Wschodzące słońce oświetlało płynnym złotem drzewa lasu, rzucało długie cienie na przebiegającą w pobliżu ścieżkę. Świat budził się do życia, wesoło w gęstych koronach drzew śpiewało ptactwo. Powoli gasły nocne cienie...
- A dokąd to wędrujecie co?...
- We świat do ludzi, tyle miejsc, tyle dróg - zatoczyła ręką koło. Powietrze przesiąknięte było zapachem wiosny.
Stary mężczyzna spojrzał w dal, za ręką dziewczyny. Tuż nad horyzontem świeciło poranne słońce. Przymrużył oczy.
- Wypędzili was. Takie życie, takie życie...
- Nie dziadku, nie wypędzili mnie - uśmiechnęła się dziewczyna. - po prostu idę...
Mężczyzna pokiwał głową.
- Takie życie, ech takie życie. No to żegnajcie - na pomarszczonej twarzy ukazał się lekki uśmiech - spieszno mi do swoich - westchnął.
- Do widzenia, do widzenia...
Starzec ruszył, jak każdego dnia, poszedł w kierunku niewielkiej wioski, której budynki dobrze były widoczne ze szczytu wzgórza.
Dziewczyna jeszcze raz spojrzała na leżącą w dolinie wioskę, i ruszyła drogą, po raz pierwszy w swoim życiu spokojnie, prawdziwie wolna, zaczęła schodzić ze wzgórza.
Cieniutka struga strumienia przecinającego szeroki trakt, mieniła się kolorami zachodzącego słońca. Woda szemrała uspokajająco na kamiennym podłożu. Gdzieś w oddali słychać było tętent kopyt końskich.
Jeździec wstrzymał konia. Spojrzał na srebrzyste pasemko wody, po czym ruszył. Szybko zniknął za pobliskim zakrętem.
Powoli zapadał zmrok. Obok niej szumiały drzewa niewielkiego lasu, porastającego brzegi tutejszej rzeki. Droga rozwidlała się, jedna jej odnoga, wyglądająca na znacznie mniej używaną, znikała za porośniętym kilkoma dębami pagórkiem. Druga, zadbana, gładka, prowadziła prosto na zachód.
Długo zastanawiała się, którą wybrać. W końcu skręciła w lewo, zaczęła wspinać się na pagórek.
Noc minęła jej szybko. Zasnęła wcześnie zmęczona drogą, opierając głowę o masywny pień drzewa. Poranek był równie piękny jak ostatniego dnia. W koronie potężnego dębu wesoło świergotały ptaki. Szybko zjadła to co wczoraj zabrała ze sobą, popiła chłodną źródlaną wodą. Potem wstała i ruszyła dalej na południe...
Jeździec pędził wyschniętą drogą. Kopyta wierzchowca wzniecały tumany kurzu. Był coraz bliżej, zaczynał wierzyć, że zdąży. Słońce stało nisko nad horyzontem, dopiero co wzeszło, powietrze pachniało wiosną... Jeździec zniknął za pobliskim zakrętem.
Zachodzące słońce oświetlało płynną czerwienią porośnięty kępką starych drzew pagórek, rzucało długie cienie na przebiegającą w pobliżu ścieżkę. Świat zasypiał, od czasu do czasu w gęstych koronach drzew śpiewał wieczorny ptak. Pogłębiały się nocne cienie...
Wioska leżała w niewielkiej dolince, otoczonej przez coraz wyższe łańcuszki wzniesień. Droga wiodła prosto, przez sam środek osady.
Schodziła w dół, była głodna, od rana nie miała niczego w ustach.
Wioska była bardzo podobna do tej, którą wczoraj opuściła. Na zawsze... Obok niej przejechał niewielki wóz, ciągnięty przez wychudzoną szkapę. Woźnica, spojrzał na nią z góry.
- Dzień dobry panienko - podniósł wytarty kapelusz.
Skinęła głową.
- A gdzież to idziecie.
- Wędruję, gdzie droga skręci, tam i ja idę.
Woźnica uśmiechnął się lekko.
- A to może podwieźć panienkę, będzie szybciej, nóżek panienka nie zmęczy. Będzie szybciej...
- Nie - odparła szybko.
Woźnica wzruszył ramionami, smagnął biczem stare konisko i odjechał szybko w dół, ku widocznym u podnóża stoku zabudowaniom.
Zboczyła z drogi. Szybko zaczęła przedzierać się przez porastające pobocza gęste, kolczaste krzaki. Nie chciała teraz wchodzić do miejsca zamieszkanego przez ludzi, nie chciała się z nikim spotykać, jeszcze nie teraz.
Wśród krzaków zobaczyła pasek ziemi wolnej od gęstych krzewów. Wydało jej się, że ktoś umyślnie wydeptał ścieżkę, dla podróżujących, chcących ominąć wioskę.
Tak, teraz wiedziała, że dobrze zrobiła nie idąc przez osadę. Wyczuwała nieszczęście unoszące się nad nią jak czarna chmura, nie poruszana żadnym ożywczym wiatrem. Czuła słodkawy zapach rozkładu płynący od wioski, rozprzestrzeniający się na okoliczne łąki.
Szybko ruszyła przed siebie, byle tylko oddalić się od ośrodka wszystkich okropności całego zła świata. Teraz wiedziała, była pewna, kiedy odruchowo spojrzała na wioskę zobaczyła ją w całej swojej okazałości - czarna chmura unosiła się nad nią jak parasol zła, wyciągała swoje obrzydliwe macki coraz dalej, na wszystkie strony świata.
Musiała natychmiast uciec, byle dalej od osady, byle dalej od rosnącego coraz szybciej cienia.
Zaczęła biec, ścieżka którą wydeptali mądrzy podróżujący wiodła ją coraz dalej, dalej od wioski. Biegła szybko, długo, nie czując zmęczenia. Powoli zapadł zmierzch, ona biegła, biegła a wioska nadal była widoczna, teraz świeciła czerwonym złym światłem. Chmura rozprzestrzeniała się coraz szybciej, prawie ją ogarniała. Przyśpieszyła.
Niespodziewanie wbiegła w las, ścieżka wiła się pomiędzy potężnymi, starymi, omszałymi dębami. Przez gęste korony drzew sączyło się trupie światło.
Nagle zapadła całkowita ciemność.
Zatrzymała się gwałtownie.
Gdzieś za sobą słyszała cichy szmer strumienia, lekko skrzypiały stare gałęzie. Poczuła na twarzy powiew świeżego, czystego wiatru.
Powoli niezdecydowanie, ruszyła przed siebie, wiatr chłodził jej twarz, miał słodki zapach świeżych kwiatów, coraz wyraźniej słyszała wesoły szum strumyka.
Drzew było coraz mniej, ścieżka którą szła biegła prosto, ginęła gdzieś w ciemności gęstniejącej przed nią.
Śpiew strumienia coraz głośniejszy, plusk lodowato zimnej wody na gładkich kamieniach.
Trzepot czarnych skrzydeł daleko nad nią, gdzieś w koronach niebotycznie wysokich drzew.
Nie zauważyła od razu, powoli jednak docierało do niej, że drzewa zniknęły, stała na polanie, nad jej głową świeciły przeróżne konstelacje jasnych, trupio białych gwiazd.
Nie mogła znaleźć księżyca, przecież była pełnia, nie widziała go!
Za jej plecami szum narastał, strumień był coraz bliżej, nie mogła znaleźć księżyca.
Szmer w gęsto okalających polanę krzewach.
Gdzieś wysoko nad sobą usłyszała krzyk nieznanego ptaka.
Zerwał się wiatr. Może przegoni chmury, odsłoni jasny księżyc...
Usłyszała skrzypienie. Spojrzała na ziemię, dookoła niej leżała gruba warstwa śniegu. Wszędzie dookoła śnieg. Nie mogła znaleźć swoich śladów.
Mocny podmuch wiatru, odbił się długim niespokojnym jękiem o niezłomną ścianę lasu.
Zadrżała, było jej zimno, bardzo zimno, chciała wrócić, wyjść z lasu, przynajmniej uciec z tej przeklętej polany.
Pobiegła przed siebie.
Za plecami szum strumyka.
Obejrzała się za siebie, żadnych śladów na suchym, sypkim śniegu.
Wiatr, szum nieznośnie zimnego wiatru.
Szmer strumyka, coraz bliżej, coraz bliżej.
Biel dookoła, wszędzie śnieg, biały, zimny śnieg.
Powoli traciła siły. Obejrzał się za siebie, nigdzie nie widać śladu drzew, wszędzie nieskazitelna biel.
Potknęła się o niewidoczny kamień.
Upadła twarzą w kłujący, ostry śnieg.
Chciał się podnieść, nie miała siły. Nie miała siły się poruszyć, odwrócić na plecy. Coś ją trzymało, nie pozwalało oderwać się od chłodnej bieli. Próbowała się uwolnić, nie mogła, nie umiała.
Przestała walczyć.
Na jej twarzy pojawiły się łzy, łzy rezygnacji, chciała zasnąć, byle zapomnieć o lodowato białej polanie, gdzieś pośrodku niewielkiego lasu porastającego brzegi nieznanej jej nawet z nazwy rzeki.
Było coraz cieplej, znowu słyszała szmer strumyka, gdzieś daleko za plecami.
Spróbowała się podnieść.
Udało się.
Stała pośrodku niewielkiej polanki, ze wszystkich stron otaczały ją młode drzewa, słyszała wesoły świergot ptaków.
Obok niej stał wysoki mężczyzna.
Nie wiedziała czemu, ale nie przestraszyło jej jego nagłe pojawienie się obok niej.
- Witaj - powiedział niskim melodyjnym głosem.
- Witaj - odpowiedziała cicho.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
- Więc jesteś.
Nie odpowiedziała, nie wiedziała co ma odpowiedzieć.
- Chodźmy zatem. Wiesz, wszyscy muszą tutaj kiedyś trafić, prędzej czy później - uśmiechnął się blado - chodź, chodź...
Ruszyła za nim, spokojnie, gdzieś w dali słyszała strumyk. Poszła niewyraźną ścieżką, wiodącą gdzieś w głąb lasu.
Drzewa, ich cień był jak gruba zasłona - nie przepuszczający nawet najmniejszego podmuchu wiatru. Dookoła panował nieznośny gorąc.
Nie słyszała strumienia. Panował cisza, zupełna cisza.
- Żegnaj zatem - powiedział spokojnym głosem mężczyzna, żegnaj.
Szum wiatru. Uspokoiła się zupełnie. Zobojętniała.
Jakiś ptak zaśpiewał znaną jej melodię, cały las śpiewał chórem starą mądrą pieśń...
Poczuła chłód, straszliwy chłód, jej ciało przeszywały igiełki zimna.
Strach, otoczył ją lepką ciemnością. Wszystko ustało. Czuła tylko strach, przerażenie, chciała krzyczeć, nie mogła. Dookoła niej ciemność, gruba śliska ciemność. Strach, STRACH... i... chłód, ŚMIERTELNY CHŁÓD...
Niestety nie zdążył, a może to był tylko sen, dziwny niespokojny sen. Żadnych wiadomości, żadnych wieści. Może nie mogła przybyć Może...
Słońce zaszło za wzgórza. Daleko przed sobą słyszał plusk strumienia, tego samego, który mijał przed dwoma dniami.
Gdzieś w lesie porastającym brzeg tutejszej rzeki, zupełnie nie znanej mu rzeki, zaśpiewał nocny ptak. Coraz wyraźniej słyszał szum strumienia. Wreszcie wyłonił się zza zakrętu. Zachodzące słońce barwiło wodę na purpurowy kolor, kolor krwi.
Jeździec popatrzył przed siebie, w głąb lasu, przebijając wzrokiem gąszcz prastarych dębów. Strumień spływał krwią, świeżą czystą krwią.
Mężczyzna westchnął głęboko i ruszył przed siebie by po chwili zniknąć za pobliskim zakrętem. Wydało mu się, że las śpiewa chórem starą mądrą pieśń...