Zdarzyło się to dwadzieścia lat temu. Nie miałem rodziny ani przyjaciół i ledwo starczało mi na chleb. Noce przesypiałem w klasztorze nad rzeką, a za dnia włóczyłem się po mieście.
Szukałem jakiejś dorywczej pracy, która dałaby mi zarobek i miskę ciepłej zupy.
Przeważnie zajmowałem się stolarką, albo pielęgnowaniem kwiatów w barwnych ogrodach kupców. Niestety po tym jak oskarżono mnie o kradzież (byłem niewinny, ale przecież oni wszyscy tak mówią), tutejsi przestali mi ufać. Tym samym zostałem bez pracy.
Zdesperowany i głodny zacząłem jeść z zakonnikami, czego nigdy nie miałem zamiaru robić (byłem młody, niewierzący i miałem swój honor). Poza tym nie odpowiadała mi rola darmozjada. Wiedziałem, że do niczego to nie zaprowadzi. A ja chciałem wreszcie wyjść na prostą i odejść z tego miasteczka, gdzie chór pijaków o północy śpiewa sprośne piosenki, a czas, w gęstym od smrodu powietrzu płynie ciężko i mozolnie.
W końcu jeden z duchownych wystarał się dla mnie o pracę cmentarnego stróża. Zgodziłem się od razu. Miałem dostawać żarcie i kilka groszy dziennie.
I tak dni zlatywały mi na czyszczeniu grobowych płyt, wymianie kwiatów w wazonach, przepędzaniu dzieciaków i obmyślaniu celu podróży, która majaczyła mi przed oczyma.
Z każdym groszem wpadającym do kieszeni moje wizje stawały się piękniejsze. Widziałem siebie wysiadającego na peronie jakiejś metropolii, gdzie jako „czysty nieznajomy”, mogłem szukać zarobku – najpierw pośród barów i salonów, później coraz wyżej i wyżej – do własnego, prywatnego nieba.
Jak każdego dnia, do jednej z cmentarnych waz wkładałem świeżo ścięte róże. Czerwone, pachnące, z oczkami rosy na płatkach; patrzyłem jak tulą się do litery „N” na płycie.
Był to grób Laury Colin.
Jeden z najładniejszych na cmentarzu.
Nagrobny anioł siedział pochylony na płycie i z bólem patrzył poza czasy i przestrzenie. Lubiłem na niego patrzeć. Podziwiałem te misternie rzeźbione dłonie, pofałdowane szaty i skrzydła wyraźnych piór. Te kamienne strumyki włosów spadających na ramiona, ten wyraz oczu, za którym czaiła się jakaś nieuchwytna tajemnica. Niżej wisiało zdjęcie Laury. Miała uśmiechnięte, zadziorne spojrzenie i rysy, które mogły należeć tylko do kogoś kto chłonął życie całym sobą... Tym bardziej smutna wydawała mi się jej przedwczesna śmierć:
LAURA COLIN
„1924-1947”.
POKÓJ JEJ DUSZY
***
Wieczorem, gdy odwiedzający dawno już wrócili do spraw żyjących, a pąsowa mgła wiła się pośród mogił niczym pradawny upiór, ja wdrapywałem się na dach małej, cmentarnej kaplicy.
Czekałem nadejścia nocy, a wraz z nią – pana Colina.
Przychodził zawsze po zmierzchu. Jasna pełnia dotykała jego siwych włosów dodając im zimnego poblasku. Siadał jak zwykle na ławeczce, przed grobem Laury. Wpatrywał się w jej zdjęcie. Czułem się dziwnie obserwując go, ale nie mogłem się powstrzymać. Widziałem w tym coś nieskończenie pięknego. Zdawało mi się, iż jakieś pełne magii, miłosne przypływy niosą tu tego mężczyznę i wyrzucają go na brzeg krainy zmarłych, gdzie w spokoju może porozmawiać ze swoją ukochaną. Ten widok budził dookoła poezję.
Chwilami chciało mi się płakać - ból Alberta Colina stawał się z wolna moim bólem.
On i Laura byli coraz bliżsi memu sercu. W mojej głowie mienili mi się rodziną, której nie miałem.
Bóg jeden wie jak bardzo chciałem, ale nie odważyłem się porozmawiać z mężem Laury.
I jak wiele rzeczy ostatnimi czasy, tak i to miało się wkrótce zmienić.
Któregoś dnia przywiązałem do róży karteczkę z modlitwą, którą napisałem dla pani Colin. Miałem nadzieję, że jej mąż zauważy ją i odczyta. Chciałem dać mu coś od siebie. Zwrócić jego uwagę. Podpisałem ją „Stróż Anioła”.
Po zachodzie słońca siedziałem na kaplicy. Czekałem. Noc wprawiła mnie w światło gwiazd, a chłodne podmuchy targały płomykami świec. Wtedy usłyszałem – znane mi jak nic innego – skrzypienie cmentarnej furty. Po chwili zobaczyłem pana Colina, wchodzącego na ścieżkę.
Wolno posuwał się naprzód. Piasek i liście szeleściły pod jego stopami. Minął trzy drewniane krzyże, skręcił w lewo i ruszył przed siebie. Chronił rąbek płaszcza przed ogniem świec. Gdy wreszcie stanął przed Smutnym Aniołem Laury, zobaczyłem jak, w miodowym blasku zniczy, sięga po kartkę.
Serce zabiło mi mocniej.
Colin zdjął skrawek papieru z łodygi i rozwinął go. Pochylił się ku świecy i zaczął mu się przyglądać. To co zobaczyłem, przyprawiło mnie o dreszcz.
Albert zaczął się trząść i bujać z otwartymi ustami. Nie krzyczał, tylko miotał się przed grobem. Gapiłem się na niego jak ktoś z innej planety. Na chwilę oderwałem wzrok od Colina i zeskoczyłem na ziemię. Może jest chory? Może trzeba mu pomóc? Sytuacja była na tyle niesamowita, że zanim ruszyłem tyłek, Alberta już nie było.
Naraz usłyszałem odgłos dławiącego kaszlu! Stawał się coraz głośniejszy i bliższy! Przestraszony przylgnąłem do ściany! Miałem wrażenie, że ktoś się na mnie rzuci!
Wrzasnąłem i jak wiatr popędziłem do furty. Wybiegłem z cmentarza, minąłem klasztor, przeciąłem parking i biegłem dalej.
Zatrzymałem się dopiero nad rzeką.
Cały dygotałem. Teraz dla odmiany bałem się ruszyć. Skulony w sobie, czuwałem przez parę godzin. Później zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, trwała jeszcze noc. Wszystko co było wcześniej, zdawało się snem.
Ziewnąłem. Rozejrzałem się. Dostrzegłem światło na rzece, niecały kilometr dalej. Bez wahania ruszyłem w tamtą stronę. Byłem głodny. Miałem nadzieję, że to kuter jednego z mnichów, który wypływał przed świtem na ryby.
Myliłem się.
Blask zionął z luku zacumowanej łodzi. Zbliżyłem się nieco i zajrzałem do środka. Jakiś mężczyzna naprawiał starą, rybacką sieć. Rybak widocznie usłyszał mnie, gdyż odwrócił się nagle i... był to Colin!. Skinął głową i zaprosił gestem. Chciałem mu wszystko powiedzieć, ale bałem się. Pewnie by się wkurzył gdyby się dowiedział, że podglądam go od dłuższego czasu. Nie powiedziałem więc nic. Zapytałem tylko czy mógłby mi dać coś do picia. Przytaknął.
Przez cały wieczór nie powiedział ani słowa.
Może wie kim jestem? Widział mnie? Nie, nie mógł w tym świetle. Pewnie przestraszył się i uciekł, kiedy dzieciak bez twarzy runął z dachu kaplicy.
Miałem chaos w głowie. Chciałem tylko spać. Albert zaprowadził mnie do osobnej kajuty, przyniósł herbatę i wyszedł. Powiesiłem kurtkę na ściennym wieszaku i opadłem na koję.
Zasypiałem…I wtedy dotarło do mnie! Poczułem się jak walnięty obuchem: Colin jest niemy! Niemy...mój Boże...tam na cmentarzu…to nie było zimno ani choroba - on się śmiał! Śmiał się do rozpuku!
Naraz posłyszałem kroki.
Nagły impuls kazał mi zaryglować wejście. Colin szarpnął klamką. Znowu. I znowu. Coraz szybciej i mocniej. Zaczął walić w drzwi! Pędem przecisnąłem się przez luk i wyskoczyłem na molo. Colin wybiegł za mną. Odwróciłem się i zamarłem. Miał żółte źrenice i zbliżał się do mnie z łagodnym uśmiechem. Po chwili dławiący kaszel wyrwał mnie z otępienia. Przez luk łajby zobaczyłem siną kobietę - piła moją herbatę. Odwróciła się. Połowa jej twarzy była zmasakrowana.
Kaszel stał się głośniejszy! Ręka wystrzeliła z rzeki. Chwyciła Colina za nogę.
Rzuciłem się do ucieczki! Pamiętam plusk wody i wiatr kiedy biegłem.
Czterech mężczyzn z wędkami znalazło mnie rankiem nieprzytomnego przed bramą miasta. Ocucili mnie. Podobno krzyknąłem jak tylko otworzyłem oczy.
Opowiedziałem im co zaszło i namówiłem, aby poszli ze mną do miejsca, w którym widziałem zacumowaną łódź.
Kiedy tam dotarliśmy, odebrało mi mowę. Łajba, na której wczoraj o mało nie zginąłem była oślizgła i spróchniała. Bujała się w słońcu jak gdyby nigdy nic. Nie chciałem na nią wchodzić, więc poprosiłem jednego z rybaków by zrobił to za mnie.
W środku biegało kilka szczurów. Była tam też moja kurtka. Dokładnie w kajucie, do której zaprowadził mnie ten potwór.
Z rozmów jakie później przeprowadziłem z rybakami dowiedziałem się, że na tej właśnie łodzi, przed wieloma laty pewien mężczyzna zamordował swoją córkę, żonę i wrzucił ciała do rzeki.
Rok później uciekł z więzienia i powiesił się przy rzece na drzewie, na którym zobaczył - jak mówią plotki - huśtającą się córkę z matką.
"Chodź do nas tato" - wołała córka.
Do tej pory nie wiem co było prawdą. Nie mam też pojęcia, co stało się z moją „Modlitwą dla Laury”, ale zaraz po wydarzeniach tamtej nocy, wyryłem ją nożem na burcie łodzi Colina.
Podobno od tamtej pory rybacy mają niespotykane, jak na tę okolicę, szczęście w połowach.
Mnie jednak wystarcza widok uśmiechniętej Laury, płynącej lekko przez mój sen.
"Chodź do mnie" - woła.
na niczego sobie
Pozdrawiam.
i pisz duzo.