Literatura

Bruk i cień drzewa - cz. I (opowiadanie)

JAdziu

Jak się spodoba, to przyślę resztę, tylko błagam, nie sprawdzajcie dwa lata.
1

Skąd dochodzi dźwięk? Gdzie rodzi się słuch?

- Kasiu, nie biegnij za daleko - dopadł ją głos mamy. Był ciepły i radosny, tak jak jej ręce, głasz-czące łagodnie po główce i bawiące się razem z nią, Kasią, w piasku. Zawsze chętnie wracała do nich. Przytulała się. Trzymała mocno, podskakując co i raz w górę. I nigdy nie puszczała, gdy czuła, że może się stać coś strasznego. Wystarczył większy pies, by widzieć w nich jedyny ratu-nek. Od zawsze bowiem bała się psów.

Odwróciła się. Jej kolorową spódniczką wywijał delikatny wiatr. Pierwszy raz zdała sobie z tego sprawę. Z jakieś niewytłumaczalnej przyczyny pomyślała o tym, ale tylko przez chwilę. Z dru-giej strony placu nadbiegał chłopczyk i to na niego teraz skierowała swój wzrok. Był nieco od niej wyższy, jednak nie miało to najmniejszego znaczenia. Za nim kroczyła inna mama, machając z daleka do mamy Kasi. Tamta również pozdrowiła ją gestem ręki, lecz nie wstała z ławki. Zawołała tylko raz jeszcze:

- Kasiu, nie biegnij już dalej. Chodź, musimy wracać do domu.

Kasia przez dłuższą chwilę patrzyła na swoją mamę. Nic nie mogło się równać ze spoko-jem, jaki osiągała w jej ramionach. Ale w tym momencie coś drgnęło w niej samej. Spojrzała raz jesz-cze i uspokoiła się. Czasem nachodziły ją podobne stany. Choć nie określała tego w ten sposób ani w żaden inny. Po sekundzie wahania biegła wówczas z podwójną prędkością w stronę mamy. Tak stało się i tym razem.

- Już jestem, mamusiu - powiedziała z dziecięcym zadowoleniem, gdy, lekko zdyszana, była w zasięgu jej rąk.

- Kochane dziecko - odpowiedziała mama i wziąwszy ją za rączkę, wstała z ławki i poszła w kie-runku bloku, w którym mieszkali. Jej kroki na zdezelowanym, szaro-socjalistycznym chodniku wybijały głośny rytm, podczas gdy Kasia szła prawie zupełnie bezszelestnie, od czasu do czasu pytając się o nazwę kwiatka, trawki bądź niepozornej muchy, która przypadkiem zaplątała się w te okolice. Okolice, które Kasia dopiero czyniła swoimi.

- Mamo, a czemu ten kwiatek ma kolce? - zapytała po otrzymaniu wyjaśnienia, że ów kwiatek na-zywa się róża.

- Taka jego natura - odpowiedziała powoli mama, kucając tuż obok córki. Podziwiała ją. Przede wszystkim za skupienie, z jakim przyglądała się czemuś równie oczywistemu, jak róża. - Trzeba uważać, gdy się chce go zerwać. Jest bardzo piękny, ale łatwo się skaleczyć - dodała za moment, starając się nie przerywać Kasi możliwości kontemplacji.

- To może... - zawahała się Kasia - to może trzeba obciąć te kolce - po czym dokończyła, wpada-jąc na genialny w swojej prostocie pomysł.

- Wtedy nie będzie już różą - odparła mama.

- A czym?

- Czymś, czego nie ma - odpowiedziała, orientując się, że nie była to najlepsza z możliwych odpo-wiedzi. Kasia jednak niezbyt się tym przejęła. Nadal z zacięciem patrzyła na różę. - Wiesz, Ka-siu, przyjdziemy tu jeszcze, ale musimy najpierw pójść na górę i zrobić tatusiowi obiad. Dobrze?

- Dobrze - odpowiedziała Kasia, wstając ostrożnie, jakby bała się zakłócić coś, w czym jeszcze przed chwilą była.

W kilka minut później siedziały już razem w kuchni. Mama w pełnym rynsztunku, pilnie szukająca garnków, potraw i przypraw, oraz Kasia, bawiąca się w obieranie cebuli i dziwująca się niepomiernie, że zmusza ją to do płaczu, choć wydaje się takie zabawne. Obie zresztą w pewien spo-sób pasowały do siebie, wzajemnie się uzupełniając. Nie tylko jako matka i córka. Nie tylko dlatego, że Kasia często, bardzo chcąc pomóc, domagała się, by móc podawać mamie talerze lub sztućce. W pewnym sensie stały bowiem na dwóch przeciwstawnych biegunach. I nie ze względu na to, że do-chodziło do nieporozumień, bo ich w zasadzie nie było. Zarówno Kasia, jak i jej mama czuły to zresztą intuicyjnie, każda na swój sposób. Ponad normalną relacją między matką a córką powstawała nowa więź, swego rodzaju magnetyzm. Wprowadzając się nawzajem w swoje światy, raz po raz cie-szyły się, że poznają rzeczy nowe, nieznane dotychczas. Czas, jaki wspólnie spędzały, był dla nich czasem przeznaczonym na odkrywanie i zachwycanie się tym, co się odkryło.

Kipiały kartofle. Mama Kasi zmniejszyła ogień i odsłoniła lekko pokrywkę. Od zawsze lubiła gotować, ale teraz nie miała wyboru. Mąż, dziecko, dom na głowie - typowy zestaw kobiecych zajęć zmuszał ją do tego, nie pozostawiając nawet szansy na bunt. Choć w istocie nie była do końca pewna, czy jej to przeszkadza. Wyszło tak, jak wyszło, jednak trzeba żyć. Sama wybierała. Nawet jeśli nie była tego świadoma. I teraz dźwigała to, co bez sprzeciwu przyjęła kilka lat temu. Zresztą swego czasu to było jej marzenie: dziecko w ramionach, mąż za rękę, zapach kartofli w kuchni, a potem sta-wianie na stole wspaniałego obiadu. Oczywiście pod warunkiem, że zdobyła mięso.

Kasia obrała kolejną cebulkę i rzewnie płacząc, pobiegła do łazienki. Jeszcze nie była w stanie umyć się w umywalce, lecz wanna nie sprawiała już takich problemów. Z radosnym wysiłkiem odkręciła kran i nachyliwszy się, czerpała wodę w rączki i przemywała oczy. Śmieszyła ją ta sytuacja: płakanie bez bólu. Łzy wydały jej się zbyt słone, co prawda, niemniej przeglądając się lustrze stwier-dziła, że kryje się w nich urok, urok, który w tym momencie udzielał się jej twarzy. W dodatku były one bardzo ciepłe i na chłodnej skórze żłobiły wilgotno-gorące koryta, powodujące całkiem miłe od-czucia. Przynajmniej u Kasi.

Zamknęła łazienkę i pobiegła z powrotem do mamy, odcedzającej właśnie ziemniaki.

- Mamo, mamo - krzyknęła Kasia, wbiegając do kuchni z szerokim, dziecięcym uśmiechem.

- Chwileczkę, kochanie - odpowiedziała mama, nie odwracając się w jej stronę, ciągle zajęta odce-dzaniem ziemniaków.

Kasia znów popatrzyła na nią inaczej, niż zwykle.

- Już, kochanie, słucham Cię bardzo uważnie - powiedziała czule mama, odstawiwszy garnki i ukucnąwszy naprzeciw Kasi.

- Mamo, wiesz, te łzy są bardzo zabawne. I ciepłe. I można je połykać - mówiła gorączkowo. Ro-biła przy tym setki zabawnych min, którym jej mama przypatrywała się z nieskrywaną radością. - I, mamo, one są bardzo ładne...

- Tak, kochanie - przytaknęła i przytuliła Kasię do siebie. Poczuła w sobie drżenie, którego bała się niepomiernie. W jej głowie pojawił się fragment wiersza Staffa ,,Znad ciemnej rzeki wiatr przyla-ta/ I mglistych wspomnień woń przynosi...". Szybko się jednak otrząsnęła z tej frazy i jeszcze mocniej przytuliła swoją córkę. Wkrótce wszystko wróciło do normy, nic nie huczało w jej gło-wie. Patrzyły sobie nawzajem w oczy i śmiały się, tak zwyczajnie, bez powodu.

Zadzwonił domofon. W praktyce oznaczało to jedno: wraca tata.

- Kasiu, pewnie to tata idzie, skocz do pokoju i przynieś swój rysunek, dobrze?

- Dobrze, mamusiu - odpowiedziała Kasia i podskakując na jednej nodze udała się do swojego po-koju. Jej mama wstała, otworzyła drzwi na klatkę schodową i poszła do kuchni.

Obiad był już gotowy. Nawet kotletów nie trzeba było podgrzewać. Wystarczyło pokroić parę pomidorów i także namiastka surówki pojawiłaby się na stole. Zdecydowała jednak, że zrobi to za chwilę. Najpierw chciała się przywitać ze swoim mężem. Wyszła z kuchni i otworzywszy drzwi, stanęła tuż przed progiem. Z dołu dochodziły coraz wyraźniejsze kroki Piotrka. Zawsze wchodził bar-dzo szybko, jednak dziś bił wszystkie rekordy. Nie zdążyła nawet policzyć do pięciu, gdy pojawił się na półpiętrze. Jedna wymiana spojrzeń wystarczyła, by mogła dostrzec, że jest szczęśliwy. Oczy pło-nęły, poruszając się nieustannie. Ich błękitna barwa stawała się dzięki temu jeszcze bardziej wyrazista i żywa.

- Cześć, Kochanie, wiesz, że dziś jest całkiem fajny dzień? - zapytał ją z taką naturalnością i ży-wiołowością, jakby dopiero skończyli liceum.

- Domyślam się - odpowiedziała zalotnie, przedłużając każdą głoskę. - Wystarczy na ciebie spoj-rzeć. Ładna studentka na wykładach, a jutro ćwiczenia, co? - dopytywała się niby zazdrosnym głosem. - Już ja się znam na takich numerach - dodała w manierze troskliwej teściowej. - Nie ma lepszego sposobu na zaliczenie zajęć, jak zaliczenie wykładowcy. A może się mylę? - zagadnęła na koniec w sposób, który rozczulił Piotrka do reszty. Nie spodziewał się, pomimo długiej znajo-mości, że kryje się w niej tak dużo nieodkrytych talentów. Takich choćby, jak talent aktorski.

- Ależ, Kochanie, co ty mówisz, najdroższa - zaczął przekomarzać się z nią, podchwyciwszy dow-cip. - Przecież ja nigdy nie patrzę na inne kobiety. Daruj, ale mnie tego zarzucić nie można - cią-gnął dalej, doprowadzając się na skraj sprawnie symulowanych spazmów.

- Już dobrze, no już dobrze - odpowiedziała w ramach zakończenia scenki i zapytała odrobinę po-ważniej - Co w takim razie się wydarzyło?

- Będę pisał książkę i habilitację. Będzie więcej pieniędzy. Nareszcie. Cieszysz się? - zapytał, chcąc się przekonać, czy sprawi jej to przyjemność.

- Pewnie, że tak. Chodź, obiad już czeka - powiedziała i przytuliła się do niego. Pachniał perfuma-mi, niedawno przywiezionymi przez znajomych z zagranicy. Nawet gdyby zatem chciała się przy-czepić, nie miała ku temu powodów. Zresztą, mimo przeróżnych przygód, jakie przeżyli razem, nadal wydawało się jej, że niczego więcej nie potrzebuje, z wyjątkiem jego obecności, uśmiech-niętej twarzy i tubalnego, trochę niedźwiedziego śmiechu, którym wybuchał, gdy siedząc bądź idąc gdzieś razem, opowiadała mu przeróżne historyjki.

Gdy tylko weszli do mieszkania, naprzeciw nich pojawiła się Kasia. Zobaczywszy ich, wykrzyknęła: Tatuś, i błyskawicznie znalazła się w jego ramionach, gubiąc po drodze kartkę, na której znajdował się jej rysunek.

- Już jestem, córeczko. Masz coś dla tatusia?

- Tak, tak - poderwała się, zorientowawszy się, że nie ma w rączce rysunku. Chwyciwszy go zaś, podbiegła raz jeszcze i z całą dziecięcą niewinnością uśmiechnęła się, nieco zawstydzona. Wiele pracy włożyła w wykończenie go, a teraz po prostu bała się, że wszystko pójdzie na marne. Bo chciała tylko, żeby tata roześmiał się, pochwalił, przytulił i powiedział, że bardzo ładny, że ład-niejszego nie widział, że powiesi sobie w pracy nad biurkiem. W innym przypadku pewnie po-szłaby do pokoju, wtuliła się w swoje łóżeczko i zaczęła płakać. Na szczęście reakcje przebiegały zgodnie z litanią próśb w jej głowie:

- Wiesz, co zrobimy z tym rysunkiem? - zapytał ją, gdy po wnikliwym przyjrzeniu się kartce, spoj-rzał znów na Kasię.

- Nie, tato.

- Zaniosę go do kolegi, on go oprawi w ramki, a potem przyniosę go do domu i razem powiesimy go nad stołem. Co ty na to?

- Naprawdę? - wykrzyknęła z niedowierzaniem.

- Oczywiście - potwierdził, patrząc na jej spontaniczny wybuch radości. - Tak piękny rysunek za-sługuje na coś takiego - dodał i jeszcze raz pocałował ją w czoło. Kasia z kolei pocałowała go w policzek i pobiegła do swojego pokoju.

- Pewnie będzie znowu coś rysować - stwierdził, wstając i odwracając się w kierunku Basi, stojącej tuż za jego plecami.

- Nie ma wątpliwości. I pewnie będzie jeszcze ładniejsze. Choć to jest naprawdę prześliczne. Zwłaszcza jak na jej wiek.

Teraz razem przyglądali się kolorowym kreskom i plamkom, które układały się w cał-kiem spójny obrazek. Drzewo, domek z kolorowymi zasłonkami, niebieskie chmury, zielony płot, a obok kwiatek. Niby nic szczególnego, a jednak to, co widzieli, wywoływało w nich bliżej nieokreślo-ne reminiscencje. Być może dlatego, że czuli, iż to właśnie jest jej świat. Świat, który widzi i który odczuwa. Prosty i niewymagający tłumaczenia. Przypominający zbieranie jesiennych liści: równie oczywisty, jak tajemniczy. Znajdujący się daleko poza horyzontem ich własnych myśli, przeżyć i uczuć, a przez to intrygujący.

- Nakładać ci już jedzenie? - zapytała po dłuższej chwili.

- Tak - odpowiedział wyraźnie Piotrek. Basia nie mogła się oprzeć wrażeniu, że powiedział to au-tomatycznie, niemal bez udziału woli. Pomimo tego, że nie patrzył już na rysunek Kasi, całkowi-cie zaabsorbowany wydawał się czymś, co pojawiło się w jego głowie.

- Coś się stało? - zapytała.

- Nie, nic. Pogrążenie się we wspomnieniach. Nic wielkiego.

Basia zostawiła go w takim stanie i poszła do kuchni. Błyskawicznie pokroiła pomidory, posypała je resztką soli, która była w domu, i wrzuciła na talerz. Kiedy weszła z jedzeniem do pokoju, Piotrek siedział na kanapie, wpatrując się uparcie w jakiś punkt za oknem. Położyła przed nim jeden z talerzy i usiadła obok. Przez moment patrzyła na niego z boku, po czym wzięła go za rękę.

- Powiesz mi, o co chodzi?

- Smutno, że jest się tak starym - stwierdził przygnębionym głosem, ale szybko przerwał i dalej mówił normalnie, a nawet radośnie. - To oczywiście żarty. Cieszę się, że jesteście. Wy obie. Ty i Kasia. Tylko tak teraz mnie napadło... Drobna melancholia. Ale już jest w porządku.

- Studia - wyszeptała, nie oczekując, jak mu się zdawało, żadnej odpowiedzi.

- Tak - odparł równie cicho.

Odwrócił się w jej stronę i pocałował, tak jak uwielbiała, w szyję, trochę poniżej ucha.

- A co z Kasią? - zapytał po chwili, odrywając usta od jej pachnącej skóry i patrząc jej prosto w oczy.

- Już idę po nią - odpowiedziała i przeszyta przyjemnym dreszczem poszła do jej pokoju.

Kasia w tym czasie wycinała drzewka z kolorowego papieru. Nie przeszkadzało jej, że nie mają one w rzeczywistości niebieskich liści i purpurowych pni. Kiedy je rysowała bądź wycinała, dodawało to im tylko uroku. Kryły w sobie coś z śnieżnobiałego zająca, wyciąganego przez magika z kapelusza. Były bowiem równie nierealne i zdumiewające.

- Kasiu, obiad już stoi na stole - powiedziała, wchodząc do jej pokoju. Dobrze wiedziała, w jakiej zastanie ją pozie. Inne dzieci ganiały po podwórkach, bawiły się żołnierzykami lub lalkami, a ona bardzo lubiła robić coś zupełnie sama, w ciszy. Choć z drugiej strony, gdy przebywała z rówieśni-kami, nie można było tego po niej poznać. Zachowywała się całkiem przeciętnie, normalnie, tak jak robią to małe dzieci, nieświadomie sprawiając wiele radości tym, którzy na nie patrzą.

- Mamo, ale ja właśnie kończę wycinać drzewa - próbowała się tłumaczyć Kasia, patrząc na mamę wzrokiem czule proszącym o zrozumienie.

- Dokończysz, Kochanie, jak zjemy. Dokończymy razem - dodała po chwili, jak gdyby w celu uchronienia Kasi przed nadmierną dawką samotności. - Posiedzimy tutaj razem i wytniemy cały las pięknych drzew, dobrze? - zapytała z iście matczynym uśmiechem na twarzy.

- Dobrze, mamo - odpowiedziała pokornie Kasia i bez najmniejszych oporów poszła do dużego pokoju.

Obiad zjedli powoli, w zupełnej ciszy. Co i raz spoglądali na siebie, Kasia na tatę, tata na mamę, mama na tatę, a potem na Kasię, i tak w kółko. Gdy skończyli, Piotrek odniósł talerze do kuch-ni, a Kasia i Basia poszły do drugiego pokoju, by dokończyć wycinanie papierowego lasu.

Robiły to długo. Kasia z każdą chwilą pomnażała liczbę wyciętych drzewek, a jej mama wiernie jej asystowała doradzając, co można z nimi zrobić. Ostatecznie doszły do wniosku, że część powieszą na ścianach, a część na drzwiach szafy. Zużyły na to mnóstwo taśmy klejącej, jednak były szczęśliwe. Pokój przeobraził się w czarodziejską dolinę, otoczoną ze wszystkich stron kolorowym lasem.

- Ślicznie - skomentowała mama Kasi i spojrzała na swoją córkę, która przypatrywała się tej nagłej przemianie ze zdumieniem i radością. Na jej twarzy pojawił się, tak jak zawsze w takich wypad-kach, ekstatyczny uśmiech. W żadnej innej sytuacji nie był on możliwy. Tylko to, co Kasia sama stworzyła, mogło go wywołać i to błyskawicznie, w mgnieniu oka. Wówczas nie pozostawało nic innego, jak przyglądać się temu.

- Będę spać w magicznym lesie - stwierdziła Kasia, nie przerywając swojego błogosławionego zapatrzenia.

- Tak, Kasiu - odpowiedziała mama, nie zdając sobie sprawy, iż nie musiała tego robić. Był to fakt, nagi fakt, który przeżywała Kasia i który bronił się sam, nie wymagając nic więcej.

Basia wróciła do dużego pokoju. Wiedziała, że póki co jej obecność jest zbędna, a może nawet niepożądana? Kto wie, co kryje się w małym jak dziecięca piąstka sercu, które dopiero niedaw-no, dosłownie i w przenośni, oderwało się od niej samej, od matki? Kto wie? Ona nie, w każdym ra-zie. Próbowała sobie przypomnieć ten okres we własnym życiu, jednak całość tonęła w paru sennych obrazach, paru niewyraźnych przeczuciach tego, co było dalej. Szlaban wyraźnie oddzielał to, co pew-ne, od tego, co - możliwe - jedynie się przyśniło, na jawie bądź we śnie, wszystko jedno. Zza niego przepływała jedynie mgła, niezwykle gęsta mgła, która igrając z przebijającymi się przez nią promie-niami słońca tworzyła obrazy, często niezwykle sugestywne; pozostawało pytanie, czy prawdziwe.

W połowie drogi zatrzymała się jednak. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuła się nieswojo, obco, tutaj, w tym mieszkaniu, jej własnym mieszkaniu, wśród najbliższych ludzi. Powrót do Kasi nie miał sensu, ale równie bez sensu przez moment wydało jej się wracanie do Piotrka. Cały czas niosła na swojej szyi gorący odcisk jego pocałunku, jednak przyjemność fizyczna odpychała ją. On sam ją odpychał. Patrząc na niego, wiedziała, że zanurzył się w zupełnie odmiennej rzeczywistości od tej, której ona doświadczała. Istniała dla niego - przynajmniej teraz takie miała wrażenie - wyłącz-nie formalnie, jak użyteczny przedmiot, któremu się nawet nie przyglądamy z bliska, bo i po co. Jest, służy, no i dobra. Czego więcej chcieć.

Po dłuższych rozmyślaniach zrozumiała dopiero, czym wywołany był ten stan. Tym ra-zem nie broniła się przed nim, nie stosowała żadnych ze znanych sobie forteli: wziąć książkę, włączyć płytę. I pewnie dlatego odkryła: Piotrek - w jej wzroku - nie odbija się czysto, przynajmniej nie zaw-sze. Zdarza się, że w jego cieniu widzi jeszcze kogoś. Drugą osobę. Kobietę. Zgrabną brunetkę, z któ-rą był tak długo. Siedzi tuż obok niego. A może jest nim samym? Nieodłączną jego częścią? Nie wia-domo. I to jej wzroku on szuka. Patrzy w okno. Zamyka oczy. Ale prawdopodobnie widzi tylko blade odbicie. I to jeszcze bardziej potęguje jego tęsknotę. Oczywiście tak nie jest za każdym razem. Za-zwyczaj bywa normalnie: rozmowa, dotyk, seks. Prosta trójca małżeńska. Tak naprawdę, to nikt nie ma pojęcia, co jest najważniejsze... Tak jak w Trójcy Świętej.

Oderwała się od tych rozmyślań i zobaczyła, że buty nie są poustawiane należycie. Cza-sami nachodziło ją pragnienie zachowania idealnego porządku. Ustawiła je porządnie i przemagając się, weszła do dużego pokoju.

Siedział w tej samej pozie. Jego oczy były lekko przymknięte, ale zauważył ją. Gdy skrzyżowali spojrzenia, dość długo mocowali się wzrokiem, starając się wytłumaczyć drugiej stronie, o co w istocie chodzi.

- Chciałbyś porozmawiać? - zapytała podchwytliwie, dając do zrozumienia, że to ona właśnie pra-gnie porozmawiać.

- Chyba tak - odparł niepewnie, jakby przyłapała go na czymś wstydliwym. W jego odczuciu tak zresztą było. Podciągnął się na fotelu i kładąc rękę na kolanach, powiedział: - Chodź. Pogadamy, jak to zawsze robiliśmy: w bliskości.

Zawahała się i nic nie odpowiedziała. W mgnieniu oka przewidziała cały scenariusz. Brzydziła się nim, lecz jednocześnie nie potrafiła się mu oprzeć. Po chwili więc podeszła i usiadła mu na kolanach. ,,Jak mała, grzeczna dziewczynka" - pomyślała.

- Lubię być blisko ciebie, wiesz? - zagadnął ciepłym i w sumie kojącym głosem. Wbrew własnym intencjom zdenerwował ją jednak jeszcze bardziej. Nie miała już wątpliwości. Trzeci etap wta-jemniczenia w drugiego człowieka miał się zaraz rozpocząć. A tak się składało, że chciała być od niego jak najdalej, jak najdalej od ludzi w ogóle.

- Wiem - odparła zimno i popatrzyła ze złością mu prosto w oczy. Nie zareagował. Otulił ją ramie-niem i przycisnął mocniej do siebie. Wkrótce poczuła, jak jego usta ślizgają się po jej karku. Prze-szedł ją dreszcz: zarazem podniecenia i wstrętu. Piotrek doskonale wiedział, jak ją podejść, a ona wiedziała, że on wie. Denerwowało ją, że złapana została w tak prościutką pułapkę: pożądanie. W dodatku nie znała sposobu, by się z niej wydostać. On był jej mężem i nie zamieniłaby go na ni-kogo innego. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że można odmówić mężowi, a jednocześnie nie zga-dzała się na to. Tonęła w rozkoszy, szukając w tym samym czasie jakiegoś metafizycznego noża, którym by mogła go ugodzić.

Na moment przestał całować. Patrzył teraz na jej twarz z profilu, próbując odgadnąć, co myśli. Choć w zasadzie rozumiał wszystko, nie potrzebował tłumaczeń. Zdawał sobie sprawę, że ist-nieją takie dni, dni takie, jak ten, i że trzeba je przeżyć, jakoś przetrwać, a potem uczucia i ścieżki porozumienia wracają na swoje miejsca. A najlepszym na to sposobem było dla niego pogrążenie się w rytmie ciał, oddanie się sobie nawzajem, bezgraniczne, ostateczne, w całkowitym milczeniu. Tak, pamiętał, i to wyraźnie, jak tamta, Marta chyba miała na imię, a więc jak Marta bezszelestnie wtulała się w niego, bez żadnych oporów, a wręcz z niecierpliwością, wsuwając jednocześnie rękę pod ko-szulę, spodnie... Pamiętał dobrze: przyjemność. Ale właściwie tylko to. No i może jeszcze wrażenie, że oddycha się całym światem, jest się każdym kamieniem, drzewem, ptakiem. Wszystkim.

- Napijemy się wina? - zapytał nagle, samemu się zaskakując. Odwróciła się w jego stronę. Nie dostrzegł już w jej spojrzeniu złości, jedynie pewną odmianę łagodnego smutku.

- Pewnie - odpowiedziała neutralnie. - Zaraz przyniosę kieliszki i butelkę - i wstała, z pewną przy-krością podnosząc się z jego napiętej męskości. W jej gardle mieszała się gorycz i słodka woń namiętności. Zupełnie jak po lampce Sophii.

Gdy w kuchni wyjmowała z szafki kieliszki i butelkę, spostrzegła, że trzęsą się jej ręce. Był to nieomylny znak, że także ona gotowa była na dopełnienie wzajemnego poznania najwyższym stopniem wtajemniczenia. Pragnęła tego. I w tamtej chwili: niczego więcej.

Wróciła i postawiła kieliszki wraz z butelką na stole. Piotrek przelotnie rzucił okiem na nie, po czym znacząco spojrzał na nią. Uśmiechnęła się. I tym razem wygrał partię. W tego typu roz-grywkach wydawał się jej zresztą absolutnym mistrzem. Pewnie dlatego to, co się między nimi wyda-rzyło na samym początku, przebiegło tak zgrabnie, bezboleśnie. Jak jej się później zdawało, kierował tym procesem w przemyślany sposób, od początku do końca.

Usiadła naprzeciw niego, na podobnym fotelu, i sięgnęła po butelkę. Ich dłonie spotkały się na niej.

- O czym chciałaś porozmawiać? - zapytał całkiem poważnym tonem, z wyrazem empatii na twa-rzy. Ujęło ją to, ale i rozbawiło.

- Miałam wrażenie, że myślałeś dziś o Marcie. Dlatego się zdenerwowałam, nic więcej - odparła błyskawicznie licząc, że mówienie prosto z mostu wywoła w nim piorunujący efekt. Trochę się jednak zawiodła.

- Znasz mnie aż za dobrze - stwierdził z rozbrajającym uśmiechem, odrywając rękę od butelki i prostując się w fotelu. Speszenie znikło już dawno. W pełni panował nad sytuacją. Jego głos brzmiał zupełnie beztrosko. - Myślałem o niej, ale tylko trochę. Po głowie chodził mi rysunek Ka-si i jego niewinna prostota. No i od myśli do myśli, zeszło na nostalgię za swobodą i wrażliwością przeszłości. Tyle...

- Dobrze, że się nie wypierasz - zauważyła nie bez zgryźliwości.

- Przecież wiemy oboje, że nie ma powodów, by się nią w jakikolwiek sposób przejmować. Było, minęło - dodał tonem refleksyjnego staruszka, zagłębiając się wzrokiem w rysy jej twarzy i orientując się z zadowoleniem, jak wiele piękna znajduje się w jego zasięgu.

- Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr - zacytowała przysłowie z wyraźną drwiną, której nie zauważył, odbierając na zupełnie innej częstotliwości.

- Tak - potwierdził.

- Nieprawda. Dla ciebie istnieje jeszcze bardziej.

Zapadła kłopotliwa cisza. Wyglądało na to, że skulił się w sobie, nie mogąc sobie w ża-den sposób poradzić z tym, co powiedziała przed chwilą. Była przekonana, że w głębi serca przyznaje jej rację. I to ją bolało. Coraz bardziej napinała się wewnątrz, patrząc jak siedzi ze spuszczoną głową, w bezsłownym przyznaniu się do winy. Chciała mu jedynie pokazać, jak jest w istocie, nic więcej. Przypominał jej teraz naburmuszone, neurotyczne dziecko, które nie potrafi wtopić w świadomość tego, że popełniło błąd i autorytarny tatuś przyłapał je na tym.

- Powiesz coś? - zapytała z goryczą. - Przecież nie możesz się zamykać. Nie o to chodzi. Nawet, gdy to boli. Nas oboje, bo ciebie, egoistycznie, również to boli.

- A co mam ci powiedzieć? - odparł z wysiłkiem, powstrzymując drżenie głosu. Walka w jego umyśle rozgorzała na dobre. Z jednej strony rozumiał, że ona ma rację, a z drugiej irracjonalnie bał się myślenia w ten sposób. Godziło ono bowiem w samo sedno jego samego: pogodny obrazek stonowanego mędrca. Obecnie nie potrafił nawet sprecyzować, kiedy utożsamił się z tą kojącą maską. Niemniej było to faktem. I w dodatku: ciało także domagało się swojej doli. Gdy przelot-nie unosił na nią wzrok, myślał jedynie o tym, jak zaciągnąć ją do łóżka. W końcu była jego żoną, choć... nie był całkiem pewien, że jest to zupełnie w porządku. W ten sposób z każdą chwilą kako-fonia słów, obrazów i pragnień zwiększała się nieopanowanie. Miał nawet wrażenie, że za mo-ment ręce, spoczywające spokojnie na kolanach, odmówią posłuszeństwa i zaczną drżeć.

- O.K. Odpuśćmy to sobie - stwierdziła z melancholijną rezygnacją. Nie czuła się na siłach, by dalej wyczekiwać, ciągnąc to, być może, zupełnie bez celu. - Może jutro, może kiedy indziej. Nie po to przyniosłam wino - dorzuciła niemal kokieteryjnie.

Popatrzył na nią uważnie. Bez trudu zauważył błysk w jej oczach, koci błysk pożądania, które czekało na wyładowanie. Piorun pieszczoty.

Wziął butelkę i nalał jej wina. Długo przyglądała się purpurowej cieczy, przez którą wi-działa już siebie w objęciach Piotrka, wijącą się spazmatycznie. Przełykając wino, drgnęła. Jego smak przypomniał jej ich pierwszy pocałunek. Na jakieś imprezie... na podłodze... w promieniach zachodzą-cego słońca...

Piotrek dopiero sobie nalewał. Nie wypił jednak od razu. Postawił przed sobą i również zaczął kontemplować jego barwę. Dużo by dała, żeby wiedzieć, co takiego w nim ujrzał. To samo? Młodzieńczą twarz spełnienia? Martę?...

Przez dłuższy czas trwali w takiej pozie, patrząc na siebie nawzajem, w zupełnym bezru-chu. Oboje wyczekiwali na ruch drugiej strony. Dwoje wytrawnych strategów.

Alkohol powoli rozchodził się po żyłach, łaskocząc przyjemny ciepłem. Mowa i gesty stawały się niepotrzebne. To, co istotne, mówiły iskrzące się oczy, co i raz śląc zachęcające błyski. Oboje mieli wrażenie, że świat przeobraża się w coś szklistego i nierzeczywistego zarazem, a oni są jedynym żywym i ważnym jego elementem. Krąg myśli zawężał się z każdą chwilą, stając się w koń-cu ciemnym punktem, jądrem wszechświata, którym były ich pragnące się wzajemnie ciała.

Gdy wypili, nalał ponownie, robiąc wszystko, by nie uronić kropelki na świeżo wyprany obrus. Musiał się bardzo starać, gdyż z bliżej niewyjaśnionych dla niego przyczyn czuł się speszony. Bawiło go to, że siedzą tak naprzeciw siebie, trochę bez sensu, jeśli na to spojrzeć z pewnej perspek-tywy. Być może najbardziej zabawne było jednak to, że wiedział, jak to się skończy, a raczej, czym to się skończy. Bo o to mu chodziło. Zastanawiał się tylko, co skłoniło Baśkę, żeby tak ochoczo przytak-nąć propozycji przyniesienia wina... Telepatia? Związek dusz? Lubił zanurzać się w mistycyzmie, ale nie tym razem. Ciekawiło go, czy chciała w ten sposób uciec z jego ramion, czy też przeciwnie, głę-biej się w nie zanurzyć, używając, niezastąpionego w podobnych przypadkach, katalizatora reakcji międzyludzkich. Zresztą, co za różnica? Było mu to praktycznie obojętne. Liczyły się fakty, zdarzenia, których się pragnęło, reakcje, które starało się wymusić. Ponad nimi unosiła się przestrzeń rozmyślań, nie dająca jednak realnej przyjemności; stanowiła ledwie jej szkic, niewyraźny zarys.

Wraz z każdym wypitym kieliszkiem to, co myślał, traciło na znaczeniu. Jego abstrakcyj-ne konstrukcje, tak te naukowe, jak i sporządzone na własny użytek, nużyły go bądź same, wiedzione jakimś przeczuciem, rozpływały się w niebycie. Nie próbował ich gonić. Ich miejsce było gdzie in-dziej. Poza tym mieszkaniem. Poza tym ciałem, siedzącym naprzeciwko, w które wsiąkło tak wiele uczucia i spermy. Rozśmieszyło go to zestawienie, więc subtelnie uśmiechnął się do siebie. Baśka to zauważyła, ale nie zapytała o nic. Człowiek często śmieje się bez powodu. Przynajmniej tak mniema. I nie trzeba do tego chemii.

Siedzieli w zupełnym milczeniu. Oboje czuli, że cisza przy obiedzie nie wydarzyła się przypadkiem, coś wisiało w powietrzu. I tak w zasadzie mieli to na końcu języka. W nieskończoność przeżuwali jednak to, jaką nadać temu formę. Treści bowiem bali się bardzo, jak złego zaklęcia, które padło na dodatek w złą godzinę. Nie mogąc przełamać strachu, trwali więc na własnych orbitach nie-wysłowienia.

- Nie zasypiaj, mój ty czarodzieju z alkoholową różdżką - powiedziała po dłuższym czasie, gdy butel-ka została całkiem opróżniona, a Piotrkowi same zamykały się oczy. Otworzył je i obrzucił ją sennym spojrzeniem. Wzrok, choć zmącony alkoholem, jasno dawał do zrozumienia, czego życzy sobie dziś Piotrek. Basia przyjmowała to ze spokojem, a nawet radością. Nie odpychał jej, ani nie przyciągał. Już nie. Było jej z grubsza wszystko jedno. Kolejny obowiązek. Może nawet przyjemny. Tak jak gotowa-nie. I nic więcej.

- Tak... Kochanie - odpowiedział jej po namyśle, starając się poprawnie artykułować słowa. Nigdy nie miał mocnej głowy, ale tym razem sądziła, że jego stan jest mocno przesadzony. Nawet jeśli wzięło się pod uwagę gorący wieczór i zmęczenie.

- Chcesz, żebym pościeliła?

- Jasne - zgodził się znacznie bardziej przytomnym głosem. - Ołów spłynął mi do nóg.

- A ogień wpłynął do głowy - próbowała się przekomarzać.

- Tak - przytaknął bez większego zainteresowania i wstawszy z fotela, położył się w drugim końcu pokoju na podłodze i zamknął oczy. W swoich krótkich, ciemnych włosach wyglądał jak tybetań-ski mnich oczekujący na ostateczne osiągnięcie nirwany, jej zbawienny pocałunek, tak upragniony przez natchnionych wieszczów modernizmu.

Przyglądając się mu, poniekąd uświadamiała sobie, jak bardzo Kasia jest do niego po-dobna. Oczywiście w niektórych aspektach. W każdym razie - w jej odczuciu - odziedziczyła po nim umiejętność zanurzania się w odmętach własnego umysłu. Dlatego nigdy się nie nudziła. I zawsze było coś istotnego wokoło. Choć niekoniecznie musiał to być drugi człowiek. Tak jak tym razem, w przypadku Piotrka. Ścieląc, Basia zdała sobie sprawę, że z przyjemnością przytuliłaby się do niego. Tylko przytuliła. Od tego się przecież zaczęło. I mimo tysięcy banałów - to było dla niej naprawdę ważne. Nie tyle bliskość, co oparcie. Zaufanie. Niemniej była prawie pewna, że wszystko potoczy się inaczej. Wbrew niej.

Rozłożywszy kołdrę, nie przejmując się niczym więcej, runęła na łóżko. Od dawna tęsk-niła za czymś równie niewinnym i spontanicznym. Wino ożywiało, ale potem płaciło się podwójnie. Jak po maratonie. Była wycieńczona, a tu jeszcze...

No tak, nie wiedziała, co dzieje się z Kasią. Zupełnie o niej zapomniała. Na śmierć wręcz. To ona ma dziecko? - zapytałaby zapewne w pewnym momencie, gdyby ktoś zagadnął ją: - A co robi Kasia? Przestraszyła się nie na żarty. A jeśli coś połknęła i się zakrztusiła? A może upadła? A jeśli... Nie chciała nawet rozważać innych możliwości. Dopiero gdy opanowała rozszalałe myśli, doszła do konstruktywnego wniosku, że matczyne sumienie zostało mocno ogłuszone, jeśli tak podstawowa sprawa umyka z pola jej świadomości. Obiecała też sobie solennie, że nigdy więcej się to nie powtó-rzy. I już się nie bała. Była tylko ciekawa. No i wypadało spełniać obietnice.

Przemagając błyskawicznie postępujący bezwład, poszła więc do jej pokoju. Piotrek zaś leżał nadal bez ruchu, z zamkniętymi oczami.

Na szczęście Kasia spała spokojnie na swoim łóżku. Nie pościeliła go, ale przykryła się za to kocem i położyła głowę na poduszce. Basia uznała, że nie ma sensu ją budzić. Zasnęła, to niech śpi. Może śnią się jej właśnie jakieś niesamowite światy?... Śpi przecież w magicznym lesie... Jeśli tak, niech tym bardziej śpi dobrze, spokojnie, bez obaw.

- Dobranoc, Kochanie - wyszeptała i nachylając się pocałowała ją w policzek. Jej mama także tak robiła, przez co zawsze czuła, że dba o rodzinną tradycję. Choć, tak naprawdę, niemal wszyscy rodzice to robili i ona to wiedziała. Gdy się nad tym zastanawiała, wydawało się jej, że potrzebuje tego ze względu na poczucie zakorzenienia, którego brakło jej w przeszłości. W pewnym sensie spłacała też względem babci Kasi dług: za to, że nigdy się z Kasią nie poznały.

Wyprostowała się. Coś strzeliło w kręgosłupie. Cicho jęknęła. Chroniczne bóle pleców wracały nieustannie. I teraz nastał ich czas. Wcześniej ignorowała je zupełnie. Przyszło jej na myśl, że wypadałoby pójść do lekarza... Sama nie wiedziała, czemu nie uczyniła tego jakiś czas temu... A, tak, obowiązki. Cały czas siedzi w domu, a nie ma chwili wolnego. Jednej, małej chwili...

Wróciła do pokoju. Piotrek nieskończenie zabawnie wyglądał w tej swojej buddyjskiej pozie. Wcielenie nowoczesnego mnicha: koszula w kratę i jeansy. Otoczenie też niezłe: stosy książek, gdzieś tam numery ,,Polityki", najróżniejsze papiery, radio, no i telewizor, bóstwo współczesnego świata. Parsknęła śmiechem, gdy to przeleciało przez jej głowę, lecz Piotrek trwał mężnie na poszuki-waniu słodkiego uścisku nieistnienia. Biedak, jakby zapomniał, jak prosty związek chemiczny...

Rozległo się donośne i niezwykle rzężące chrapnięcie. Czego jak czego, chrapania nie-nawidziła. A Piotrek chrapał. Od czasu do czasu, ale gdy już zaczął, było trudno skupić się na czymś innym z wyjątkiem tego donośnego, zgrzytliwego dźwięku. Niemniej zazwyczaj wprawiało to Baśkę w dobry humor. Chrapanie Piotrka i jego osoba przystawały bowiem do siebie jak Semiotyka Logicz-na i koncert Sex Pistols.

Nie miała innego wyboru: położyć się do łóżka. Nie przejmować się nim i jego niezwykle oryginalną nirwaną: snem. Każdy tak potrafi. Wyjąwszy cierpiących na insommię. Kiedyś zresztą próbowała się wciągnąć w podobne praktyki, jednak zwykle kończyło się tak, jak w przypadku Piotr-ka. Efekty przynosiły ukojenie, ale przez przybliżanie snu. Chociaż, gdy spojrzeć z pewnego punktu widzenia... Nirwana to zanik ducha jednostki, a więc śmierć, a śmierci bliski jest sen, zatem nie była tak daleko... Gdzieś gubiła się po drodze, prawdopodobnie ze względu na gnuśność bądź nadmiar wesołości. Bo i tak się zdarzało: leżała i nagle, kompletnie bez racjonalnej przczyny, nawet jej cienia, wybuchała śmiechem nieopanowanym, histerycznym, zupełnie tak, jakby po porządnej dawce trawy oglądała Monty Paytona'a. Jej to w zupełności wystarczało i kiedy przestawała się śmiać, nie chciała nic więcej. Mięśnie brzucha bolały, szczęka także dawała znać o sobie, ale wrażenie było niezapo-mniane. Czuła się wówczas jak nowonarodzony bobas, przypadkiem mający świadomość, który został wrzucony w niewypowiedzianie wspaniałą kołyskę świata. Tylko złapać jej rytm i kołysać się, koły-sać, kołysać, kołysać...

Utulona myślami o kołysance, ponownie rzuciła się na łóżko. Pościel, świeżo wyprana, pachniała krystaliczną wonią proszku. Lepsze to niż pot, ale gorsze, niż łąka. Tęskniła za łąką i dopie-ro w tym momencie to spostrzegła. A może tęskniła już od dawna? Coś było nie tak? Drobne fałszer-stwo uczuć, dysharmonia, którą zamalowuje się wapnem przywiązania? Coś jeszcze innego? Poza bagnem podręczników psychologii, wierutnymi kłamstwami poradników, jak żyć? To wiedzą akurat wszyscy. Tylko nikt nie wie, jak wiedzę przekuć w czyn. Wielki Sokrates płonie w piekle za jedną wielką, jak on sam, nieprawdę: wiedza nie daje szczęścia, a czasem powiększa udręczenie. Wiedzieć, co jest dobre, i nie móc tego czynić to znaczy pokutować za tę niemożność. Ale to wszystko...

Odwróciła się na plecy. Jasne światło, padające z żyrandola, raziło ją niemiłosiernie. Jak on mógł zasnąć? Ano mógł. Wiele nie trzeba. Napił się i najadł. Tylko zaspokoić się nie miał siły. Ale przyjdzie i na to czas. Przyjdzie czas. Nie ma coś się martwić.

Znów stała przed dylematem: wstać i zgasić światło albo próbować przetrwać ten obłąka-ny atak jasności ponad miarę. Nie chciało jej się wstawać, więc wybrała wyjście pośrednie: rzuciła książką, leżącą pod ręką, i tym sprytnym sposobem pozbyła się prawie całej przykrości, jakiej mogła doświadczyć w tamtej chwili.

Westchnęła z ulgą. W pokoju zapanowała prawie idealna ciemność. Tylko na biurku pa-liła się żółta lampka, oświetlająca małą przestrzeń, która przeznaczona była na czytanie książek.

Atmosfera pasowała do jej nastroju. Mrok, jaki ją otaczał, dawał komfort i swobodę, potrzebną do poważnych rozmyślań. A miała o czym myśleć. I wiedziała, że od dawna nie potrafiła znaleźć choć jednej chwili podobnego wyciszenia. Teraz, po tak długiej przerwie, koiło to niewy-mownie. Błogość, napływająca w jej umysł, nie dawała się porównać z niczym, czego doświadczała ostatnio.

Starannie wsłuchiwała się w swój oddech. Był miarowy i w żadnym wypadku nie zdra-dzał niepokoju. Często się tak zdarzało: wszystko wyglądało całkiem normalnie, a ona czuła się, jak na fotelu sadystycznego dentysty, który wierci i jątrzy jej duszę. Starała się z całej siły odkryć tę jego twarz, twarz sadystycznego dentysty, jednak nie udawało jej się to prawie nigdy. Tak jakby jakiś nie-proszony gość zadomowił się w niej, wszczynał burdy, awanturował się, by zniknąć wkrótce bez śla-du. Baśka pozostawała wówczas sama, obezwładniona grozą życia, całkowicie bezbronna wobec po-tężnych i zarazem nieznanych wrogów.

Głośne chrapnięcie przywróciło jej świadomość temu, co działo się wokoło. Dobrze znała ten odgłos, niby zwykłe chrapnięcie, a jednak inne, wyrazistsze, kończące się w wyraźnym podniesie-niem tonu. Odwróciła się na bok, żeby sprawdzić, czy i tym razem przeczucia okażą się trafne, tak jak bywało zazwyczaj. Piotrek otworzył oczy i uważnie przyglądał się sufitowi. Poznała to po grymasie twarzy, choć naprawdę niewiele światła padało na nią. Za dobrze znała tę mimikę, ten wyraz stężone-go skupienia. Gotowa była się nawet założyć, oczywiście gdyby było z kim, ile to potrwa. Postawiłaby na trzy albo cztery minuty. Wygrana była pewna. Tyle czasu zajmowało mu ochłonięcie i powzięcie postanowienia, że trzeba iść spać do łóżka, po bożemu, bo tak późna pora, no i w ogóle dziwnie tak leżeć bez końca, nie wiadomo czemu, i co na to powie Basia, chociaż przyzwyczajona... Mówiąc krót-ko, wracał na ziemię. Wielokrotnie opowiadał jej, co przytrafiło mu się tym razem za zasłoniętymi kurtynami powiek. Zazwyczaj widział wiele, rzeczy cudowne, a czasem udawało mu się przebrnąć przez to wszystko i po niezliczonych skłonach i pompkach świadomości osiągnąć ostatni krąg bytu, pełnię... Wtedy rzeczy, ludzie, myśli, cała rzeczywistość, jak opowiadał jej z przejęciem, natchnioną iskrą w oku, wracało na swoje prawowite miejsce, cudownie wpasowało się w zakamarki jego egzy-stencji, pozwalając na nieskrępowane oddychanie płucami duszy...

- Wyglądasz, jak mały chłopczyk przebudzony z niezwykłego snu - powiedziała do niego, gdy w przybliżeniu minęły trzy minuty, a w niej zrodziła się nadzieja, że teraz wszystko potoczy się normalnie. Nie miała pojęcia czemu, ale zrobiło się jej wesoło. - Dobrze ci z tym, wiesz, całkiem do twarzy. Pan doktor od literatury przeżywający mistyczne uniesienia. Młoda, spragniona wrażeń dusza zamknięta w skafander garnituru. Ciekawe, kiedy pomyśli, że ktoś tu na niego czeka... z niecierpliwością - dodała rozmarzona, imitując aktorki z tanich filmów erotycznych.

Piotrek podniósł się i oparł na łokciu. Przez moment patrzył na nią, po czym zebrał wszystkie swoje siły i stanął na nogi. O dziwo, nie chwiał się, co najbardziej zaskoczyło jego samego. Bez problemu wyczuwał w sobie pulsowanie alkoholu i subtelne znieczulenie, krążące z krwią po całym ciele. Tym razem jednak panował nad nim. Póki co. Nie rozpraszając się niczym innym, bo droga do łóżka przypominała tor przeszkód, przynajmniej on tak o niej myślał, ruszył prosto w jego kierunku, by po chwili zanurzyć się w wonnej pościeli.

Przewracając się na nie, nawet nie zauważył, jak przy okazji przygniótł Basię. Szybko się jednak wyswobodziła i z samarytańską wyrozumiałością dla zgnębionego przez alkohol i nirwany pomogła mu się ułożyć równolegle do siebie. Dalej ścieżka zdarzeń rozgałęziała się w dwie strony. Mogła próbować zasnąć i z diabelskim wyrachowaniem oszukiwać, że o niczym więcej nie marzy, choć po głowie chodzi to i tamto, i ledwie może się połapać co jeszcze, albo pozostawał jej wariant wcale nie gorszy, a mianowicie patrzeć mu prosto w oczy i czekać, aż sprowokuje go w ten sposób do pocałunku. A potem już tylko: lawina. Jeden kamyk wystarczy: spojrzenie.

W zasadzie nie miała ochoty na dodatkowe pół godziny akrobacji. Coś jednak nakłaniało ją do bezczelności, do rzucenia wyzwania sobie i... no właśnie, temu wszystkiemu, co czuła nad sobą, wokół siebie. Pojmowała, że wystarczy patrzeć, ale jeśli jest się niecierpliwym? Wówczas trzeba zro-bić coś jeszcze. Leżąc dalej na wznak, położyła dłoń na jego brzuchu i bawiąc się guzikami, zaczęła rozpinać jego śnieżnobiałą, dzisiaj prasowaną koszulę. Trochę jej było żal tej koszuli, no ale trudno, coś za coś. I tak zresztą jutro poszedłby w innej. Nie było rady. Prasowanie okazywało się nieodzow-ne, czy tego chciała, czy nie.

Wbrew pozorom długo czekała na jakiś odzew z jego strony. Prawdopodobnie było mu całkiem wygodnie, tak leżeć i jeszcze czuć przyjemne łaskotanie na brzuchu, klatce piersiowej, pod głową miękka poduszka z pierza i alkoholu, istna kołyska dla wyrośniętego dziecka. Dopiero gdy ko-szula była całkowicie rozpięta i trzymała się tylko na ramionach, zdobył się na uściśnięcie i przytule-nie jej dłoni. Zaskoczyło to ją, bo od dawna nie robił tego, a kiedyś, w odległych, mitycznych wręcz czasach przed narodzeniem Kasi, tak zawsze zaczynał. Potem całował w szyję, kark, wędrował ku górze, zachłystywał się uchem, zionął w nie spragnionym, gorącym oddechem, po czym przechodził do sedna, wprawnym ruchem zdejmował z niej koszulę lub cokolwiek innego, rozpinał biustonosz i wpijał się namiętnie, choć jednocześnie delikatnie, w jej piersi, już trochę nabrzmiałe, nie czekające na nic więcej. I tym razem powtórzył tę sekwencję, a jedyną różnicę stanowiła pewna niedbałość, z jaką realizował poszczególne punkty erotycznego menu.

Leżała już całkiem rozebrana, nie mogąc się połapać, jak do tego doszło. Piotrek, jak przystało na samca, zapamiętale, z uporem godnym historyka literatury błądził językiem po jej ciele. W ramach dbania o kontakty małżeńskie, co i raz wykrzywiała twarz w grymasie ekstazy, jednak pod-niecenie osiągnęło poziom ledwie zadawalający. Nie była tylko pewna, co stanowiło powód takiej reakcji. Znudzenie? No ale przecież Fromm i cała banda epigonów... Niechcący przypomniała sobie lektury młodości właśnie wtedy, gdy język Piotrka zawieruszył się naprawdę nisko i przyjemny dreszcz przebiegł przez jej ciało. Niezależnie od jej woli, wiedziała to dobrze, organizm zareaguje tak, jak zwykle. W jednej chwili prorok bycia zmieszał się ze skurczami pochwy, ukazując się pod zaci-śniętymi coraz mocniej powiekami w pozycji co najmniej kontrowersyjnej, jeśli zważyć na jego filo-zoficzne dyskursy. Pragnęła ze wszystkich sił parsknąć histerycznym śmiechem, ale stwierdziła, że nie będzie sobie żałować przyjemności i wyśmieje się później. W błyskawicznym tempie zresztą zbliżała się do granicy ekstazy, zamazującej wszystko i wszystkich, nawet Piotrka, zabłąkanego w tak sekret-nych obszarach kobiecego ciała. I pomyśleć, że to rozpłynie się tak szybko i zostanie... no co, właśnie, co... co?... co?...

-

Kasia oddychała miarowo. Spokojny, zdrowy i taki urzekający rytm życia. Życia w uśpieniu. Bo Kasia spała. Zawsze chciała złapać ten moment, gdy zasypiała, przechodząc na drugi brzeg... Zawsze, zawsze bez skutku. Czasem nawet robiła się smutniutka z tego względu. Szła wtedy do mamy, a mama zazwyczaj była już w łóżku, i mówiła jej, że bardzo by chciała, że to musiało być bardzo fajne, że to niesprawiedliwe. A wówczas mama przytulała ją do siebie, szeptała parę kocha-nych słów i tłumaczyła, że kiedyś się uda, że niech łapie sny i jej później opowiada, bo sny bywają bardzo śmieszne, i z takich będą się śmiały, ale bywają również przerażające, a te z kolei trzeba opo-wiedzieć, żeby nie powracały, wyrzucić z tej małej główeczki, rozumiesz, Kochanie? I Kasia kiwała główką, że rozumie, uśmiechała się rozczulająco i najchętniej chciałaby skakać po pokoju, bawić się z mamą, dotykać sufitu będąc niesioną na barana. I to w środku nocy. Jakby wcześniej nie mogła przyjść i zapytać. Przecież mogła, prawda? No ale dzisiaj nie poskaczemy. Tatuś jest zmęczony, dużo ma pracy, wiesz? No i pani sąsiadka. To starsza pani, więc musi mieć spokój. I Kasia, po części rozra-dowana, wracała do swojego pokoju. I kiedy w końcu położyła się do swojego łóżka, sen przychodził błyskawicznie, jak zimny oddech listopada przez otwarte okno.

Powieki Kasi nadal pozostawały w spoczynku. Szary ekran płonął bezgłośnie. Gdzieś o uszy obijały się wilgotne odgłosy nocy, ale nie przenikały do wewnątrz, nie mąciły gładkiej i czystej powierzchni jeziora. Leżała wtulona w poduszkę, jednak dla jej śpiącego ciała nawet ona nie istniała. Istniała wyłącznie nieskończona przestrzeń wszystkich możliwości.

Nie budząc się, przewróciła się na drugi bok, twarzą do ściany. Nie widziała tego, ale z tapety przyglądał się jej barwnie upierzony ptak, swego rodzaju skrzyżowanie koguta i orła. Patrzył majestatycznie i zadziornie zarazem. Jakby na coś wyczekiwał, coś chciał uczynić...

Jej głowa lekko drgnęła, rysy napięły się. Wisiała w powietrzu, zastygła w bezruchu. Wiatr jej nie targał, nawet nie muskał... Było to dziwne, bo Kasia pamiętała, jak wspięła się niedawno z rodzicami na Giewont, pamiętała, jak trzymała się kurczowo mamy, bo bała się, że poleci na dół, w bezdenną przepaść. Na takiej wysokości musiał wiać wiatr, tymczasem panowało coś, co tatuś, gdy pływali na łódce, często denerwując się bardzo, nazywał flautą. Może jednak dzięki temu była taka spokojna?

Po chwili stała już na ziemi. Z trudem przypominała sobie tę okolicę, gdzieś musiała ją widzieć, to pewne, nie mogła tylko skojarzyć, konkretnie gdzie i kiedy. Łagodne, lekko pagórkowate pole, wysłane rżyskiem po skoszonym zbożu, a w oddali jakiś biały budynek, rzeka pomiędzy nią, stającą na rżysku, a tym budynkiem, no i parę topoli, takich niezwykle smukłych, otaczających ów budynek, pewnie dom, dziwnym kręgiem. To w każdym razie wiedziała na pewno: kochała te drzewa. Tak jak potrafiła, ale kochała, była to najprawdziwsza miłość. Chciała więc iść w tamtą stronę, w stro-nę topól. To było proste i oczywiste jak słońce. Tylko jak przejść przez rzekę? Umiała pływać? Nie, nie była tego pewna. Gdy patrzyła na jej nurt, bystry, gwałtowny i nieobliczalny, nie miała wątpliwo-ści, że jej się nie uda. A przecież chciała dojść, aż tam, daleko. Nic istotniejszego nie było na świecie. Więc w końcu się przemogła. Woda była zimna i z niewyobrażalną zwinnością oplatała najpierw jej kostki, potem niewysokie jeszcze kolumny nóg, a gdy doszła do pasa, Kasia poczuła, że nawet gdyby zamarzyła teraz o powrocie, nie byłoby o nim mowy. W połowie należała już do rzeki. I nie bała się już więcej. Z nieskrępowaną radością dała nura w sam środek nurtu i płynąc pod wodą, z uwagą przy-glądała się cudom, jakie znajdowały się w zasięgu jej wzroku, błękitnym i szczerozłotym rybom, bor-dowym wodorostom i nielicznie wychylającym się z tego kłębowiska, biało-niewinnym kwiatom o wspaniałych kielichach. Pragnęła płynąć jak najdłużej, choć czuła, że musi się już wynurzać...

Płuca utonęły na powrót w powietrzu. Wynurzyła się prawie cała i wtedy zrozumiała, jak nieskończenie nieskomplikowane było to, co właśnie zrobiła. Po prostu weszła i przepłynęła. Zaufała wodzie i sobie. Niczemu i nikomu więcej.

Przez chwilę stała jeszcze na brzegu i kontemplowała cieknącą po ciele wodę oraz jego wilgoć. Kryło się w tym coś odświeżającego, coś jak podmuch wiosennego wiatru na rozmiękłych polach, spełniona obietnica oczyszczenia. Nie miała pojęcia, czego miało dotyczyć to oczyszczenie, niemniej wyraźnie wyczuwała lekkość i swobodę, jakie zagościły w jej myślach. Tym łatwiej mogła iść tam, gdzie chciała.

Ruszyła przed siebie, niezbyt szybko jednak, mimo że paliła ją ciekawość. Miejsce, do którego zmierzała, wydawało się jej, pomimo zerowej wiedzy na jego temat, skupieniem i ostatecz-nym wypełnieniem tego, co nosiła głębiej lub płycej w sobie samej, najczęściej poza słowami. Bo tak naprawdę nie potrafiła dać wyrazu temu, co teraz pędziło ją przed siebie, a w tylu innych sytuacjach zmuszało do przeróżnych i niekiedy dziwacznych zachowań. W zasadzie słowa dojrzewały w niej od niedawna, były dla Kasi narzędziem, ale takim, z którym dopiero się zaznajamiamy, które dopiero, bez zbytecznego pośpiechu, oswajamy. Chcąc nie chcąc o wielu sprawach musiała więc milczeć. I tylko ona wiedziała, że ścieżki jej życia plączą się bez względu na to, co robi, i że prawdopodobnie będą czyniły to zawsze, aż po wieczność.

Przyglądając się stadu gawronów i wyjątkowo błękitnemu niebu, znalazła się tuż przy zabudowaniach, do których zmierzała. Składały się one z domu, białego, z drewnianymi okiennicami, przykrytego czerwoną, trochę zmurszałą dachówką, oraz czegoś na kształt stodoły, zbudowanej z pu-staków i pokrytej dachem z eternitu. Oba zresztą doskonale pasowały do siebie, wbrew wszelakim pozorom, a mocno wydeptana ścieżka łączyła je niezawodnie. Gdy jednak przekroczyła ją i popatrzyła do góry, chcąc przyjrzeć się topolom, to, co ją otaczało, w okamgnieniu zawirowało, zapadając się w czarny lej...

Ocknęła się na środku ruchliwej ulicy. O mało nie przejechał jej mercedes, po chwili z trudem wyminął ją powóz. Dostrzegłszy lukę między pędzącymi pojazdami, przeskoczyła na chodnik. Nie miała jednak absolutnego szczęścia. Uszedłszy z życiem, wpadła na grubawego człowieka z czar-nym, obfitym wąsem, jakiego czasem widuje się na okładach podręczników. Chwycił ją stanowczo, choć nie brutalnie za rękę i spojrzał prosto w jej przestraszone oczy.

- A co tutaj robisz, młoda panienko? - zagadnął do niej i nie czekając na odpowiedź, pytał dalej - Zgubiłaś się? Mama weszła do sklepu, a ty, biedactwo, nie wiesz, do którego. Chcesz, to ci pomo-gę - zaoferował dobrodusznie pomoc.

Kasia pokręciła głową i wykorzystując moment nieuwagi, zatopiła się w pędzącym tłu-mie. Zależało jej na tym, by dowiedzieć się, dokąd ci ludzie pędzą, jednak podchwytywała wyłącznie urywki rozmów i niezbyt istotne szczegóły ubioru.

- A, tak, wiesz, to nie było lekkie - dotarło do jej uszu z lewej strony.

- Co ty pleciesz, w dupę jebany, co ci odpierdoliło - z gwałtownym szarpnięciem wdarło się w jej umysł.

- Co ty w ogóle opowiadasz?

- Jak to co? Prawdę.

- Twoją prawdę. Gówno prawdę - przyleciało z nie wiadomo której strony, bo tłum był jak wir, kotłował się i miotał w każdym kierunku, nie pozwalając na planowanie ucieczki. Tylko szczęśli-wy traf sprawił, że za którymś zawirowaniem Kasia wrzucona została w obskurną, ale cichą bra-mę. Pobiegła w głąb niej i dotarła na duże podwórko. Na jego środku stał potężny dąb. Dęby zaś kochała prawie tak mocno, jak topole. Podeszła do niego i nie zdając sobie do końca sprawy z te-go, co czyni, objęła pień i przycisnęła do niego twarz. Najzwyczajniej w świecie: bała się. Pan z wielkimi wąsami, jego dziwne słowa, muśnięcie śmierci, wir ludzkich istnień. Tak, zdecydowanie było to ponad jej odporność. Wkrótce usłyszała jednak kroki, wyraźne i rześkie kroki. Odwróciła się. Od strony bramy nadchodził młody człowiek, chłopak. W jej dziecinnych oczach mógł mieć najwyżej piętnaście, szesnaście lat. Szedł żwawo, a mimo to jakby się prawie w ogóle nie zbliżał. Widziała jego twarz i z każdym jego krokiem rozumiała coraz więcej, jakaś ciężka, mosiężna brama otwierała się z wolna na oścież i oślepiającym świetle, które z niej płynęło, ten człowiek, idący w jej stronę, stawał się czymś oczywistym, jeszcze tylko chwila, malutka chwila i pozna go, będzie wiedziała, kim jest, skąd przychodzi, bo zmierzał z pewnością do niej...

I jedynie ta chwila nie została jej dana.

Kasię obudziło bliżej niezidentyfikowane skrzypienie.

Gdzieś, kiedyś z pewnością słyszała coś podobnego. Ale jakby przez sen, niewyraźnie, głęboko w sobie.

Otworzyła oczy. Szybko przystosowały się do mroku i wkrótce bez problemu rozróżniała rzeczy, znajdujące się w jej pokoju. Szafa stała na swoim miejscu, doskonale nieporuszona. Nie ona była źródłem skrzypienia. Tak samo żyrandol: jego wielka kula zastygła w martwym punkcie orbity, jaką często zataczał, potrącany albo przez mamę, albo przez tatę. Kasia jednak nadal uparcie rozglą-dała się po pokoju. Niepokojący dźwięk wciąż dochodził do jej uszu. Nie mogąc go zidentyfikować, bała się coraz bardziej. Duch? Wilkołak? Strzyga?... Już zdążyła się nasłuchać podobnych historii. Lubiła je, nawet bardzo, uwielbiała wręcz, może przede wszystkim za poczucie, że obcuje się z czymś tajemnym, niesamowitym. A tajemnice miały dla niej zawsze niezgłębiony urok. Problem zaczynał się dopiero wtedy, gdy próbowała zasnąć. Nawet nie zamykając oczu czuła, że jest otoczona. Mimo że ze wszystkich sił starała się myśleć o innych sprawach, wyobraźnia nieustannie wracała do otaczającej ją ciemności, malując z wybitnym poetyckim talentem kolejne stwory, wyczołgujące się spod szaf, spa-dające z sufitów, wypełzające z podłogi... Ich różnorodność była wręcz nieograniczona. Praktycznie za każdym razem odróżniały się więcej lub mniej od tych, które ,,oczyma duszy" widziała poprzednio. Tylko strach pozostawał ten sam. W napięciu czekał na jej skórze na dotyk obślizgłych łap, które naj-pierw musną ją bardzo delikatnie, a zaraz potem jednym sprawnym, gwałtownym ruchem wyrwą wszystkie wnętrzności.

Nic jednak jej nie atakowało. Może przysnęły? A może czekają jedynie na odpowiedni moment? Wszystko było równie prawdopodobne. Dlatego spod koca wychylała się ostrożnie, bacznie przyglądając się każdemu ciemniejszemu zakamarkowi. Jednak im dalej posuwała się, wspierana dziecięcą odwagą, tym bardziej wydawało się jej możliwe, że za moment zostanie przez nie napad-nięta. Aby temu zapobiec, wykonała olbrzymi skok i zapaliła światło. Była już bezpieczna. Wiedziała, że nie znoszą silnego światła.

Dziwaczne skrzypienie wciąż dochodziło do jej uszu. Nie miała wrażenia, że jest ono groźne. Rozprawiwszy się z potworami, zamieszkującymi jej pokój, mogła śmiało dać upust niepo-skromionej ciekawości.

Wyszła ze swojego pokoju i stąpając cichutko, na granicy najcichszego szelestu, starała się iść w stronę, z której, jak sądziła, dochodził intrygujący ją dźwięk. Akurat gdy nieco przybliżyła się do niego, jego natężenie wzrosło. Zatrzymała się na chwilę, zastanawiając się, co może to ozna-czać. Wkrótce ruszyła jednak dalej i doszedłszy na wysokość pokoju rodziców, zrozumiała, gdzie znajduje się jego źródło. Ukradkiem spojrzała przez uchylone drzwi.

Z początku nie mogła pojąć tego, co zobaczyła. Z niejasnych dla niej względów kołdra, którą przykryci byli rodzice, poruszała się rytmicznie. I gdzieś z tamtego miejsca wydobywał się od-głos, który ją tam przyprowadził. Wszystko wyjaśniło się w mgnieniu oka: rodzice nie spali. Wie-działa, że w takim wypadku lepiej wrócić do łóżka, niż narażać się na złość któregoś z nich, bo Kasia jeszcze nie śpi, włóczy się i pewnie się znowu chce bawić, a teraz jest późna pora i nie czas na to, choć z drugiej strony mama mogła zachować się zupełnie inaczej, tak w zasadzie to Kasia nigdy nie wie-działa, co wyniknie z podobnych sytuacji. Raz kończyło się przytulaniem i opowiadaniem bajek albo różnych śmiesznych historii, raz krzykiem i złorzeczeniem, trudno jej było zgadnąć, skąd się to bierze i czemu akurat teraz jej obecność przeszkadza w równie wysokim stopniu. Czasem ostrzegał ją o tym jakiś instynkt, podpowiadający jej gdzieś głęboko w zakamarkach umysłu, że lepiej nie przekraczać tego progu. I wówczas na ogół słuchała się tego wewnętrznego głosu. Tak jak i tym razem. Czuła bo-wiem wyraźnie, że tego dnia mama nie byłaby zachwycona jej wieczornymi odwiedzinami.

Odwróciła się powoli i wróciła do pokoju. Wsłuchiwała się w uważnie w każdy swój krok, ale ich odgłos nie mógł w żaden sposób dotrzeć do uszu jej mamy. Była całkiem bezpieczna. Pokój, powiększony jaskrawym światłem, wydawał się idealnym miejscem na sen. Nic złego nie miało prawa się w nim przydarzyć. I ona była tego pewna. Z przyjemnością patrzyła na kolorowe drzewka, iskrzące się w jednostajnym oświetleniu, które przypominało jej raczej te spotykane w baj-kowych pałacach, niż w siermiężnych blokach. Niemo rozmawiając z nimi, położyła się do swojego łóżka. Szybko zamknęła oczy, by w razie czego udawać, że śpi, i spokojnie słuchała tego, co noc przynosiła jej na swoich czarnych skrzydłach. Bo przecież drzewa nie przerwały bezsłownego dialogu z nią. I jeszcze coś, ciemnego, czołgającego się po zielonej trawie, szeptało jakieś zaklęcia, opowia-dało przedziwne historie bez końca i początku, płynące zawsze jak rzeka, mamiło, że gdzieś istnieje coś, co zgubiła i co pragnie odnaleźć. I jeszcze na skraju świadomości, mimowolnie zapadającej w półsen, zbliżającej się do jego płynnych granic, obijało się co i raz to specyficzne skrzypienie, teraz już oswojone, jak szczurek w terrarium, na które nakładały się niby-jęki, niewyraźne, urywane szepty, wzrastające nagle, aż do krzyku, i gasnące po chwili, otulające Basię, Piotrka i Kasię, każde z nich w oddzielnej kapsule, unoszące w milczącej łodzi ku czemuś, co nie było poznane, bo poznane dopiero miało być, ku bramom nowego świata, lepszego czy gorszego, nikt nie wie...


fatalny+ 4 głosy
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
JAdziu 25 listopada 2002, 16:06
Mam tylko jedną prośbę:komentujcie.
Siano 26 listopada 2002, 14:07
Jakoś przebrnąłem - tak bez żadnych odczuć... Zbyt dużo słów, niski przekaz, trochę wlokące...
przysłano: 15 listopada 2002

Inne teksty autora

Dzień
JAdziu
Erotyk
Jadziu
Smutek
JAdziu
Idąc...
JAdziu
On
JAdziu

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca