Ponieważ przyjaciele winni sobie pomagać, na mnie spoczywał obowiązek wyruszenia do niej z kompletem narzędzi hydraulicznych – któż wie, czy potrzebnych? - więc ogoliłem się jako tako, skropiłem lekko jej ulubionymi perfumami i włożyłem czystą koszulę. Na wszelki wypadek do plecaka wrzuciłem również roboczą. Narzuciłem na siebie lekki sztruksowy płaszcz – jesień tego roku była ciepła – rzuciłem więcej jedzenia kotu – któż wie? - i wyszedłem.
Szczęśliwie miałem przy sobie świeżo skasowany bilet – konduktorzy pojawili się znienacka w tramwaju. Za oknami przesuwały się barwne drzewa. Było mi tak przyjemnie i radośnie, że nawet usmiechnąłem się do jednego z kontrolerów. Zdziwił się.
Kiedy otworzyła mi drzwi, była blada, jakby zatroskana i zadumana. Uśmiechnęła się lekko, smutno. Pomyślałem, ze być może to jeden z trudnych dni. Ucałowałem ją w czoło, a kiedy zatopiła się w cytrynowym fotelu zaproponowałem, że zaparzę kawy. Skinęła tylko głową. Zwykle zastanawiałem się, jak ona to robi, że tak szybko zmienia magazynki tego karabinu maszynowego, który ma w ustach. Musiała czuć się naprawdę słaba i zrezygnowana.
W kuchni okazało się, iż w istocie chodzi jej o kran – woda płynęła z niego ciurkiem chociaż był zakręcony, a gdzieniegdzie leżały klucze francuskie róznych rozmiarów. Zosia-Samosia, pewnie próbowała radzić sobie beze mnie i popsuła go jeszcze bardziej.
Zrobiłem kawę w ekspresie. Do jej filiżanki wsypałem na dno kandyzowany cukier – może wyższy poziom glukozy poprawi jej humor? Sobie dolałem mleka, czarna kawa była zbyt cierpka dla mojego podniebienia.
Ciepły aromat przyciągnął ja do kuchni. Rozłożyła się na podłodze, dłonie ogrzewając ściankami porcelanowego naczynia. Siedzieliśmy przez chwilę w ciszy. Spojrzałem jej w oczy, mówiły wszystko – zmęczona, smutna i samotna. Poglaskałem ją po głowie. Dopiłem kawę, przebrałem się i zabrałem do roboty. Odłączyłem dopływ wody, rozkręciłem kran. Gumowa uszczelka była pęknięta, nic wielkiego. Miałem ze sobą zapasową. Wystarczyło wymienić i już.
- Źle się czujesz? - zapytałem ot tak, bawiąc się rozkręconym kranem jak klockami Lego. Do dziś żałuję tych słów.
- Nie. - powiedziała prawie szeptem. - Nie, po prostu zaczęłam się zastanawiać... - wzięła głęboki oddech. Zamknęła oczy. Mówiła coraz głośniej, pewniej, jakby nauczyła się na pamięć i tylko czekała na odpowiedni moment. - Straciłam oparcie. Stabilizację. Zdałam sobie sprawę, że wszystko co widzę... jak widzę... zależy tylko od mojego podejścia, nastawienia. Więc nie ma obiektywnej rzeczywistości... - gestykulowała jak nadpobudliwe dziecko, a głos drżał jej jak na spowiedzi. Nie znałem jej od tej strony, nie wiedziałem, że kiedykolwiek rozważała podobne kwestie. Zawsze myślałem, że jest zwyczajna i nie zaprząta sobie głowy bzdurami. Miałem pewność. A teraz byłem zaskoczony. Ciągnęła dalej, coraz głośniej. - Nie ma obiektywnej prawdy. Czym jest w ogóle prawda? - wyrzucała z siebie słowa z pośpiechem – I co jest prawdziwe, realne? I czy to, co robię, jest słuszne? Wiesz... ja nie wiem, co chcę robić za ileś tam lat, ja tylko jestem pewna, że jeszcze tego nie odkryłam. Boję się, że mam mało czasu, że nie zdążę, że go marnuję, że powinnam szukać... Spieszyć się... Bo jeśli jutro wpadnę pod samochód...? - Spojrzała mi w oczy. Widziałem w nich odbicie swoich, a w nich szok i przerażenie. Co się z nią stało? Zawsze taka była? Czy ja nic o niej nie wiedziałem? Czemu wcześniej o tym nie mówiła?
- Czemu wcześniej o tym nie mówiłaś?
- Ty i tak nie rozumiesz, widzę przecież. Bałam się...
Miała rację. Nie rozumiałem. Poczułem się obcy. Bylismy teraz jak dwa inne światy, oddalone od siebie o miliony lat świetlnych.
- Miedzy nami jest tyle nieprzeprowadzonych rozmów i niewykonanych gestów... - mówiła znów cicho, spokojnie.
- I tyle ptactwa – zażartowałem, chcąc przywrócić to, co było kiedyś, przypomnieć jej tamten wieczór w Idaho, kiedy leżeliśmy na sianie i oglądaliśmy ptaki. Jeszcze naiwnie łudziłem się, że to zmieni cokolwiek.
- Tyle ptactwa... - wyszeptała mimochodem, nie pamiętając jesieni w Idaho.
Już nic nas nie łączyło. Wiatr wiał mi w twarz, gdy wracałem piechotą. Zbieg okoliczności? Postawiłem kołnierz płaszcza. Nie było miejsca, gdzie mógłbym pójść. Nie było osoby, którą mógłbym odwiedzić. Nie było nikogo, z kim łączyłoby mnie zrozumienie. Liście gniotły się pod moimi butami, kiedy szedłem omijając kałuże.
podoba mi sie, bo przede wszystkim jest to dobry i wlasciwie zrealizowany pomysl. sprawnie w dodatku napisany, okraszony odrobina jakiegos fantastycznego swiata. troche brakuje wg. mnie gniewu i uniesienia w jej monologu, ale reszta jest w porzadku.
tylko jakos mi za szybko ta przyjazn prysla i bez walki - jezeli to nawet mialo znaczyc ze ich przyjazn nigdy nie byla prawdziwa, to mi przykro ze sie poddal ot tak... ;)
ale ogolnie swietnie moim zdaniem