Wszędzie dobrze, ale w pustym domu najgorzej
Byłem taki dumny... Moja kochana córeczka była śliczna, zdolna i ambitna. Niestety, zaczęła dorastać, co zapoczątkowało nieodwracalne zmiany w naszych stosunkach. Już nie byłem dobrym tatusiem, tylko starym zgredem, który wiecznie miał jakieś pretensje. Nie sprzeciwiałem się niczemu. Po prostu przestałem się wtrącać, schowałem swoje trzy grosze do kieszeni i patrzyłem z daleka na jej wchodzenie w dorosłość. Dostała się na studia, wyjechała do innego miasta i coraz rzadziej miała ochotę zaglądać do domu. Swoje rozczarowanie własnym dzieckiem ukryłem głęboko na dnie serca, przykrywając usprawiedliwieniem dążenia do kariery. Przecież to normalne – pogoń za pieniądzem i sławą, wieczny głód wiedzy i chęć zawojowania świata. Też kiedyś taki byłem... No właśnie – kiedyś... Tylko, że rodzice byli dla mnie najważniejszą wartością... Ale przecież wszystkie ideały odchodzą do lamusa. Teraz, kiedy nastolatki zabijają swoich rówieśników, zwyrodniałe matki wyrzucają niemowlęta na śmietnik, a wszelkie fundamenty tego świata legły w gruzach, nie można narzekać na córkę, która pragnie się kształcić.
Miesiąc, pół roku, rok... Czy można zapomnieć o własnej rodzinie?! Codziennie wieczorem modliłem się, żeby wróciła, żeby rzuciła mi się w objęcia i powiedziała, ze jest szczęśliwa... Jaki byłem naiwny... Kiedy usłyszałem to charakterystyczne pukanie do drzwi, nie umiałem utrzymać serca w ryzach. Nie chciałem się łudzić, próbowałem wmówić sobie, ze to nie ona, żeby nie wycałować listonosza. Otworzyłem je i moje oszołomienie sięgnęło zenitu... – To ty, córeczko? Co ci się stało? Dlaczego, kiedy, jak? Nie potrafiłem powstrzymać potoku własnych słów i pytań, na które nigdy nie poznałem do końca odpowiedzi. Wszystko było dla mnie zbyt niezrozumiałe... Jej każda łza zadawała cios w moje schorowane serce. Byłem bezsilny... To najgorsze, co może spotkać ojca...Ta paskudna pajęczyna oplatająca człowieka, czyniąca z niego słabiutką ofiarę, która powoli traci wiarę we wszelką sprawiedliwość i własne szczęście. Do tej pory nie wiem, co tak naprawdę jej się stało. Zrobiła się zamknięta w sobie, skryta i otępiała. Zrezygnowała z wszystkich marzeń, nie snuła nowych, przestało jej zależeć na czymkolwiek. Życie stało się dla niej obowiązkiem, rutyna, którą dzień po dniu sumiennie wypełniała. Dokładnie o tej samej porze jadła śniadanie i kładła się spać – żyła według narzuconego sobie scenariusza, bez wiary w przyszłość i lepsze jutro. Moja córka umarła...
Kość niezgody
Nie wiem, skąd on się wziął... To było chyba przeznaczenie. Poznali się po niesamowicie długim i monotonnym roku jej odrętwienia. On pokochał i zaakceptował jej wszystkie słabości, wiec ja pokochałem i zaakceptowałem jego. Nigdy nie stawałem im na drodze do wspólnego szczęścia. Sam cieszyłem się jak dziecko, że wreszcie wszystko się jakoś ułoży. Że ta zła passa minęła i teraz nasze życie się odmieni. Myślałem, że to życie będzie NASZE. Nie minęło dużo czasu, kiedy oznajmili mi, ze mają zamiar się pobrać. Pobłogosławiłem im i obiecałem pomoc we wszystkim. Tego pamiętnego dnia lało jak z cebra, droga była zabłocona, a kościół oddalony o parę kilometrów. Wszystko było przeciwko nim, ale nic nie było w stanie pogrzebać tego optymizmu i obiecującej miłości pałającej w ich oczach. Ceremonia odbyła się z opóźnieniem, a ślub był skromny, ale para młoda była bardzo zadowolona. Ten dzień rozpoczął zupełnie nowy etap w moim życiu. Myślałem, że już nic nie może się zmienić. Że będę przeżywał spokojną i pogodną jesień swojego życia w przytulnym domku z kilkorgiem wnuków i kocem na kolanach. Jednak los sprawił mi niespodziankę, spod wrażenia której do tej pory nie potrafię się otrząsnąć.
Weszła do pokoju i powiedziała, że jestem dla nich przeszkodą, bo ograniczam ich wolność. Ja intruzem we własnym domu? Przecież miałem swoją klitkę, z której wychodziłem tylko na obiad i na spacer. Nie robiłem nic złego, nie utrudniałem i nie hamowałem ich marzeń. Nic nie odpowiedziałem, tylko zamknąłem się na klucz. Wolałem żyć we własnym świecie, gdzie wszystko było idealne, a każda część perfekcyjnie współgrała z resztą. Chciałem oddalić od siebie myśli, że ona chce się mnie pozbyć. Wolałem nawet nie dopuszczać do siebie odczuć, że jestem niepotrzebny, że wszyscy widzą mnie już tylko jako wygrawerowany napis na nagrobku cmentarnym, a jedyne, co mają mi do zaoferowania, to znicz w Dniu Wszystkich Świętych. Odizolowałem się więc od ICH życia, postawiłem niewidzialny mur i na starość próbowałem się usamodzielnić. Jednak i to im nie wystarczyło. Pewnego dnia rozpromienieni poprosili mnie do siebie. Czułem, że coś wisi w powietrzu – coś bardzo przykrego. Zaczęli opowiadać o naszym sąsiedzie, który od paru lat mieszka w domu starców. Używali łagodniejszego określenia: w domu spokojnej starości, gdzie wszystko jest takie cudowne. Powiedzieli, że mam już tam wykupione miejsce, że oni się wszystkim zajęli i że nie muszę im dziękować, bo robią to wszystko z ogromną przyjemnością, a moje zdrowie i szczęście liczy się dla nich najbardziej. Nie dopuścili mnie do głosu. Postawili przed faktem dokonanym, od którego nie można się było odwołać. Tak, to rzeczywiście wspaniała perspektywa... Mieszkać w zamkniętym zakładzie, w którym nie dojdzie nawet do mnie wiadomość, że mam wnuka. Użerać się z nadopiekuńczymi pielęgniarkami, wiecznie zrzędzącymi współlokatorami i tym najgorszym – własną samotnością wśród tłumu dogorywających ludzi i zgiełku próśb, rozkazów i regulaminów. Tego właśnie było mi trzeba...
Ucieczka starego świra
Myślałem, że im przejdzie. Że to tylko taki słomiany zapał, bo przecież od pomysłu do realizacji daleka droga. Już wolałbym wymuszone współczucie i pozostanie w MOIM domu niż pragnienie MOJEGO dobra i wywiezienie do miejsca, na końcu świata i życia... Ale nic z tego. Z radością zakomunikowali mi, że jutro się przeprowadzam. Nikt nawet nie zapytał, czy chcę, czy się zgadzam, czy pozwalam im przejąć ciężko zapracowany budynek, który był, jest i będzie całym moim życiem. NIE! Nie mam zamiaru się zgadzać na wszystko, co podsuną mi pod nos. Nie będę oglądał telewizji w wyznaczonych godzinach i chodził do ubikacji wtedy, kiedy mi udzielą pozwolenia. Jestem zdrowy na ciele i umyśle i ani mi się śni odchodzić do krainy gderających emerytów. Dam sobie radę sam. Jeżeli mnie tu nie chcą, to odejdę.
Długo to wszystko się we mnie gotowało. Wiecznie przeciągałem swój pobyt w domu, twierdząc, że nie jestem gotowy. Widziałem, jak wzbierał w nich pośpiech. Wreszcie stracili cierpliwość – musiałem przystąpić do działania. Moja decyzja zapadła w nocy, kiedy księżyc dążył do doskonałej okrągłości, a gwiazdy posyłały oczka z góry. Powoli, bez zbędnego rozgorączkowania spakowałem się, zabrałem trochę prowiantu i całe oszczędności. Zdawałem sobie sprawę z wszystkich zagrożeń i czyhających na każdym rogu niebezpieczeństw. Wiedziałem, że pieniędzy nie starczy mi na długo, że będę zaciągał pasa i szczękał zębami z zimna. Byłem w pełni świadomy i dumny z powziętej decyzji. Klamka zapadła. Ostatni raz odetchnąłem swojskim powietrzem, nabierając go pełne piersi. Ostatni raz wszystko oglądnąłem i tak po prostu wyszedłem frontowymi drzwiami. Pewnie słyszeli zgrzyt zamka w drzwiach, skrzypiące schody i dudniące kroki. Nikt nie zareagował i to upewniło mnie we własnym zdaniu.
Długo stałem w ogródku, przyglądając się tym murom, które kiedyś sam wznosiłem cegła po cegle, temu kominowi, który co parę lat się zatykał i tym oknom, które ukazywały mi cały Boży świat. W ich sypialni zaświeciło się światło. Nawet mi nie przemknęło przez myśl, że mogą się o mnie martwić czy mnie szukać. Pewnie skaczą z radości i z chęcią otworzyliby szampana, żeby uczcić pozbycie się niepotrzebnego bagażu. Powoli stąpałem po mokrej ziemi, usiłując zakazać sobie odwracania głowy. Ale co ma do powiedzenia rozum przy rozdartym sercu, z którego już wylewała się tęsknota. Odwróciłem się jeszcze tylko raz, ale już nic nie zobaczyłem. Moje oczy były pełne łez, a obraz zamglony. Teraz coś we mnie umarło...
Tułaczka wraka
Dobrze, że nie wziąłem ze sobą lusterka. Widziałem się tylko niewyraźnie w witrynach sklepowych i byłem przerażony. Co ze mnie zostało? Strzępek człowieka z dziurawą duszą, której nie da się zacerować. Byłem wrakiem. Tułałem się przez kilka dni po mojej wsi, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Ludzie mówili mi „dzień dobry” i bezczelnie szeptali sobie coś na ucho, jeszcze zanim odwróciłem wzrok. Pewnie słuchy doszły już do uszu moich kochanych dzieci. Były chyba tak ślepo zapatrzone w siebie, że spisały mnie na straty. Nie obchodziło ich, czy umrę dziś czy jutro, czy na śmietniku czy pod kołami samochodu. Przestałem dla nich istnieć. Sami uczynili siebie sierotami.
Nie wytrzymałem nerwowo tych plotek i wiecznie ruchliwych języków sąsiadek, sprzedawczyń i babć pędzących na poranną mszę. Postanowiłem zniknąć również z ich życia. Zaopatrzyłem się w dwa bochenki chleba, wziąłem swój tobołek i wyemigrowałem do sąsiedniej wsi. Nie chciałem się pokazywać ludziom na oczy, bo nowina rozniosłaby się pocztą pantoflową z prędkością światła i znów byłbym głównym tematem rozmów przy kawie i słodko-mdłym ciastku. Zaszyłem się więc w lesie. Przeszkadzały mi trochę tory biegnące tuż obok, ale urok stawu znajdującego się niedaleko sprawił, że rozpaliła się we mnie jakaś niezrozumiała iskierka optymizmu.
Nowy, ale podeszły wiekiem Robinson Cruzoe
Chcąc, nie chcąc musiałem uczyć się żyć od nowa. Było to zupełnie inne życie, pozbawione wszystkiego, co ludzkie. Na początku rozmawiałem z drzewami, kamieniami i trawą. Żaliłem się im na mój niewdzięczny los. Nie miałem się gdzie umyć, co zjeść, na czym spać. Pozostawiono mnie na pastwę przyrody. Nie potrafiłem nawet rozpalić ognia, bo zapomniałem zapałek. Postanowiłem jednak nie dać się zwyciężyć wszechobecnej rezygnacji. Wczesnym rankiem zrobiłem sobie wycieczkę do sklepu i za resztki drobnych kupiłem zapałki i chleb. Rozpaliłem sobie ognisko i z ogromną radością rozpocząłem budowę swojego gniazdka. Jeszcze zbyt wysoko nosiłem swoją głowę, żeby grzebać w śmietnikach, więc próbowałem wykorzystać wszystkie dary lasu. Jednak co można było zrobić z patyków, liści i ściółki leśnej? Musiałem się przemóc i schować swoją dumę do kieszeni. Jeszcze zanim wzeszło słońce, obszedłem wszystkie kubły i wybrałem to, co mogło mi się przydać. Niewiarygodne, że ludzie wyrzucają tyle dobrych i zupełnie niezniszczonych rzeczy. Przytaszczyłem ze sobą deski, styropian, stare obrusy, koce i poduszkę. Jak na jedną wyprawę, to łup ogromny. Wybrałem sobie najodpowiedniejsze miejsce i zacząłem tworzyć coś, co w późniejszym czasie ochrzciłem domem. Chciałem, żeby ten domek nie był prowizoryczny, tylko z prawdziwego zdarzenia, gdzie przetrwałbym nawet mroźną zimę. Deski owinąłem obrusami i ociepliłem styropianem. Zrobiłem z nich własne cztery ściany, a nawet spadzisty dach i podłogę. Ułożyłem jeszcze koce i poduszkę, a z dwóch patyczków zrobiłem krzyżyk na ścianę. Podziwiając własne dzieło, stwierdziłem, że czas się wprowadzić do środka. Zabrałem cały swój cenny dobytek i odetchnąłem z ulgą. Moja chęć do życia zmartwychwstała...
Przyzwyczajenie trudną sztuką
Rano obudziłem się z uczuciem nieopisanego niepokoju. Coś było nie w porządku. Przecież już powinien roznosić się zapach smażonej jajecznicy. Kiedy oprzytomniałem, zdałem sobie sprawę ze swojej głupoty. - Ech, ty stary, chyba nigdy się nie przyzwyczaisz – pomyślałem sobie. Wydostałem się ze swojego ciasnego mieszkanka i uderzył mnie brak łazienki, kuchni i ulubionego fotela, w którym można było przesiedzieć cały dzień. Poranna pomyłka odebrała mi jednak chęć do kolekcjonowania sprzętów domowych i dekoracji wnętrza. Cały dzień prześlęczałem na skraju lasu, bawiąc się trzema zgrabnymi kamyczkami. Rozpłynąłem się w mglistej iluzji udanego życia z Kacperkiem na kolanach. Ona zawsze chciała tak nazwać swojego syna... Zawsze – co to za słowo? Nic nie jest wieczne, a koleje życia ciągle zmieniają się jak w kalejdoskopie. Czy mój pociąg sunący po cierniowych szynach zatrzyma się jeszcze w czasie swojej podróży na stacji, gdzie świeci słońce?
Poszukiwanie brakujących elementów układanki
Zdałem sobie sprawę, że to, co było, już nigdy nie wróci. Ta brutalna prawda ciągle prowadziła wojnę z nieśmiałą nadzieją. Teraz odniosła zwycięstwo, a ja musiałem zmobilizować się do poszukiwania czegoś, co wypełniłoby tę ogromną dziurę w moim sercu. Przelałem więc całą swoją miłość na otoczenie, które z biegiem czasu zacząłem traktować jak rodzinę. Rozpocząłem naukę gospodarowania tymi niewygodnymi darami, którymi obdarzył mnie los.
Regularnie odwiedzałem śmietniki przy sklepach i taszczyłem ze sobą wszystko, co nadawałoby się do czegokolwiek. Miałem już łazienkę – lusterko zawieszone na drzewie, kuchnię – garnki, kubki i sztućce, a nawet swój wymarzony fotel – pień starego, poczciwego dębu, gdzie czytałem przeterminowane gazety. Zaczęli mnie nawet odwiedzać sąsiedzi – sarna, szpak i mysz. Punktualny budzik – szczygieł, stawiał mnie na nogi codziennie o tej samej porze, a kukułka droczyła się ze mną, bawiąc w chowanego. Moje włosy zrobiły się prawie białe, a na twarzy przybyło zmarszczek. Czułem upływ nieubłaganego czasu. Nie martwiłem się jeszcze jednak na zapas. Po raz pierwszy tylko określiłem samego siebie mianem BEZDOMNEGO.
Bezdomność postępująca
Nie krępowałem się już swoimi rannymi wędrówkami w poszukiwaniu jedzenia i przedmiotów codziennego użytku. Ludzie przyzwyczaili się do mojej osoby i starali się w jakiś sposób mi pomóc. To dzięki nim miałem do kogo otworzyć usta i co do nich włożyć. Starałem się jakoś odwdzięczyć, czasami nosząc ciężkie pudła, a czasami zamiatając obejście sklepu. Jednak ich widok uświadomił mi własną marną sytuację – człowieka bez niczego. Roześmiane, pulchne dzieci rzucają im się na szyję i obsypują buziakami. Dostają batoniki, czekoladki i czipsy. A ja - Pan Nikt - nie mam ani dzieci, ani nawet zwykłej bułki. Przyszłość kiepsko się przede mną maluje. Resztę życia spędzę w więzieniu własnej samotności.
Jesień jesieni życia
Nadeszła jesień... Ta niewdzięczna pora roku, która brązem, żółcią i czerwienią zalewa świat. Każdy zżółknięty listek i każda łysa gałązka obrazuje przemijalność życia. Wszystko tworzy nastrój idealny do ułożenia się wygodnie przy dogasającym kominku i przeglądania starych fotografii. A każde moje wspomnienie zadaje tak nieznośny ból. Czasami zastanawiałem się nad sensem podjętej decyzji. Moje rozważania szybko jednak kończyły się stwierdzeniem, że nie można budować szczęścia na cierpieniu innych. Gdyby choć ciut mnie kochali, byłbym teraz z nimi. Postanowiłem więc sobie, że nie będę już więcej roztrząsał przeszłości. Przede mną ciężka zima - mróz da mi popalić. Zająłem się magazynowaniem zapasów i ogrzewaniem domu. Cieszyłem się z każdej ciepłej nocy i każdego drobiazgu, który dostawałem w prezencie. Urządziłem się na tyle, by przyrzec, że już nigdy nie opuszczę tego miejsca. Nie skarżyłem się więcej i przestałem ubolewać nad swoją sytuacją. Miałem wszystko, czego mi było trzeba. W upranej, białej koszuli, na starym składaku jeździłem nawet do kościoła. Byłem zadowolony.
Świat schodzi na psy
Wstałem lewą nogą z dziwacznym grymasem na twarzy, a dobry humor zostawiłem pod poduszką. Las stał się dziwnie bezbarwny. Postanowiłem pójść do kościoła, by nabrać sił i odzyskać względne samopoczucie. Długo klęczałem przed obliczem Matki Boskiej, wypraszając potrzebne łaski, aż odczułem dotkliwe burczenie w brzuchu. Podśpiewując sobie pod nosem, wróciłem do domu. To, co zastałem, przewróciło cały mój świat do góry nogami. Nie umiałem powstrzymać łez lejących się po policzkach na widok mojego chatki, rozłożonej na części pierwsze. Jak można okraść człowieka, który niczego nie posiada?! Świat schodzi na psy! Wszystko, w co święcie wierzyłem, uległo całkowitej degradacji. Kto był tak zdesperowany, by sięgnąć po cudze, podniszczone kalosze? Ja nie miałem już w sobie tyle energii, by zaczynać wszystko od nowa. Nie było mnie stać na więcej niż zwykłą rozpacz.
Lodowata biel kostuchy
Z nieba zaczęły spadać puszyste płatki śniegu. W każdej innej sytuacji podziwiałbym je bez końca, ale teraz napawały mnie odrazą. Nie chciałem patrzeć śmierci prosto w oczy, obserwując przybywanie kolejnych warstw lodowatego puchu. Godzinami siedziałem w jednym miejscu czekając, aż całkowicie zesztywnieję. Patrzyłem w jeden martwy punkt do momentu, w którym rozbolały mnie oczy od iskrzącego się śniegu. Pewnego dnia, podczas mojego bezcelowego gapienia się w ziemię, wytrącił mnie z tego nijakiego stanu leśniczy gromkim okrzykiem. Zauważyłem łańcuch śladów na tle nieprzebranej, białej pustyni i zdałem sobie sprawę, że nie usłyszałem odgłosu skrzypiących butów. Nieznajomy mógł więc do woli mi się przyglądać. Wyrwany z zimowego snu nie umiałem wykrztusić ani słowa. Inicjatywę od razu przejął strażnik lasu. Zganił mnie, jak ojciec nieposłuszne dziecko, i kazał wprawić w ruch swoje szare komórki. – Przecież nadchodzi sroga zima, a pan nie jest tu w stanie przeżyć nawet kilku jej dni! Życie panu niemiłe? Wiem, że stworzył pan tu sobie przytulne gniazdko, ale czy ptaki nie odlatują na zimę do ciepłych krajów? Niech pan się zastanowi! Jutro z samego rana poślę tu Straż Miejską, która zabierze pana do ośrodka dla bezdomnych. Prowadzą go życzliwi zakonnicy. Jest tam przyjemnie, a przede wszystkim ciepło. Do widzenia!
Przez dobre kilkanaście minut nie potrafiłem się otrząsnąć. Szeroko otwartymi oczami patrzyłem w kierunku odchodzącego dobrodzieja. Moja twarz zastygła w jednym wyrazie z przeszywającego zimna, tak że nie potrafiłem się nawet uśmiechnąć. W duszy dziękowałem Bogu za to, że są jeszcze na tym świecie ludzie, których obchodzi los innych. Przynajmniej nie umrę sam jak palec wśród zasp śniegu. Nie miałbym nawet pogrzebu, bo kto znalazłby trupa w gęstym lesie, gdzie drzewom nie ma końca? Kiedy kładłem się spać, moja nadzieja na udane ostatnie lata życia paliła się już żywym płomieniem. Jutro nie tylko ona mnie będzie grzała.
Zgodnie z obietnicą przyszło po mnie dwóch oficjalnie ubranych panów. Grzecznie zaprosili mnie do samochodu i całą drogę wypytywali, co, jak i dlaczego. Nie potrafili zrozumieć, że ktoś mógł wybrać życie w samotni bez środków do życia. Wreszcie zza wzgórza wyłonił się cel naszej podróży. Podniszczony budynek straszył zakratowanymi oknami. Zabrałem swoje skromne manatki i zapukałem do drzwi. Otworzył mi pulchny zakonnik z sympatycznym uśmiechem i zaprowadził do pokoju, w którym miałem mieszkać przez następnych kilka miesięcy. Dostałem swój koc, swoje łóżko, swoją poduszkę i nawet swoich współlokatorów. Wszyscy dookoła byli bardzo życzliwi, więc poczułem się od razu jak w rodzinie, której nie miałem. Nic nie przypominało mi domu starców, którego tak bardzo się obawiałem. Nie było regulaminów, zakazów, nakazów czy ograniczeń. Wczesnym rankiem msza, później wspólne śniadanie, obiad kolacja, w przerwach czas wolny, który mogliśmy zagospodarować według własnego uznania na telewizję, książki, karty, rozmowy albo sen. Często w dyskusjach porównywaliśmy swoje życiorysy. Doszedłem do wniosku, że bardzo się od nich wszystkich różnię. Nie jestem alkoholikiem, którego rodzina wyrzuciła z domu, by się opamiętał, nie przegrałem dobytku całego życia w zakładach, nie jestem dorosłym wychowankiem domu dziecka, który nie potrafi przyjąć do wiadomości reguł dzisiejszego świata. Moja rzeczywistość wygląda całkiem inaczej. Nie topię swoich smutków w tanim winie, nie śpię pod ławką na dworcu, nie żebrzę na rogu ulicy. Próbuję sobie jakoś radzić z brutalną dolą. Każdy wybrał jakąś drogę, moja wygląda właśnie tak...
Bezdomny nie znaczy gorszy
Minęły trzy lata. Już więcej nie rozmyślam o śmierci, a co zimę wracam do tego samego ośrodka pomocy społecznej. Niestety, z biegiem czasu bezpowrotnie odchodzi z naszego grona coraz więcej osób, a coraz więcej nowych przybywa. To przerażające i bardzo smutne. Każdy z nas chowa w swoim sercu jakąś historię i walczy z własnymi problemami. W zakłopotanie wprawiają nas jedynie zdegustowane spojrzenia nieznajomych przechodniów. Ta niewidzialna przepaść znajdująca się pomiędzy nami staje się tak wyraźna, że chciałoby się wyć. Różni nas wszystko. My – bezdomni nie mamy białych domków pokrytych dachówką i ślicznych, muślinowych firanek w pokoju gościnnym. Nie czeka na nas ciepły obiadek ani wygodne czyste łóżko. Nie jesteśmy jednak wyrzutkami społeczeństwa. Mamy dwie nogi i dwie ręce jak każdy. Wielu z was – szczęśliwców z pełnym portfelem w torebce, firmowymi butami na nogach i wypolerowanym samochodem w garażu chciałoby, żeby nas nie było w ogóle. Ale bezdomność tak po prostu nie wyparuje. Jedni z nas nie potrafią się pogodzić z życiem na ulicy. Wolą być pijani niż najedzeni i często szukają ochłapów w śmietnikach, nie potrafiąc się nawet z nich wydostać. Są też jednak tacy, którzy starają się mieć czyste ubranie i buty na zimę. Apeluję więc do ciebie, przechodniu! Ogranicz przynajmniej demonstrowanie swojej odrazy, jakkolwiek uśmiech i współczucie nie kosztują przecież nic. Zauważ, że ja krępuję się, kiedy wykrzywiasz twarz z niesmakiem, mijając mnie na ulicy. Wolę rozmawiać ze swoją samotnością niż czuć twoje świdrujące spojrzenie przeszywające każdą część ciała na wylot. Jestem więc outsiderem z wyboru... i dobrze mi z tym...