... Jej ruchy były prze-myślane, wyrafinowane, ale nie sztuczne, miały w sobie coś z młodzieńczej wrażliwości, która dyktuje pierwsze posunięcia dłoni, pierwsze uściski, pierwsze pocałunki. Cieszyło go, że po tak wielu do-świadczeniach przeżywanie czegoś takiego jest w ogóle możliwe... Przypominał sobie ostatni raz z Anką i stwierdzał, że wówczas o czymś podobnym nie było nawet mowy... Obce osoby... Imitacja ciepła... Ponury świt za oknem...

Położył dłoń na jej biodrze i powoli, wczuwając się w najdrobniejsze posunięcie wła-snych palców, przesuwał ją do góry. Gdy dotarł na wysokość bluzki, sprawnym ruchem przedostał się pod nią. Poczuł niewymowną słodycz rozgrzanego ciała. Ostrza rozkoszy przeniknęły do krwi i wraz z nią popłynęły z ręki aż do mózgu. W jednej chwili przyłapał się na tym, że nie ma kontroli nad tym, co się dzieje, że zachowuje się, jak ogłuszony jakimś ciężkim przedmiotem.

Ocknął się na moment i zrozumiał, że idzie, że nogi poruszają się, a on idzie. Nieznajoma prowadziła go za rękę w stronę Świętokrzyskiej. Spojrzał na latarnie i... to była prawie niemożliwe, ale... dostrzegł w ich żarzących się głowach roześmiane maski, szyderczo, drwiąco roześmiane maski, które wydawały z siebie jakiś groźny, pierwotny bełkot... choć może nie był to bełkot. Oderwał wzrok od tego widoku i skierował go w stronę wież Świętego Krzyża. Ich zielone dachy uśmiechały się do niego tajemniczą, kocią twarzą... Chodnik wybijał rytm tej dziwacznej wędrówki, a kamienice, dobrze odżywione i raczej obojętne, komentowały go z filisterskim zacięciem. Wszystko to układało się w jego głowie w taniec... Nie potrafił tylko pojąć, co to za taniec, jaką ma nazwę... gdzie jest jego źródło.

Próbował myśleć, lecz i to było utrudnione. Chwytał się kurczowo jakieś myśli, budował na niej abstrakcyjną konstrukcję, a w chwilę potem zamieniała się ona w piasek lub cień. Trwał tylko ten taniec... szaleńcze wirowanie po orbitach bytu.

W końcu: udało się. Znalazł. Z wirujących cząstek utworzył planetę zdania, bardzo pro-stego zdania... ,,Dokąd idziemy?" - tak ono brzmiało. Zdawał sobie sprawę, że nic prostszego jak -zmusić narządy mowy do pracy. One jednak odmawiały nawet tak drobnej przysługi.

Dochodzili już do Świętokrzyskiej. W kafejce internetowej grasowały zielone ogniki, skaczące od ściany do ściany jak dzieci bawiące się w berka. Oprócz nich nie było tam widać nikogo. Ekrany komputerów świeciły się błękitnym, nierealnym światłem.

Przeszli przez ulicę i szli teraz wzdłuż Pałacu Staszica . W jego wnętrzu rozbrzmiewały i potężniały z każdą sekundą śmiechy, pokrzykiwania, tupoty i wrzaski, zupełnie obce tej dostojnej budowli. Z okna na drugim piętrze wychylił się jakiś bliżej nieokreślony człowiek i wydarł się prze-raźliwie: - Gol! - po czym nabrał ponownie powietrza w płuca i na melodię ,,Go west" zaczął śpie-wać: - Polska, biało-czerwoni, Polska, biało-czerwoni, Polska... - urwał i nagle zniknął z okna, po-rwany przez nieznaną silę. Dla odmiany z okna na parterze wyłoniło się dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. Marek i jego towarzyszka przystanęli. Widok był bowiem niezwykły. Kobieta stała oparta o parapet i wyciągnięta tułowiem poza obręb okna, mężczyzna zaś stał za nią i wykonując charaktery-styczne ruchy, zdzierał z niej bluzkę i stanik. W kilka chwil potem osiągali już szczyt przyjemności, wydając z siebie wyjątkowo donośne odgłosy. Markowi wydawało się, że muszą być słyszalne w całej Warszawie, a przynajmniej w centrum. W jego odczuciu nawet chodnik łaskotał go wprawnymi pal-cami pokusy.

Wkrótce potem tych dwoje znikło, rozpływając się niemalże w powietrzu. Odgłosy, do-chodzące z Pałacu Staszica, przycichły, ale nie umilkły zupełnie. Ktoś nadal tam przebywał, tworząc trudną do zdefiniowania przestrzeń nieokiełznanej zabawy. Jej rytm pulsował wyraźnie w mocno po-brudzonych klasycystycznych ścianach. Marek z nieznajomą poszli dalej i przechodząc przez ulicę, skierowali się w stronę Świętego Krzyża.

Niedawno odnowiona fasada tego kościoła w połączeniu z błękitnym, magicznym świa-tłem reflektorów robiła niesamowite wrażenie. Podobna była do wykwintnej, teatralnej dekoracji, a jednocześnie demonstrowała swoją potęgę, przytłaczającą wielkość i prostotę. Nie zatrzymując się ani na chwilę, weszli po schodach i stanęli naprzeciw ogromnych, drewnianych drzwi. Skinęła głową, a on je otworzył.

Wewnątrz panował zupełny mrok. Uświęcona woń zdawała się drgać, falować, mimo że nie było ku temu powodów. Stali naprzeciw kaplicy, ale nawet tam nie było widać czerwonego świa-tełka, jakie zawsze się pali przy tabernakulum. Marek znał bardzo dobrze to miejsce, mógł się z łatwo-ścią poruszać po omacku, więc nie przeszkadzało mu to zanadto. Czuł, iż ona oplata jego ciało, wta-piając się w nie upojną wonią perfum... Perfum, które wyłaniały się z jakiegoś zakątka jego pamięci, perfum znaczących...

Poruszając się wolno boczną nawą, poszli w kierunku ołtarza. Nie wiedział już dokład-nie, gdzie znajduje się jego towarzyszka... Była cały czas przy nim, wyczuwał ją każdym drgnieniem nerwów, a mimo to... Nie umiał tego zdefiniować. Swoją obecność potwierdzała tajemniczo, jak gdy-by poza zmysłami, hulając w ogrodach świadomości...

Za ostatnim filarem skręcili w prawo i usiedli w jednym z pierwszych rzędów.

Ciemność powoli rozpraszała się. Spojrzał w lewo i dostrzegł, że znów ją widzi normal-nie.

- Właściwie, wiesz - zaczął się jąkać, jak to zdarzało mu się często przy dużym natężeniu emocji - wiesz, to trochę głupie, ale... Jak się nazywasz? - w końcu wydusił to z siebie i nieco zalękniony wpatrywał się w to, jak zareaguje. Uśmiechnęła się i obróciła się w jego stronę. Na jej twarzy było coś, co wydawało mu się znajome. Jakiś rys czy ogólny kształt przypominał mu niesprecyzowaną, niesamowitą wewnętrzną siłę, którą musiał już gdzieś poznać, w ten czy inny sposób.

- Kasia. Kaśka. Kasiak. Coś w tym guście. Które ci się najbardziej podoba?

- No, sam nie wiem - odpowiedział zmieszany - chyba to ostatnie... jest takie - szukał długo słowa, a przyłapawszy się na tym, użył pierwszego lepszego - oniryczne.

- Oniryczne, powiadasz? - zagadnęła zalotnie, przedłużając zwłaszcza ostatnie głoski. Jej głos stał się koci, miękkie, a jednocześnie Marek miał wrażenie, że pasuje on idealnie do kogoś dojrzałego. Kasia na taką nie wyglądała. Tworzyło to lekki dysonans, ale nie przeszkadzało mu to zbytnio. Znów podobała mu się. I znów wyczuła to, wtulając się w niego i delikatnie pieszcząc jego kark. - O to ci chodzi, kotku? - zapytała. - Będzie jeszcze lepiej, zobaczysz. Tylko pozwól mi, dobrze? - podniosła jego koszulę, a jej język zaczął błądzić po jego brzuchu. Przyjemne łaskotanie wzbie-rało. Czuł, jak stapia się z nią, z jej pieszczotami. Świadomość ta powalała na kolana wszystkie inne myśli. - Dobrze ci, kotku? - zapytała, wychylając się na moment spod koszuli.

- Naturalnie - odpowiedział lekko drżącym, zdyszanym głosem.

- Ale obiecywałam ci, że będzie jeszcze lepiej, prawda?

- Chyba byłoby trudno...

- Ale będzie. Usiądź wygodnie.

Wstała i wchodząc na ławki, stanęła za nim. Obróciła go twarzą w swoją stronę, po czym zdjęła bluzkę i przyciągnęła jego głowę do piersi. Teraz on rewanżował jej się tym samym. Z jeszcze większą siłą poczuł perfumy, które zdawały się wciągać go w jakąś ciemnozieloną przestrzeń. Skądś znał to uczucie i to wyobrażenie. Bezskutecznie jednak próbował je skojarzyć z czymkolwiek. Po jakimś czasie oderwała go od swego ciała i zmusiła go, by patrzył prosto w jej oczy.

- Wiem, Marek, że te piersi są zbyt małe. Jak na twój gust. Znamy się dobrze, więc nie musimy się niczego wstydzić. Nie bój się. Będzie jeszcze lepiej.

Odwróciła go w stronę ołtarza.

Z głównego obrazu schodziła właśnie bliżej nieokreślona, naga postać. Póki co nie potra-fił dostrzec jej rysów.

Rozejrzał się wokoło. Za balustradą, okalającą u góry całe prezbiterium, stały nagie ko-biety. Po lewej stronie blondynki, po prawej brunetki, na samym środku zaś, ponad ołtarzem wisiała murzynka. Na tyle, na ile mógł dojrzeć, stwierdzał, iż jest ona piękniejsza, bardziej ponętna niż wszystkie inne razem wzięte.

Postać, która zeszła z obrazu, minęła właśnie barierki, odgradzające prezbiterium od reszty kościoła. Szła powoli, elegancko, jakby chciała zaakcentować każdy, najmniejszy ruch ciała.

Dopiero teraz dostrzegł, że jest to latynoska. Tak przynajmniej wynikało z karnacji jej skóry: oliwkowo-brązowej.

Gdy podeszła do niego, zwinnym ruchem wtuliła go w siebie. Niczego mocniej nie pożą-dał. Końcówki palców tętniły bulgoczącą krwią.

Miała duże, pulchne, przy najdrobniejszym poruszeniu falujące piersi. Pachniała inaczej, ale równie mocno: natężeniem ekstazy i spokojem upojenia.

Jej pieszczoty i pocałunki były jednocześnie lekkie i zniewalające. Z każdym kolejnym coraz szczelniej wypełniała jego głowę, ciało, serce. Nie widział nic innego poza jej iskrzącą się skórą, która giętko i sprężyście przemieniała się w ruch - pulsowanie rozkoszy.

Kościół zdawał się wirować w dziwnym opętaniu. Zacieśniał się do tej dwójki, stopionej ze sobą, całkowicie pogrążonej w spazmatycznych drgawkach pragnienia. Jednocześnie rozszerzał się jednak, ogarniając coraz to nowe połacie rzeczywistości, przesycając każdy element przestrzeni meta-fizycznym szeptem tajemnicy.

W gorących oddechach pięła się modlitwa ku ołtarzowi nieba. Gorzka woń kadzidła zle-wała się w jedno z zapachem pożądania. Odwieczna ofiara przybliżała do nich swoją krwawą twarz.

U progu najwyższej ekstazy poczuł niewymownie silny cios w głowę. Odrzucił go na parę metrów w tył, tak że dopiero gdy upadł na posadzkę świątyni, zorientował się, co się stało. Nie mógł uwierzyć, że ktoś może bić równie mocno... Nikogo jednak nie widział, nikogo nie słyszał. Pró-bował otworzyć usta. Bezskutecznie. Ręce były bezwładne, nogi ogarniało przerażająco zimne drgnie-nie zbliżającej się śmierci. Skądś ta myśl zjawiła się w jego głowie, z jakieś przyczyny... Przecież... Krzyknął, ale był to krzyk wewnątrz, niemy, nieartykułowany, pozbawiony formy wyraz lęku...

Po chwili ocknął się. W kończyny wróciła władza. Mógł szeptać. Także czołgać się. W końcu: słyszał coś również. Niewyraźny, eteryczny głos, który delikatnie wpływał w jego uszy. Od-wracając głowę, zlokalizował go. Dochodził z konfesjonału.

Na czworakach udał się w tym kierunku. Wydawało mu się, że promieniuje stamtąd ła-godne kołysanie spokoju.

Wspiął się na klęcznik i spojrzał przez kratki. Twarz po drugiej stronie była szara, nie-określona, bliska rozmycia się. Jej niewyraźne kontury drgnęły, a nieskładny potok głosek wpadł w uregulowane koryto słów.

- No więc jesteś, przyszedłeś, bracie - poszczególne wyrazy wbijały się w jego świadomość, co potęgował fakt, że wymawiane były niemalże osobno. - Nie przejmuj się, bracie. Widzę twoje usta: są suche, spragnione wody, ożywczej wilgoci. Widzę twoje oczy: przekrwione, nasycone płomieniem mroku i ostrzami jasności. Widzę twoją twarz: mapę błędnych ścieżek. Nie bój się. To, co się dzieje, nie może się źle skończyć. Skoro coś jest, jest dobre. Byt to dobro. Zło to nicość. Musisz w to wierzyć. To, czego dotykasz, co smakujesz, nie jest złe same w sobie. Bracie, tylko mały człowieczek w twojej głowie, który pożąda, pragnie, tylko on jest złem. Złem, bo ułudą. Złem, bo nicością. Patrz - powiedział do Marka, a ten, nie wiedząc czemu, spojrzał we właściwą stronę - patrz, mój bracie, na te kobiety. Wiesz dobrze, że są piękne. Z jakieś przyczyny zjawiły się tu, ale jedynie ty mógłbyś odpowiedzieć, z jakiej. One istnieją. Tożsame z sobą i tylko z sobą. Po co? Dlaczego? Tego nie wiadomo. Myślisz, że po to, byś mógł się nimi sycić. Błąd. Twoje pragnienia, namiętności, chęci, dążenia i wybory preparują taką interpretację. A one właśnie są ni-cością. Nicość preparuje tylko nicość. Ciało istnieje, jest piękne, zatrważająco piękne, ale to, cze-go od niego żądasz, czego oczekujesz, już takie nie jest. Pod płachtą poloru kryje się zgnilizna błędnego koła: wejść, wyjść i znowu chcieć, aby wejść. Brak istotnej treści. Brak realnego sensu. Turlanie się po stromym zboczu w kierunku nieuchronnej śmierci. Tym właśnie jesteś. Nikim, ni-czym innym. Zatem, bracie, uświadom to sobie w całej pełni. Dotykając ziemi, dłoni, piersi, wo-dy, powietrza, murów, przeżywaj to. Nie pytaj o całą resztę. Reszta nadejdzie sama. Nie jest to pokuta ani żaden nakaz. Raczej dobra rada: jak szukać tego, co szuka każdy: prawdy. Poznanie prawdy oznacza bowiem oczyszczenie. Wtopienie jej w życie stanowi przekroczenie bramy: mię-dzy tym, co było, co jest i co będzie; bramy między tu i tam, wewnątrz i na zewnątrz, między ziarnem szczegółu a bezkresną łąką idei. Nikt ci nie opowie, bracie, co można tam ujrzeć. Nawet tutaj, gdzie mówi się, nie fałszując słów. Wierz jednak, że można ujrzeć wiele. To jedyne, co można powiedzieć na drogę... - głoski rozpadły się znowu w bezładne rozlewisko dźwięków, któ-re powoli tonęło w czymś, co przypominało bulgotanie i falowanie wody. Także niewyraźna syl-wetka, siedząca w konfesjonale, bladła, znikając po chwili. Marek osunął się na posadzkę. Wyraź-nie słyszał czyjeś kroki, powolne, stawiane jakby z namysłem, nie przybliżające się ani nie odda-lające. Nagie kobiety, które widział jeszcze niedawno, spacerujące swobodnie po kościele, rów-nież rozpłynęły się, pozostawiając po sobie smugę zapachu. Sam zresztą nie był pewien, czy nie jest to tylko sztuczka pamięci... Bo pamiętał... coraz lepiej, wyraźniej... Szedł sobie do szkoły, a tu nagle... Tak jakoś skomplikowanie... Mętlik... Plątanina... Zdarzają się różne rzeczy. I potem wy-ławia się sieć, w którą są wplecione. A jak nie są? Jak wiszą w powietrzu... bezzasadnie, nielo-gicznie. Cóż... Nie rozdzielać włosa na czworo. Pozostać... przy tym, co...

- Ej, panie, panie, co panu? - Szarpanie za rękaw. Żyletka chrapliwych słów. Jazgot obrazów. - Pan w kościele, co pan, oszalał? A może pijany?

- A ty od razu: pijany - kobieta mówi: łagodnie, dobrotliwie, pochylając się nad nim z troską. - Może padaczka, może przemęczony... Młodzi tak mają.

- Co... jak... - chwyta kurczowo fragmenty rzeczywistości. Przedmioty, słowa, myśli opadają po-woli w własne kolejny bytu.

- O, mówi, widzisz, zaraz nam powie - dłoń matki faluje na ciele gorączki. Rumiane zdania przy-wracają ład w połamanym sadzie.

- Co tam powie. Bełkot pijanego - mężczyzna ciągle zajadły, z wykrzywioną twarzą patrzący w dół jak na potępieńca.

- Ja...? - zasadnicze pytanie. Wielka niewiadoma.

- No pewnie, że nie ja - skondensowany potok złośliwości.

- Ja do szkoły... po drodze na mszę... tylko zmęczenie... dużo pracy... pewnie zasłabłem - zmysły wracają w czuły uścisk umysłu.

- Niejeden po wódce zasłabł.

- A ten znowu swoje... Zamkniesz się, dziadu, czy nie? Może coś panu pomóc? - troska, która gasi zło.

- Nie, dziękuję, już prawie dobrze - odpowiada i na moment przymyka oczy, by zebrać ostatecznie siły.

-

Wstał powoli i nieco niepewnie. Mocno biło serce i nogi uginały się trochę. Szum w gło-wie przypominał autostradę, pęczniejącą od huku. Otrzepał się i rozejrzał wokoło. Starsza kobieta, która stała nad nim, udała się w stronę kaplicy wraz z siwiejącym i lekko grubawym mężczyzną. W kościele rozpoczynał się zwyczajny dzień. Dzień pracy. Coraz więcej kroków podzwaniało o posadz-kę. Raz po raz starczo skrzypnęła ławka. Z któregoś zakątka świątyni dopadł jego uszu spazmatyczny atak kaszlu. Nic nie wskazywało, że może bądź mogło się stać coś niespodziewanego. Dziwił się tym bardziej, że dopiero teraz ktoś zwrócił na niego uwagę. Leżał w końcu prawie na środku bocznej na-wy. Zapewne w dziwnej pozie, wykrzywiony. Ale czemu? Za co? Alkohol...? Nie... Z pewnością nie to. Więc co? Zapomniane zeszyty... porozrzucane partytury myśli.

Ksiądz, minąwszy go właśnie, wszedł do konfesjonału i zaczął spowiadać. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie stanąć w formującej się kolejce. Nie zdecydował się jednak... Zbyt duży cha-os. Słowa modlitwy, bluźnierstw... Litania zmęczonego mózgu.

Wyszedł z kościoła. Był piękny, niezbyt ciepły i wietrzny poranek. Krakowskim Przed-mieściem przelewał się, jak zawsze o tej porze, strumień samochodów, autobusów, rowerów. Także ludzi, ubranych już znacznie lżej, z tęsknotą za latem. Przez dłuższą chwilę stał i przypatrywał się temu mimowolnemu przedstawieniu.

Ktoś zawołał go po imieniu. Spojrzał na dół i zobaczył Gośkę.

- Cześć! Nie idziesz do szkoły? - zagaiła banalnie, ale w brzmieniu jej głosu nie dostrzegł nic ba-nalnego.

- Idę, choć właściwie... - zszedł po schodach i dopiero stojąc naprzeciw niej, dokończył - Która jest godzina?

- Dziewiąta - odpowiedziała, spojrzawszy na zegarek. Podniosła głowę i z uśmiechem, odgarniając z twarzy rozwiewane przez wiatr, brązowe włosy, mówiła dalej. - Jak się pospieszymy, to jeszcze zdążymy. W każdym razie matmę mamy już z głowy. Ja nie musiałam i może dlatego zaspałam, ale wydawało mi się, że miała cię pytać...

- Tak, miała - przytaknął szybko, obawiając się zmieszania - ale zapomniałem i pracy domowej, i wszystkiego po kolei... Nie było sensu iść. Wpadłem do kościoła.

- Błagać o zmiłowanie, co? - zapytała radośnie, mrużąc nieznacznie brązowe oczy.

- Pewnie - odpowiedział neutralnie, kontemplując wyraz jej twarzy. Odetchnął nieco głębiej. Cała rozmowa przebiegała bowiem naturalniej, niż mógłby się spodziewać. - Może to coś da... - dodał po chwili z udawanym westchnieniem nadziei.

- Kto wie, kto wie... Więc idziemy?

- Tak.

Przeszli przez pasy i przecinając na skróty skręt w stronę Kopernika, ruszyli do szkoły.

- Pamiętasz, co mamy dziś zrobić? - zapytała, gdy mijali pomnik Kopernika. Przynajmniej wiado-mość, jaką otrzymał dziś rano, okazała się realna. Mimo że zdawał sobie sprawę, iż to, co właśnie przeżywa, także może być złudzeniem.

- Ależ naturalnie, jakże bym mógł zapomnieć - odpowiedział wytwornie, z nadmierną starannością artykułując poszczególne słowa. - Toż to nadzwyczajna okazja... Ten dzień nie powtórzy się już - zaczął nucić na melodię znanej piosenki.

- Kpisz ze mnie? - zagadnęła z lekkim odcieniem niepokoju w głosie.

- Skądże znowu... Myślałem, że tak rozbawię panią. Dobry żart to początek porozumienia - ciągnął dalej tym samym tonem.

- Skoro tak... - odparła, patrząc na niego uważnie tymi zwężonymi, nasyconymi uczuciami oczami. - A tak na poważnie, to myślałeś o tym?

- Myślałem. I to całkiem intensywnie - odpowiedział w zupełnie innym stylu, bez drgnienia żartu w głosie.

- No i do czego doszedłeś? - Gośka nie dawała spokoju. Zorientował się, że został przyparty do muru. Zająknął się, wziął głęboki oddech i w końcu powiedział:

- Zależy mi.

- Na czym? - dopytywała się niby niewinnie, udając nierozgarnięte dziewczę pośród chaosu mę-skich pragnień.

- Na kim - poprawił ją, kładąc nacisk na ostatnie słowo.

- Na kim? - nie ustawała, przyjąwszy jego sugestię.

- Na tobie - wydusił to z siebie i spojrzawszy przelotnie na Gośkę, opuścił wzrok na ziemię.

Przystanęła. On również, zorientowawszy się, że to uczyniła. Odwrócił się i podszedł parę kroków w jej stronę.

Nie wyglądała na speszoną. Policzki zaróżowiły się, ale jedynie odrobinę. Ledwo zauwa-żalnie uśmiechała się.

- Może nie idźmy tam, co? - zapytała z wyraźnym wahaniem w głosie. Wiedział, że tego nie chce. Nie był tylko pewien, czemu się waha.

- Nie ma problemu. Przynajmniej dla mnie - odparł szybko, mobilizując uwagę i koncentrując ją na jej spojrzeniu.

- Może na Barbakan?

- A, wiesz, to nie jest wcale głupi pomysł - powiedział luźniej, swobodniej, a po twarzy przemknął cień radości. - Trzeba zaświętować. Choćby miała oblać mnie z matmy - dodał rześko, z mło-dzieńczą pewnością siebie.

- I porozmawiać - uzupełniła cicho, jakby wstydliwie.

- I porozmawiać - przytaknął euforycznie, nie zdając sobie do końca sprawy ze znaczenia tych słów.

Minął ich autobus, zalewając najbliższą przestrzeń hukiem. Swoiście zamknięci w nim, trwali w milczącej próbie przeniknięcia drugiej osoby. Jak zawsze - połowicznie udanej.

Po chwili zawrócili, udając się w stronę Starego Miasta. Po głowach tupały jeszcze szkolne problemy, sprawy, znajomości, lecz coraz ciszej, coraz bardziej niewyraźnie. Z zaułków wy-łaniały się za to słowa i myśli, które od pewnego czasu prowadziły utajony żywot, dając znać o sobie prawie wyłącznie na granicy jawy i snu.

- Jedziemy autobusem czy idziemy piechotą? - zapytał, gdy przechodzili obok baru tureckiego, widząc, że od strony Świętokrzyskiej nadjeżdża autobus.

- Wszystko jedno. Możemy się podrzucić...

Wymijając zręcznie przechodniów, pobiegli w kierunku przystanku. Autobus stał na nim długo, więc bez problemu zdążyli. Jedynie przyspieszone nieco oddechy przypominały, że musieli w to włożyć odrobinę wysiłku.

- Wysiłek fizyczny poprawia dotlenienie mózgu - zagaił Marek, starając się wytworzyć radosną atmosferę - więc gadać się powinno nam co najmniej dobrze, nie sądzisz?

- O, tak - potwierdziła w tej samej konwencji, usilnie pragnąc zaczerpnięcia paru głębszych odde-chów - serce już teraz bije mocniej...

Trochę speszył się tą wzmianką o sercu... Tak od razu. Prosto z mostu. Może trochę za szybko? Zbyt bezpośrednio?

- Nie bój się - powiedziała ciepło i uśmiechnęła się dziecięco do niego. - Nie będziemy się zabijać. Będziemy rozmawiać.

- Tak - przytaknął niewyraźnie.

Nie dała tego po sobie poznać, ale zauważyła, że jego usta i ręce trzęsą się nieznacznie. Również nerwowa mimika twarzy zdradzała niepokój.

- Ej, Marek, naprawdę nie ma się czym przejmować - próbowała go uspokoić. - TO nie wojna ani mistrzostwa świata...

- To życie... - dopowiedział za nią drgającym, łamiącym się głosem. Nie chciał i nie miał siły pa-nować nad emocjami, które właśnie rozwijały w nim swoje wielobarwne sztandary. Hałas i zamęt, jaki powodowały, był nie do zniesienia, a jednocześnie nic nie mogło go powstrzymać. Jeszcze raz wpadał w opętańcze wirowanie chaosu, towarzyszące mu zawsze w najtrudniejszych sytuacjach.

Za moment byli już przy Świętej Annie. Wysiedli i wolno poszli w kierunku Starego Miasta.

Po kilku krokach, jak gdyby nigdy nic, bez zbędnych ceregieli, wzięła go za rękę. Nadal się trząsł. Wnętrze jego dłoni było wilgotne od potu, ale jej to nie przeszkadzało. Marek zdawał się nie reagować. Milcząc szedł przed siebie, zapatrzony w górujące nad kamienicami wieże Katedry.

Minąwszy Kolumnę Zygmunta, skręcili w lewo i weszli na mury. Przeszli spory kawałek i niedaleko pomnika Kilińskiego usiedli na ich krawędzi. Cały czas nie odezwali się do siebie ani sło-wem.

- Spójrz na mnie - poprosiła go cicho. Nawet nie drgnął. Zwiesił głowę i w odrętwieniu patrzył na trawę, rosnącą w grobli... Odwieczna trawa... materia schwytana w pędzie. Koło. Beznadziejne koło. Jeszcze raz? Po tym... wszystkim? Coś jeszcze?... - Spójrz na mnie, Marek, proszę cię - po-wtórzyła elegijnie. - Co ja ci zrobiłam, powiedz? O co chodzi? - pytała zaklinającym głosem.

Marek podniósł głowę. Patrzył się teraz nieobecnym wzrokiem na kamienicę naprzeciw-ko.

- O coś, co zgrzyta i nie pozwala żyć - wyrzucił z siebie całkiem beznamiętnie. - Najgorsze jest to, że zależy to tylko ode mnie, a jednocześnie ten stan ducha uniemożliwia przemianę.

Wpatrywała się w niego z pasją i chęcią zrozumienia. Dostrzegł to kątem oka. W końcu, przełknąwszy ślinę, zapytała:

- Patowa sytuacja?

- Tak. ,,Stara, przegrana końcówka". Tak pisał mistrz Samuel - przerwał i w końcu popatrzył na nią. Była ładna. W jego mniemaniu. Tylko ładna, aż ładna... nie wiedział. Bo i skąd wiedzieć? Ja-kieś dziwne słowa obijały się w jego głowie. Skąd wiedzieć po co, dlaczego? Tego nikt nie wie. Pogrążyć się... ale w czym?

Milczenie przedłużało się. W końcu podjął rozmowę na nowo.

- Nic na to nie poradzę. Raz się chce, raz się nie chce.

- Czego?

- Życia. Ludzi. Zdarzeń. Tego, co nas otacza. Proste słowa, cudowne banały, ale kryje się w nich prawda. ,,Prawda was wyzwoli". Ale czyja, która? Wydaje mi się, że zależy mi na tobie. Nie wiem tego. Wydaje mi się.

- To wystarczy - powiedziała z naciskiem.

- Na tydzień, miesiąc, rok? - zapytał retorycznie z wyraźną goryczą w głosie. - Wiesz, to wszystko jest cudowne, piękne, poruszające, niezwykłe - kontynuował spokojnie, starannie artykułując każ-dy wyraz.. - Ja o tym wiem, bo tak wielu już mi o tym mówiło. Ale ja nie potrafię scalić świata. Ujrzeć ładu. Przeżyć go... realnie. Tak samo z drugim człowiekiem... Sporo chwil wspólnie spę-dzonych, radości. Powinno wystarczyć. Ale nie wystarcza.

- Mnie również... - stwierdziła z wysiłkiem, przyznając się jakby do czegoś bardzo wstydliwego. Po chwili jednak mówiła już inaczej: czystym i pełnym głosem zwiastuna nadziei. - Wiesz, nie mam pojęcia, czy robię dobrze, ale mimo to staram się złapać coś dla siebie, przycisnąć do serca, wczuć się w to. Po prostu.

- Heroizm - podsumował krótko. - Camus by się uśmiechnął w grobie.

- Może być i tak... - przystała zaskakująco łatwo. - To nie ma znaczenia. Te wszystkie wątpliwości można odwrócić i wtedy okaże się, że tylko one są absurdalne.

- Dużo racji... - stwierdził refleksyjnie, zwiesiwszy ponownie głowę. Jakieś dziwne, metaliczne głosy toczyły zażartą kłótnię w nim samym. Gdy to sobie uświadomił, ucichły. Cisza, która zapa-nowała, napełniła go radością. Z rzadką naturalnością ożywił się i zaczął mówić niezwykle spon-tanicznie. -Wiesz, że jesteś ładna? Że mi się podobasz? To chyba nie jest absurdem?

- To pierwsze z pewnością nie...

Spojrzał jej prosto w oczy i delikatnie objął ramieniem. Wtuliła się w niego.

- No więc dobrze - powiedział do siebie, jakby próbował przekonać kogoś drugiego. - Kontempla-cja, wczuwanie się - szeptał niewyraźnie, pomrukując melodię ,,Wish you were here". - Wiesz, to wygląda zajebiście śmiesznie i kiczowato - zagadnął znacznie głośniej, radośnie. Uświadomił so-bie, że taka scenka nadawałaby się do telenoweli.

Słońce świeciło coraz mocniej. Gdzieniegdzie przepływały chmury: białoniewinne i te cięższe, podbarwione fioletem i stalą. Nad ich głowami przeleciało stado gołębi, a tuż obok usiadł sobie wróbel, pilnie przyglądając się im z bezpiecznej odległości.

- Rzeczywiście - przytaknęła, rozglądając się w około. Była pewna, że o to jej chodziło, więc w gruncie rzeczy... Nawet te ptaszki, baszty i mury... Sceneria dla niepogodzonych z życiem słucha-czek Nirvany...

Oddychała bardzo spokojnie. Czuł to i z każdą chwilą pogrążał się w coraz większej bło-gości. Najdelikatniej jak umiał zaczął głaskać jej włosy.

- Lubię to, wiesz? - zagadnęła do niego, mrużąc naturalnie i kokieteryjnie zarazem oczy.

- Cieszę się - odparł dźwięcznie.

Patrzył prosto przed siebie. Jej ciało przylgnęło do niego tak mocno i nieodwołalnie, że w jego świadomości zatarło się pęknięcie między ja a nie-ja. Drugą dłonią wędrował po murze i z niewy-słowioną intensywnością odczuwał jego chropowatość, brud i sztuczną starość. A przecież był tylko imitacją...

W jednej chwili przeżył jeszcze raz wszystko, czego ostatnio doświadczył: książka, zmrok, pies, kobieta, Pałac Staszica, kościół, spowiedź... Układało się to w opowieść, której sens zale-dwie przeczuwał, choć wiedział, że on istnieje. Skądś wyszedł i dokądś doszedł: tyle rozumiał. I to wystarczyło.

Nachylił się nad nią i pocałował ją w szyję. Skóra była ciepła i słona. Zobaczył, że na jej twarzy łagodne rysy przemieniają się w czuły zwiastun uśmiechu.

Zdawało mu się, że w kolejnych przesunięciach skóry na policzkach i czole odczytuje znaki, które tak zadziwiły go na końcu czytanej ostatnio książki. Zdawało mu się...

Nie szamotał się z pytaniami. Wplatał je w święte, ciemne koło tajemnicy.

JAdziu
JAdziu
Opowiadanie · 16 sierpnia 2002
anonim
  • JAdziu
    Pragnę się przypomnieć panu/pani Cerberowi/Cerber który/która dopuszcza teksty albowiem nie wiem co mam zrobić i jak prawdziwego narcyza zżera mnie ciekawość co powiedzą ludzie na ten tekst więc czytajże go Kobieta bądź Mężczyzno szybko;)

    · Zgłoś · 22 lata
  • JAdziu
    Widzę że ostatnia prośba nie poskutkowała.Czuję że będę musiał przejść do bardziej radykalnych metod;).Na razie będę musiał je jednak wymyśleć.

    · Zgłoś · 22 lata