Krok w chmurach

Carbo

9 czerwca, wtorek

Było gorąco, koszmarnie gorąco i duszno. Zbliżał się koniec roku, więc wszyscy kombinowali co robić żeby zdać nie ucząc się ani chwili. Nikomu zresztą nie chciało się uczyć, nawet Rafał miał już wszystkiego dosyć. Nie chciało się mu uczyć, nie chciało się mu chodzić do szkoły i Marta zaczęła go nudzić. Do tego wszystkiego rodzice kazali mu koniecznie jechać z nimi na wesele kuzyna, którego widział raz w życiu. Nie pomagało nawet powoływanie się na ich wspólną umowę, według której on miał się dobrze uczyć, a oni mieli dać mu spokój.

Siedział na fizyce i zastanawiał się kiedy skończą się lekcje, niemal spał, ale nauczyciel spokojnie tłumaczył nowe zagadnienie z optyki. Rafał rozmyślał o swoich ocenach, ale gdy policzył średnią wyszło mu sporo powyżej czterech, więc przestał się tym przejmować. W tym tygodniu ważny był już tylko koncert. Zastanawiał się kto będzie chciał jechać i kto będzie grać. To już nawet nie było istotne, ważne było, że on jedzie i że do domu trzeźwy nie wróci.

Od czasu do czasu powstawało zamieszanie gdy nauczyciel zadawał pytanie.

Ziomkowski wyczytał nazwisko. Wstał Jacek i chociaż nie miał najmniejszego pojęcia jak brzmiało pytanie, wyrecytował z przekonaniem to co usłyszał od Pawła Berga. Nauczyciel, jak zwykle niezadowolony z odpowiedzi, kazał mu siadać i po raz kolejny zaczął tłumaczyć dzisiejsze zagadnienie.

W pół słowa przerwała mu Bednarska, która dostojnie wkroczyła do sali. Przeprosiła oficjalnie za najście, podeszła do Ziomkowskiego i powiedziała mu coś na ucho. Jego twarz posmutniała, zrobił poważną minę i usiadł z powrotem na swój stary, kręcony fotel.

Ona odwróciła się do uczniów i stała czekając, aż umilkną rozmowy, żarty i głupie śmiechy. Wszyscy patrzyli na nią, a ona niczym uczennica zupełnie nie przygotowana do lekcji, która ma nadzieję, że od odpowiedzi wybawi ją dzwonek na przerwę, patrzyła to na podłogę, to na sufit, to na drzewa za oknem, które zamarły w bezruchu, zupełnie tak samo jak klasa czekająca na złą lub dobrą wiadomość. Nagły powiew wiatru otulił jej skupioną twarz. Wyjęła z kieszeni zmiętą, beżową chusteczkę i otarła dwie krople spływające jej po policzkach.

– Mam złą wiadomość. W piątek... - odezwała się wreszcie zachrypniętym głosem.

– W piątek o godzinie dwunastej... - znowu przerwała.

– Na biologii. - pomyślał Rafał

– ...zginął Patryk Mielicki. - wyszeptała niemal płacząc.

Jej słowa zahuczały Rafałowi w głowie.

– Nie, to nie możliwe. - powiedział, albo tylko się mu wydawało, że mówi. Wzbierał w nim histeryczny śmiech. Miał ochotę uciec, zapaść się pod ziemię.

Cisza tak okropna dla wszystkich, opanowała każdą szczelinę i doprowadzała do szału. Wszyscy czekali, aż ktoś powie, że to był tylko głupi żart, ale nikt nic nie mówił.

Rafał wybiegł z sali. Dopiero w łazience zaczął płakać. Usiadł pod ścianą, zakrył twarz rękoma i płakał. Nie chciał wierzyć w żadne jej słowo. Zamknął oczy i zapragnął by to wszystko okazało się jedynie koszmarnym snem, o którym zapomina się zaraz po przebudzeniu. W jego głowie krążyło tysiąc myśli, nad którymi zupełnie stracił kontrolę. Jego umysł natarczywie atakowało jedno słowo-pytanie wyrażające dezorientację, która go ogarnęła.

– Dlaczego? - zrobiło mu się słabo.

– O Boże, Dlaczego? - wszystko w nim krzyczało - Boże, dlaczego? - powtarzał, czekając bez skutku na odpowiedz.

Jego ukochany Bóg, który pomógł mu już tyle razy, milczał.

– To całe życie nie ma sensu... Nic nie ma sensu... Nie ma nic...

Po raz pierwszy pomyślał o śmierci nie bał się jej. Przestraszył się jedynie swojej odwagi, ale wszystko było mu obojętne. Przypomniał sobie zdanie z brudnopisu Patryka: "życie nie ma sensu, a potem się umiera".

– To ja jestem winny, to nie mógł być wypadek. - przeraził się swoich słów bo uświadomił sobie, że to prawda. Tyle razy Patryk chciał porozmawiać, ale Rafał spławiał go, bo akurat przychodziła Marta, tyle razy opowiadał o swoich problemach i nigdy go nie wysłuchał, ale to już nie miało znaczenia, dla Patryka już nic nie miało znaczenia.

Bednarska popatrzyła po bladych twarzach chłopców.

– Jutro w kościele Wniebowstąpienia na Żbikówku - kontynuowała - odbędzie się o godzinie czternastej msza święta, a potem pogrzeb. Przekażcie nieobecnym, że zajęcia jutro będą trwały tylko do jedenastej trzydzieści.

– Możecie już iść do domu. - dodała po chwili - Tomek spakuj rzeczy Rafała.

Nikt nie powiedział słowa, nikt nie cieszył się ze wcześniejszego zwolnienia i nawet Szczygieł, który zawsze umiał rozluźnić sytuację milczał.

Rafał powstrzymał się od płaczu dopiero kiedy usłyszał kroki. Otworzył oczy. Koszmarny sen nadal trwał, ale teraz był bardziej realny niż przedtem. Przed nim stał Tomek trzymając w ręku jego plecak. Wyciągnął do niego rękę.

– Wstawaj! - powiedział.

To jedno słowo znaczyło teraz więcej niż slogany typu: "ja też nie mogę w to wierzyć", czy "ból minie". Rafał pochwycił dłoń i podniósł się. Umył zimną wodą twarz i wziął plecak.

– Ty nic nie rozumiesz, prawda? zapytał się Tomka.

– Rozumiem wszystko, chodź.

Przez całą drogę do domu Rafał milczał i nawet nie słuchał tego co mówił Tomek. Szedł nie zwracając na nic uwagi.

– On pisał, że się zabije. Pisał o tym już dawno. - powiedział wreszcie.

Tomek nic nie mówił.

– Ja mu na to pozwoliłem. Nie brałem go na serio. Rozumiesz?

– Tobie naprawdę wydaje się, że Patryk sam się zabił. To nie prawda i ty dobrze o tym wiesz, tylko że ty chcesz przy okazji z siebie zrobić męczennika.

– Wiesz co, idź stąd. - wrzasnął na Tomka - Nie wkurwiaj mnie, dobra...

– Dobra! - Tomek zatrzymał się, a Rafał poszedł dalej.

Obudził się o pierwszej w nocy. Osiedle o tej porze było zupełnie puste, ciche, śpiące i martwe. Wszystkie jego myśli krążyły wokół jednej rzeczy - śmierci.

– Lody... śmietankowe... - pomyślał by uwolnić się od strachu - moje ulubione... włoskie... są takie puszyste... i zimne... jak martwe ciało... Nie! Słońce... lato... plaża... morze... pływanie w morzu... można się utopić... okropna śmierć! Słońce... światło... życie... światło w tunelu... śmierć! - o czym nie pomyślał na końcu zawsze czekała śmierć, ostateczna i nieuchronna - śmierć.

Gdy przyszedł po szkole do domu, położył się do łóżka, ale nie mógł zasnąć. Leżał w ubraniu na świeżej pościeli. Nie zdjął kurtki, ani nawet butów. Jedynie plecak porzucił w przedpokoju. Leżał w zupełnej ciszy i niemalże całkowitych ciemnościach. Myślał o śmierci.

Po godzinie wrócili rodzice i ku zaskoczeniu Rafała, zechcieli się nim zainteresować. Pomyślał, że na pewno znowu mają o coś do niego pretensje.

– Rafał otwórz! Chcemy z tobą porozmawiać. - w donośnym kobiecym głosie nie było słychać ani krzty cierpliwości. Nie miał ochoty wstawać, ani z nimi rozmawiać.

– Odpierdol się! - krzyknął wywołując wojnę na groźby, przekleństwa i skryte głęboko żale. Kłócili się ponad pół godziny, zanim Rafał powiedział, że Patryk nie żyje i dlatego ma ich ważne sprawy gdzieś. Dali mu wtedy spokój i z satysfakcją tolerancyjnych rodziców odeszli do swojego świata przyziemnych problemów ciągłego braku pieniędzy i czasu.

Około dziewiątej przyszła Marta, zapewne poproszona o to przez jego matkę. Nie miał ochoty z nią rozmawiać. Wiedział, że za chwilę i tak by się pokłócili, więc szybko ją spławił.

Po godzinie leżenia nadal nie mógł zasnąć. Usiadł na łóżku rozglądając się po pokoju. Cztery ściany, okno, drzwi, meble i cała reszta była w tej chwili dla niego niczym. Martwe oczy patrzące na niego z plakatów nie chciały mu w żaden sposób pomóc. Szybki ruch ręki i nie ma już Metallici, następny - tym razem Sepultura, następny – odeszło Iron Maiden, potem Clawfinger i Sleyer, a na końcu Nirvana. Kilka następnych, szybkich, przepełnionych bezradnością szarpnięć i nie ma już żadnego śladu po tym w co wierzył całe życie. jeden krok do przodu i nic już nie ma sensu.

Kiedy udało mu się wreszcie zasnąć, przyśnił się mu Patryk. Krzyczał o pomoc, ale Rafał tylko stał, patrzył się i głupio uśmiechał.

Obudził się i słyszał tylko ciszę. Włączył radio, po raz pierwszy od ponad tygodnia, leciała piosenka Nicka Cave'a. Zapalił lampkę przy łóżku. Zimne powietrze napłynęło przez uchylone okno. Zachmurzone niebo dawało złudną nadzieję na burzę. Na szafce koło wieży leżało kilka płyt. Patrzył na nie po czym wstał, otworzył szerzej okno i wziął wszystkie siadając z powrotem na łóżku. Oglądał "czarną" Metallici. W radiu rozbrzmiały dźwięki "Sztuki latania" Lady Pank. Słuchał piosenki i powstrzymywał się od płaczu. Czarny krążek zniknął w ciemnościach otchłani obłudy. Zaraz potem przez okno wyleciało pudełko i kilka płyt. Ostatnią rzucił o ścianę tak mocno, że jej szczątki rozleciały się po całym pokoju. Podszedł do okna. Gęsia skórka na całym ciele przypominała mu, że on ciągle żyje. Usiadł na parapecie i myślał o Marcie. Wziął telefon, ale wahał się czy zadzwonić. Wykręcił numer.

– Bip... bip... bip... - odłożył słuchawkę.

Jeszcze raz.

– Bip... bip... bip... bip... bip... bi... Halo - odebrała matka Marty.

– Mówi Rafał, proszę obudzić Martę. - powiedział spokojnie, ale stanowczo. W słuchawce zaległa cisza.

– Rafał dobrze, że dzwonisz.

– Chciałem usłyszeć twój głos. Marta, przepraszam... - odłożył słuchawkę i wyłączył telefon.

Ubrał się i wyszedł na dwór. Chodził dość długo po osiedlu nie zważając na godzinę policyjną. Chciał pójść do Marty, ale gdy był koło jej bloku, zabrakło mu odwagi by jej spojrzeć w oczy. Patrzył chwilę w jej okno, w nadziei, że ją tam ujrzy, bo światło mówiło, że i ona nie śpi.

Siedział przed jej blokiem dopóki nie zaczęło świtać. Poranna mgła spowiła domy, drzewa, samochody, a nawet jego cierpienie, nadając mu niewyraźny kształt.

Znajome miejsca były dla niego zupełnie inne niż zwykle. Nigdy wcześniej nie wydawały się mu takie puste, zimne i martwe. Nawet ławka przy ulicy św. Heleny, na której tak często przesiadywali po lekcjach i podpisywali się markerem, była tylko kawałkiem drewna i betonu zniszczonym przez czas. I chociaż było widać jeszcze Landar Rafała i Somebody Patryka, nie miało to już żadnego znaczenia. "Kogoś" już nie ma, a Landara nigdy nie było.

Msza zaczęła się niemal punktualnie. Rafał usiadł na niskim murku oddzielającym plac kościoła od ruchliwej ulicy. Kiedy tu przyszedł wszedł do kościoła stanął i obserwował jak jakaś smarkula bawi się w najlepsze tym, że nie poszła do szkoły, a później jedzie "pod pajac" kupić sobie modną, bawełnianą bluzeczkę. Przez chwilę miał ochotę powiedzieć jej co o niej myśli, ale po zastanowieniu stwierdził, że to dla niej nic nie na znaczenia. Wyszedł z kościoła i usiadł na niskim murku oddzielającym plac kościoła od ruchliwej ulicy. Od rana z nikim nie rozmawiał. Nawet rodzice wyszli z domu wcześnie rano, zanim on wrócił. Nadal nie mógł uwierzyć w to co się stało. Ile razy myślał tej nocy o śmierci, sam już nie wie. Jedyne co pamięta to, że wyrzucił do śmietnika "motylka", by nie mieć przy sobie nic, czym mógłby zrobić sobie krzywdę.

Koniec mszy. Bicie dzwonów było dzisiaj wyjątkowo smutne. Zdawały się one powtarzać:

- "Ktoś" odszedł... "Ktoś" odszedł... "Ktoś" odszedł... - bez przerwy i do znudzenia powtarzały - "Ktoś" odszedł...

Wynieśli trumnę. Jasne, sosnowe pudło czterech rosłych mężczyzn zaniosło do czarnego samochodu. Zachmurzyło się, czarne, ciężkie chmury zawieszone nisko nad ziemią zbliżały się od zachodu, zwiastując potężną burzę. Zarwał się porywisty wiatr.

Po godzinie na cmentarzu nie było już niemal nikogo. Zniknęli gdzieś gapie, odeszli przyjaciele i kumple, i nawet ból podążył za nimi. Jedynie matka Patryka stała przy świeżym grobie obsypanym stosem kwiatów i znowu płakała, bo zdała sobie właśnie sprawę, że za jakiś czas jej syn będzie już tylko mglistym wspomnieniem, przywoływanym z coraz większym trudem przy okazji świąt albo jego urodzin, które zawsze już będą osiemnastymi urodzinami, bo łatwiej jest znieść, to że umarł młodo, niż to że stracił wspaniałą przyszłość.

Rafał widział ją po raz pierwszy, ale wiedział, że z dnia na dzień, życie ją coraz bardziej boli, a ani drugi syn, ani mąż nie są w stanie jej pomóc. Stanął z tyłu, pomiędzy tysiącem jednakowych grobów podobnych do siebie jak życie i śmierć, przyglądał się im. Kiedy i oni odeszli, podszedł bliżej i usiadł na ziemi. Brudnej zimnej i wilgotnej ziemi dającej życie, będącej jego częścią i końcem. Kilkadziesiąt zniczy płonęło jednym ogniem. Ziemia - krucha, zimna i sypka, jego palce zagłębiały się w niej bezwiednie. Koło niego stanęła jakaś dziewczyna. Ona też płakała. Wyjęła coś z torby i podała to Rafałowi.

- One są do Patryka. Odesłał mi je kilka dni temu. Możesz z nimi zrobić co zechcesz.

Zaczęło kropić.

- Ja chciałam je spalić, ale równie dobrze możesz to zrobić ty.

- Są otwarte. - spostrzegł Rafał.

- Więc jeśli chcesz przeczytaj. - dziewczyna zapaliła swój znicz i postawiła go obok innych.

Rafał wyjął pierwszy z listów i zaczął czytać. Po chwili przerwał i spojrzał na odchodzącą dziewczynę. Poszedł za nią.

- Dlaczego nie chciałaś się z nim spotkać? - zapytał.

Popatrzyła na niego, ale nie odpowiedziała.

- On opowiadał mi o tobie. - odparła po chwili - Pisał, że chociaż o tym nie wiedziałeś, byłeś jego najlepszym przyjacielem. A może ty wiedziałeś?

Przed cmentarzem stała Marta. Spojrzał na nią.

- Domyślałem się.

- Cokolwiek bym teraz powiedziała... Jest już za późno, więc weź te listy, przeczytaj albo spal...

Rafał trzymał je w ręku myśląc chwilę, po czym wyjął zapalniczkę, położył listy na ziemi i podpalił je. Dziewczyna bez słowa przyglądała się jak płoną jej marzenia, myśli i wszystkie uczucia jakimi przepełnione były listy. Marta nadal stała kilka kroków dalej. Rafał podszedł do niej. Wtulili się w siebie, a on wyszeptał jedynie:

- Przepraszam.

Gdy się obejrzał dziewczyny już nie było, a resztki listów rozwiał wiatr.

Gdy wrócił do domu znalazł w skrzynce pocztowej niebieski list. Spojrzał na znaczek - Proszków 05.06.98. Domyślił się od kogo jest dlatego długo go nie otwierał.

19 czerwca, piątek.

Słoneczny dzień nastrajał wakacyjnie, tym bardziej, że odbywało się właśnie uroczyste zakończenie roku szkolnego. Nikogo nie obchodził już Patryk, ani nauka, liczyło się tylko to jakie będą te wakacje. Przemówienie dyrektora ciągnęło się w nieskończoność, z tym większą niecierpliwością wszyscy czekali aż dostaną świadectwo i będą mogli wreszcie iść do domu albo na miasto, wypić piwo za kolejny rok obijania się.

Rafał nie miał najlepszego humoru. nie musiał wprawdzie jechać na wesele kuzyna, ale za to obiecał, że pójdzie po świadectwo. Jako najlepszy uczeń i zarazem przewodniczący samorządu szkolnego jako ostatni odbierał świadectwo z rąk dyrektora. Miał jeszcze tylko wygłosić przemówienie. Początkowo, chciał się od tego wymigać, ale potem stwierdził, że jednak coś powie. Położył książkę na stoliku i stanął na środku sali przed mikrofonem. Z kieszeni wyjął niebieskiej koperty wyjął niebieskie kartki. Popatrzył na Bednarską i zaczął czytać: - Panie dyrektorze, wysoki sądzie, najwyższa izbo. Jest czwartek, czwarty czerwca tysiąc dziewięćsetdziewiędziesiątego ósmego roku, godzina dwudziesta trzecia trzydzieści pięć. Nie łatwo jest mi pisać, bo niby co mam napisać, że już mnie nie ma, że jestem martwy i leżę dwa metry pod ziemią? Ale to już wiecie, więc nie powiem tego. Czy to nie jest niezwykłe To, że jestem z wami. Ja nie wiem co wydarzy się jutro, a dla was to przeszłość. Od dwóch tygodni wszyscy na pewno zastanawiają się dlaczego ja to zrobiłem, ale czy to jest ważne? Po co szukać przyczyn czegoś co było nieuchronne? Po co? Korzystając z okazji chciałem pozdrowić całe grono pedagogiczne, a w szczególności panią Władysławę - tak trzymać. Mogłem tak powiedzieć, bo mi już wszystko będzie wybaczone. Oprócz tego jednego, a poza tym wszystko. Nieważne. Nie mam do nikogo pretensji, ani żalu. To że miałem nie zdać było jedynie moją winą... - przerwał na chwilę, odchrząkując popatrzył na Gretkowskiego, który spostrzegłszy jego wzrok, nie wiedział czy ma nadal udawać głupiego, czy coś powiedzieć. - Niech nikt... - czytał dalej - niech nikt nie czuje się winny. Nikogo o nic nie oskarżajcie. To ja dokonałem wyboru. Wiele rzeczy, właściwie wszystko straciło dla mnie sens. To jest jedyny powód tego co się stało. Nie oceniajcie mnie i nie próbujcie mnie zrozumieć. Na to jest już za późno. Na dużo rzeczy jest już za późno. Wy pewnie czekacie na słowa:"popełniłem błąd, byłem głupi" albo "nie róbcie tego, nie warto". To by było zbyt banalne. To wasz świat, wasz wybór, wasze życie i śmierć. Na koniec coś o mnie: nie wiem jak to się stało, ktoś zmarł - opuścił swe ciało, piątego czerwca odleciał w świat marzeń, krok w chmurach postawił lecz nie był masjeszem, więc spadł i się zabił. Jego marzenia umarły wcześniej. O zimny asfalt leży strzaskany. Nie pytaj, nie żałuj, nie proś dla niego o życie wieczne, on tego nie chce. Za późno, za wcześnie, nieważne co było, co będzie - ty żyjesz, ty jesteś - czego chcesz więcej? Patryk Mielicki vel Somebody. - Skończył czytać i schował kartki.

Wszyscy stali w osłupieniu. Nie wygodną ciszę przerwał dyrektor.

- Teraz możecie rozejść się do swoich sal. - powiedział - Życzę wam wesołych i słonecznych wakacji. Wróćcie cali i zdrowi.

Rafał odebrał jego słowa z niesmakiem.

Lekki powiew wiatru otulił jego twarz. Piekielne słońce po raz kolejny schowało się za niewielką chmurką. Otworzył oczy. Po błękitnym, niemal przezroczystym niebie pędziło kilka obłoków o cudownie niesamowitych kształtach i niczym stado dzikich koni ścigały się z wiatrem. Leżał na dachu najwyższego w okolicy bloku. W swoim nowiutkim, jasnym garniturze kupionym za kilkaset złotych specjalnie na zakończenie roku, leżał na brudnym dachu. Papa nagrzna od słońca niemal parzyła jego przyciśnięte do niej mocno dłonie. Podniósł się i podszedł do krawędzi. Na ceglanym murku, określającym granicę życia, widać było dwa niebieskie podpisy zrobione dość dawno temu - "Somebody" i "Landar". Ten jego był niemal niewidoczny.

Ostatnio dużo myślał o życiu i śmierci, więcej niż przez całe swoje krótkie życie, ale nadal nic nie miało dla niego sensu. Stanął na ceglanym murku z rozłożonymi rękoma i upajał się wiejącym mu prosto w twarz wiatrem. Był szczęśliwy. Poczuł, że to musi się stać dzisiaj. Stał tak chwilę rozmyślając o tym co wydarzyło się przez ostatni tydzień, miesiąc, rok...

- to był najcudowniejszy rok w moim życiu. - pomyślał - ale tyle rzeczy straciło sens. Szkoła, dziewczyna, rodzice i cała reszta, cała przeklęta reszta, czyli osiemnaście lat życia przepełnione bólem, straciło sens.

Zamknął oczy i wyobraził sobie jak skacze i leci w zupełnie inny świat. Zakręcił się mu w głowie. Cofnął się do tyłu i patrzył na miasto, które właśnie teraz wydawało się być piękniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Te same bloki, domy, dwie wieże kościoła wybijające się do nieba, były dzisiaj przepełnione surowym urokiem jego ukochanych gór. Chciał płakać, ale zamiast tego roześmiał się. Ruszył przed siebie, ale zamiast wznieść się do góry zaczął powoli opadać w dół.

Sekunda po sekundzie, metr po metrze zbliżał się do martwej ziemi, gotowej pochłonąć go razem z jego banalnymi marzeniami, już na zawsze i bez śladu.

Jakaś kobieta krzyknęła z przerażenia, przytulając do piersi swoją pięcioletnią córeczkę. Jej głos był dla niego jak śpiew anioła - zwiastuna śmierci.

Upadek.

Nie bolało tak, jak to sobie zawsze wyobrażał. Zimny i szorstki beton dał mu ukojenie. Leżał bez ruchu przez chwilę, która wydawała się mu wiecznością. Na około niego zbiegli się ludzie. Rozmawiali, lamentowali i płakali, ale on ich nie słyszał ani nie widział.

Otworzył oczy. Chmury nadal pędziły na wschód, kierowane niewidzialną siłą. Usiadł i płakał z rozpaczy i ze szczęścia, potem wstał i roześmiał się. Wreszcie wszystko zrozumiał. Wszystko już było dla niego jasne.

Wyjął z kieszeni marynarki niebieską kopertę, a z jej środka niewielką niebieską kartkę. Przeczytał na głos:

- "Rafał, tylko już nawet nie pytaj dlaczego... Somebody".

Carbo
Carbo
Opowiadanie · 19 maja 2000
anonim