Słońce zbliżyło się do środka swojej Drogi. Pokój był przesycony skwarem - żar wlewał się do środka każdą małą szczeliną, szparką, wnikał w każdą cząstkę kurzu i nadawał nowy sens jej krótkiemu istnieniu. Pościel na łóżku nie była już tą samą pościelą, była pościelą Południa, zmiętą i parną, kwiaty w wazonie też nie były już tymi samymi co rano; nawet on, Romek, nie był już Romkiem Porannym. Pokój był obcy; nierzeczywisty, poza nim, cień który nie zdążył się rozwiać. Czas było w Drogę.
W recepcji zmusił portfel do wyplucia jakichś resztek i zapłacił nimi za pobyt. Wyszedł z budynku i zanurzył się w różnobarwny tłum: fala dziwacznie brzmiących słów i dźwięków zakryła go i oszołomiła, dał się jej jednak swobodnie unieść, dbając jedynie o to żeby nie oddalić się zbytnio od dworca kolejowego. Mógł kluczyć; dłuższa droga odpowiadała mu: idąc żegnał oczyma mijane domy, drzewa, stragany, śniade, białe i żółte twarze, kopuły świątyń majaczące w oddali, niedotykalnych koczujących na ulicach i święte słonie których właściciele brali po dziesięć rupii za błogosławieństwo.
Niebo było dziś tak błękitne jak jego dusza. W liściach mijanych drzew, ciężkich, napęczniałych i mięsistych widział zieleń swoich oczu, a w sadzawkach ogrodów, przez które często wypadały mu skróty, przeglądał się jego umysł. W końcu dotarł do dworca. Na rozkładzie jazdy, który wisiał na ścianie, przeczytał: czternasta zero dwie - Tybet. Może być Tybet. Jeszcze zdąży. Zajął miejsce w kolejce, która kołysała się miarowo i wolniutko przesuwała do przodu, skręcając się niczym cielsko olbrzymiego węża. Przed nim stała kobieta o włosach siwych jak popiół i łkała przeraźliwie na ramieniu młodego mężczyzny, który tulił ją nieporadnie. Na jego twarzy malowała się bezradność. Romek odsunął się gwałtownie i potknął się o pasek od sandała który odpiął się, a teraz zwisał smętnie i ciągnął się po ziemi. Schylił się, żeby zapiąć sprzączkę i nagle zdał sobie sprawę, ze nie zna tej kobiety, ani tej która stoi za nim ani nikogo innego na tym dworcu. Obce twarze, obce głosy. Kurz - albo lepiej; ziarenka kurzu - nieprzyjemnie łaskoczące krtań. Nie znał ich. Nie wiedział co myślą i czują. Wyprostował się - poczuł jak pasek od plecaka, sztywny i twardy, wżyna się nieprzyjaźnie w jego ramię. Stał chwilę lekko otumaniony. Potem wyprostował się i spróbował odprężyć - i znowu spotkała go niespodzianka, bo mięśnie były mocno napięte i nie chciały się rozluźnić. Zebrał się w sobie aby oczyścić umysł - ale jego myśli wciąż wypełniał zgiełk lotniska, jego zapachy i kurz. Ktoś szturchnął go lekko, kolejka posuwała się do przodu. Zrobił krok i zmartwiał - tysiąc cieniutkich szpilek nagle przeniknęło jego ciało, mózg, myśli, DUSZĘ. Zachwiał się, zbladł, a oczy zaszły mu łzami. Znowu popchnęli go do przodu, i znowu, i znowu, pozwalał pchać się wciąż dalej i za każdym krokiem rozsypywał się na miliony odłamków.
Kiedy dotarł wreszcie do okienka otworzył usta, żeby poprosić o bilet, ale oparł się tylko ciężko o parapet i wlepił oczy w kasjerkę. Widział odbicie swojej woskowej twarzy w szybie, szeroko rozwarte oczy i usta.
„To Ja?” zapytał swego odbicia. „Tak, to ty” odpowiedziało odbicie i zbladło. „Jesteś taki blady” stwierdził, ale odbicie skrzywiło się. „Nie, to ty jesteś” powiedziało. W gardle zamieszkały mu nagle piaski pustyni. Stał tak aż kasjerka zaczęła mówić do niego coś ostro, nie rozumiał co, chociaż mówiła po angielsku. Nie rozumiał jej tak samo, jak Hindusów stojących zanim, którzy krzyczeli na niego i poszturchiwali w plecy.
— Tybet - wykrztusił tylko i odszedł od okienka mnąc bilet w dłoni i ciągnąc za sobą plecak. Usiadł na pobliskim murku oddychając bardzo głęboko. Miał wrażenie, że serce tłukące mu się jak oszalałe w piersi nie należy do niego.
Pociąg przyjechał wielki i rozklekotany. Panował w nim ścisk i zaduch, wszyscy wracali z wakacji do domów. Znalazł jakiś skrawek wolnego miejsca i wcisnął się w oparcie, nasuwając swój zniszczony, brązowy kapelusz na oczy, aby nikogo nie widzieć i nie być widzianym. Stara, sprawdzona metoda. Spróbował spać, ale mimo iż spał już w różnych miejscach, tym razem wiercił się na twardej kanapie, a głosy ludzi w różnych językach których nie rozumiał nie chciały odpłynąć.
Wyprostował się więc i omiótł wzrokiem przedział. Wtedy zobaczył buddyjskiego mnicha stojącego przy drzwiach i bacznie się mu przyglądającego. Ubrany był w czerwony strój, którego nazwę chyba kiedyś znał, a jego wygolona głowa świeciła się jak kostka masła. Uśmiechał się promiennie i zagadkowo, sprawiając przy tym wrażenie jakby kąciki jego warg miały zaraz spotkać się z tyłu głowy i rozciąć ją na pół.
Pociąg szarpnął wagonem i wszyscy potoczyli się na ścianę. Z półek pospadały bagaże, ktoś dostał w głowę. Pociąg zahamował z wielkim świstem i zgrzytem, a ludzie biegali bezładnie, przeważnie kręcąc się w kółko i robiąc jeszcze większe zamieszanie. Jakiś mężczyzna próbował wyciągnąć z pod zwaliska bagaży i podróżnych kobietę, chyba ciężarną, ale nie szło mu to. Ludzie byli przerażeni i gwałtowni, a w jego ruchach był spokój, który przegrywał z tym zgiełkiem. Romek zbliżył się do niego i rozgarnął ludzi, a mężczyzna mógł podnieść kobietę. Rzeczywiście była ciężarna. Z głośników popłynął trzeszczący głos, który powiedział po angielsku że w poprzek drogi leży śnieg przyniesiony przez lawinę i pociąg nie może pojechać dalej. Potem powtórzył, zapewne to samo, po chińsku i w którymś z narzeczy hindi. Z pobliskiego miasteczka miano przysłać po nich samochody, żeby ich ewakuować. Zrobiło się jeszcze większe zamieszanie, kobiety zaczęły płakać, niektórzy dalej nie wiedzieli o co chodzi a większość na łeb i szyję pchała się do wyjścia. Romek wykorzystał ten czas aby dokładniej przyjrzeć się kobiecie - była ładna. Miała duże, orzechowe oczy i kasztanowe, falujące włosy miękko okalające jej twarz. Mężczyzna wyglądał jak Chrystus - zarośnięta twarz, włosy opadające aż na kark. W pewnym momencie jego oczy i oczy Romka spotkały się, i spod powiek tamtego trysnął strumień ognia który sprawił, że Romek zamarł w bezruchu i poddał się dreszczowi, który zaczął wędrować przez jego ciało od stóp aż po koniuszki włosów. Mężczyzna odwrócił wzrok i schował płomienie za powiekami, jak gdyby nigdy ich nie było. Romek siedział i wpatrywał się weń usilnie, ale nie napotkał więcej jego oczu.
Pierwsze samochody przyjechały po godzinie. Wszyscy rzucili się do wyjść, ale ludzi zabierano po kolei, wagonami. Kiedy przyszła ich kolej i gdy dotarli na miejsce zapadał już zmierzch. Pomyślał, że chyba nie znajdzie już noclegu, bo ich wagon był gdzieś na szarym końcu a hotele zapewne wypełnili już podróżni z tych pierwszych. Zagadnął o to parę osób które z nim jechały, ale byli to dziwnym trafem albo miejscowi, albo nie rozumieli po angielsku. Błąkał się chwilę po ulicy, na której wysiedli, kiedy ktoś dotknął go w ramię - był to tamten mnich. Zaproponował mu nocleg w klasztorze.
Samochód który miał ich zawieść na miejsce znaleźć było ciężko, choć Lama utrzymywał, że to nie daleko. Chmurzyło się. Po drodze natknęli się na mężczyznę i ciężarną kobietę z pociągu. Siedzieli przytuleni na kamiennej ławeczce i drżeli z zimna. Lama zatrzymał się przy nich i porozmawiał z nimi chwilę po rosyjsku. Dalej poszli razem, i w końcu udało się im znaleźć kierowcę. Przepłacili przy tym chyba solidnie. Jechali długo pod górę, droga robiła się coraz węższa i węższa. Kiedy mnich kazał kierowcy się zatrzymać było już całkiem ciemno i padał śnieg.
— Dalej już pójdziemy piechotą - powiedział do nich po angielsku. Kierowca pomógł im wyładować bagaże, ale nie odchodził. Patrzył na nich niezdecydowanie.
— Zrobiło się ciemno. Pada śnieg.
— Tak - powiedział lama i uśmiechnął się.
Samochód został na drodze, za załomem skalnym. Kierowca oglądał się raz po raz. Pięli się pod górę stromą ścieżką pomiędzy nagimi, ostrymi skałami. Było ciemno, nie widzieli dobrze nawet swoich stóp. W tej miękkiej, bezdennej czerni wszystkie rzeczy były się duże i groźne.
Klasztor wznosił się na szczycie kamienny i ogromny, jakby wyciosany z litej skały. Lama poprowadził ich do bramy i pociągnął za sznur dzwonka, spleciony z dwóch innych - czerwonego i białego i zakończony dużym chwastem. Dostali coś do jedzenia; Romek nawet nie miał siły spojrzeć, żeby zorientować się co to. Rzucił się na posłanie i zasnął kamiennym snem. Ostatnim co pamiętał, było miarowe chrapanie kierowcy, przyjemnie wibrujące mu w uszach.
Ranek przyszedł szary i leniwy. Za oknem tańczyły białe płatki, bezwolne, miotane na wszystkie strony gwałtownymi podmuchami wiatru. Romek patrzył na tę chaotyczną szamotaninę zza mgły, którą zostawiły mu na powiekach senne wizje. Panujące zimno sprawiło, że nawet nie poruszył się ani nie podniósł ciężkiej głowy, żeby tylko nie stracić ciepła nagromadzonego we śnie. Jego oczy krążyły po podłodze, ścianach, prześlizgiwały się wolno z jednego kamienia na drugi. Omiotły kierowcę który spał wciąż twardo pod swoim kocem i odnalazły dwie sylwetki na materacu pod oknem. Obie cicho, miarowo powtarzały po rosyjsku coś, co mogło być tylko modlitwą. Mężczyzna bił pokłony przed małym obrazkiem mieniącym się starym, przybrudzonym złotem; kobieta jedynie klęczała na piętach składając dłonie, pewnie przeszkadzał jej brzuch. Romek uczuł w gardle gorycz, która przesuwała się coraz wyżej i wyżej aż nagle dotarła do oczu, które zaczęły boleśnie piec. Skrzywił się i gwałtownie odwrócił do ściany. Zacisnął powieki jak najmocniej i zasnął.
Dziewczyna miała na imię Maria, a jej mąż Piotr. Ich głosy zawsze były spokojne, ciche i miarowe a oczy szkliły się jak palone ogniem gorączki.
— Mów mi Pietia - powiedział po angielsku ze śpiewnym rosyjskim akcentem, podając Romkowi swoją wąską, wysuszoną dłoń. Potem nie widywał Pietii prawie wcale. Szybko wkręcił się w rytm klasztornego życia i prawie przez cały czas pomagał mnichom w ich codziennych zajęciach. Widział jego suchą, drobną sylwetkę w kłębowisku szafranowych płaszczy, pomagającą przygotowywać posiłki albo zgarniającą do misy śnieg na wodę. Kierowca też był zawsze gdzieś obok, śmiali się i rozmawiali, zawsze otoczeni gromadką ciekawskich nowicjuszy. Gdy nadchodził czas na medytację, Romek przyłączał się do sanghi. Pietia wracał do celi. Wracał odmawiać różaniec. Wracał, żeby odmawiać go z Marią i trzymać dłonie na jej brzuchu. Dlatego Romek szedł na medytację i był szczęśliwy, bez słów, bez dogmatów, bez Marii.
Medytacja wypełniała mnichom kilka godzin, resztę dnia spędzali na pracy. Romek wracał wtedy do swojej celi i leżał bez ruchu na materacu, na tysiąc sposobów odczuwając jego rowki, wgłębienia i bruzdy. Jego lama zapytał się czy medytacja daje mu spokój. Powiedział, ze tak. Uśmiechnął się tak szczerze i szczęśliwie. Powiedział, że medytacja odmieniła jego życie że daje mu spokój i szczęście. Że dzięki niej widzi siebie takiego jakim jest naprawdę. Że pozbył się ograniczeń swojego „ego”, „ja”. Że czuje się jednością ze wszystkim. Zachrypł i nie mógł mówić więcej. Mnich patrzył na niego; uśmiechnął się i odszedł do swoich zajęć, a on wrócił na materac. Tej nocy znowu usnął dopiero nad ranem.
Obudził się zaraz, słońce przesłonione przez wirującą mgławicę płatków znajdowało się już wysoko na horyzoncie. Usiadł i poczuł, że jest mu niedobrze. Zerwał się i wybiegł na dwór, żeby przez długie chwile samotnie wymiotować na śniegu. Nie zdążył nawet nic na siebie narzucić i teraz płatki śniegu stykając się z jego cienką flanelową koszulą przenikały przez nią bez trudu, a docierając do rozpalonej powierzchni skóry spływały mu po plecach zimnymi strużkami. Klęczał na czworakach, podpierając się rękami które ledwo utrzymywały ciężar jego ciała i chwytał łapczywie powietrze. Miał wrażenie, że zaraz się przewróci; nie dostrzegał mrozu ani śniegu, które sprawiały, że jego dłonie sztywniały i czerwieniały coraz bardziej. Kilka razy fala mdłości mijała; czekał na nią dopóki zimno nie stało się zbyt dotkliwe, wtedy wstawał i robił zataczając się kilka kroków; ale szybko nowe torsje powalały go z powrotem na klęczki niedaleko od miejsca jego poprzedniego upadku, które znaczyło się na śniegu żółtymi plamami. Kiedy po raz kolejny klęczał czekając aż wszystko zacznie się odnowa, usłyszał zbliżające się głosy. Pierwszy rozpoznał bez trudu - należał do Marii. Drugi był głosem jego mnicha.
Mógł wyraźnie rozróżnić słowa. Przechadzali się po dziedzińcu a lama opowiadał Marii o śniegu; o tym, że każdy płatek jest inny i wiruje inaczej niż pozostałe, a mimo to razem tworzą całość, śnieżycę, i coś dalej w tym stylu. Romek wiedział, że była to jedna z buddyjskich przypowieści. Lama opowiadał ją Chrześcijance, która wierzyła, że Bóg mówi słowami tak jak człowiek. On znał każdą z wschodnich mantr i wiedział, co to jest brahman. Lama nie opowiadał mu przypowieści.
Nie chciał, żeby go znaleźli. Wtedy potężna fala torsji wstrząsnęła nim wyjątkowo głośno. Już za chwilę byli przy nim, podnosząc go z ziemi. Wokół wibrował jakiś dźwięk, i po chwili dotarło do niego, że to on tak rozpaczliwie szlocha, że łzy spływają mu po twarzy, kapią z nosa i z podbródka i mieszają się z tym wszystkim co ma na ubraniu.
Przenieśli go do jego celi. Mnich przyniósł naczynie z gorącą wodą i dał mu do picia jakiś wywar. Nie otwierał nawet oczu, kiedy tamten go poił, pragnął jedynie snu. Wtedy poczuł że Maria go rozbiera. Ściągnęła z niego mokrą koszulę i spodnie, a potem zaczęła przecierać jego zmarznięte ciało gorącą szmatką. Czuł, jak jej palce dotykają go delikatnie. Poczuł, że mnicha nie ma już z nimi, poddał się więc pieszczocie jej dłoni i poczuł jak obmywa go jej Miłość. Rozluźnił ciało; myśli: stał się pustym dzbanem, czarą, którą wypełniała Maria. Kiedy śnieżyca ustanie i będą już w miasteczku uciekną razem. I będą mieli dziecko. Nawet jeśli to nie on dał mu nasienie. Maria schyliła się i musnęła czule jego ucho. Strumień prądu przebiegł przez jego kręgosłup i napełnił go drżeniem od najmniejszej żyłki w palcu u nogi aż po wszystkie czakry. Czuł jej oddech tuż przy swoich wargach i widział jak jej usta rozchylają się -
— Tak nam ciebie żal - wyszeptała.
Odepchnął jej dłoń.
— I całkiem niepotrzebnie.
Okręcił się kocem i odwrócił do kamiennej ściany, po czym zapadł w sen bez snów. Nie był całkowicie przytomny a jednak świadom tego co działo się wokół. Raz chyba nawet otworzył oczy i zobaczył, że cała sangha zebrała się w celi, żeby GO pielęgnować: dziesiątki, setki bliźniaczych, tak samo uśmiechających się lamów pchających się, żeby zrobić Mu okład na czole.
— Mama - powiedział. Lamowie, co do jednego, uśmiechnęli się wręcz niemożliwie szeroko i przekrzywili zabawnie głowy jak kurczaki. Oderwali się od swoich zajęć i sutr, żeby do Niego przyjść. Dziwne tylko, że wcześniej nie zauważył, iż wszyscy w sandze mają twarz mnicha który go tu przyprowadził.
— To dlatego, że wszystko jest jednym, prawda? - powiedział na głos i cała sangha chyba odpowiedziała „tak”. - Zrozumiałem to dzięki medytacji - pochwalił się. Mnisi uśmiechali się cały czas tak samo i nacierali Go czymś zimnym i ciepłym zarazem, co pachniało trochę jak rumianek. Czy nacierali go wszyscy jednocześnie? Nie wiedział. Zaintrygowało go to, ale chyba byłoby niegrzecznym zapytać się o to wprost. Pozwolił więc tym tysiącom rąk pielęgnować dalej Jego ciało. - Medytacja daje prawdziwy kontakt z Absolutem. Jest czymś żywym, namacalnym - westchnął i uczuł jak własne słowa spływają mu do gardła niczym słodki likier. - To nie jest doktryna ani żadne przykazania, to się dzieje TU, TERAZ, NAPRAWDĘ... - nagle chwycił gwałtownie najbliższego mnicha za ramię; czarka z wywarem wypadła mu z dłoni i potoczyła się po podłodze, i w tym samym czasie setki innych czarek poszło w jej ślady, napełniając jego głowę nieznośnym brzękiem i dzwonieniem, który trwał, trwał i trwał, jakby nigdy nie miał umilknąć ale odradzać się w nieskończoność wciąż na nowo w łańcuchu sansary.
— TO CO INNEGO NIŻ DOGMATY I RÓŻAŃCE MEDYTACJA SPRAWIA ŻE MOŻESZ POKONAĆ OGRANICZENIA WŁASNEGO JA I ZJEDNOCZYĆ SIĘ Z WRZECHŚWIATEM W DOSKONAŁYM AKCIE POKOJU I MIŁOŚCI - w tym momencie zacharczał i zapluł się; prawie nie mógł oddychać. Zaczął spazmatycznie tarmosić mnichem jakby chciał wytrząść z niego całe życie i równie niespodziewanie opadł z sił, runął na posłanie. Poluzował uchwyt na ramieniu lamy; jego palce bezwładnie opadły na materac. Na oliwkowej skórze mnicha zakwitła czerwona pręga. Romek zaczął szlochać; lama delikatnie obmył jego twarz z piany.
— A oni tylko klepią to swoje Zdrowaś Mario - szepnął ostatkiem sił.
— No tak - zgodził się mnich i zakręcił swoim młynkiem modlitewnym. - Om Mani Padme Hum - wymamrotał. I wyszedł.
Obudził się w pustej celi. Mniejszej. Był teraz sam i nikt mu nie przeszkadzał, mógł leżeć na materacu i wsłuchiwać się w pustkę. Któregoś popołudnia leżał skurczony jak embrion, tak jak przyszedł na ten świat i usłyszał miarowy oddech tuż nad swoją głową. Serce zabiło mu mocniej ale starał się, żeby glos mu nie drżał:
— Wiem, że jesteś Śmierć - zabierz mnie szybko, abym mógł zacząć nowe życie i osiągnąć mokszę w następnym wcieleniu.
— Nie rozumiem po polsku - usłyszał charakterystyczną tybetańską angielszczyznę i usiadł gwałtownie na posłaniu. Stał przed nim jego lama ubrany w ciepłą filcową kurtkę i czapkę z klapami na uszy.
— Śnieg wreszcie przestał padać. Pomożesz nam oczyścić dziedziniec?
Razem z lamami wyszedł na mury. Śnieg zalegał wszędzie grubą warstwą. Panowała cisza. Góry wznosiły się ku niebu wszędzie na około, ogromne i nieruchome. W powietrzu unosił się zapach mrozu, suchy i przenikliwy, jakby wyostrzając krawędzie i barwy wszystkiego, czyniąc świat niemożliwie prawdziwym. Romek chwycił za łopatę i wszystko - śmierć, pustka - straciło swoją realność. Czuł jak grube krople potu spływają mu po barkach pod wełnianym swetrem. Cisza wokół zaczarowała go. Zerkał na sylwetki mnichów zawiniętych dokładnie w ciepłe bawełniane okrycia, które włożyli pod swoje czerwone szaty. Ich oczy, szeroko otwarte, śledziły uważnie każdy ruch rąk, jakby nie było ważniejszej czynności na świecie niż odgarnianie śniegu. Pietia mordował się ze swoim szpadlem tuż obok. Był mniejszy i wątlejszy; małe mięśnie biegały mu niespokojnie pod cienką koszulą niczym myszki. Oczy płonęły w ciemnej twarzy, okraszonej teraz krwistym rumieńcem, a krucze włosy sterczały dziko na wszystkie strony świata. Właściwie równie dobrze mógłby być zrobiony z tego co łopata w jego rękach albo z gór.
Ciekawe co byłoby gdyby mu o tym powiedział. Ale Pietia jest Chrześcijaninem więc nie zrozumie takich rzeczy. Poza tym przecież nie odezwie się do niego, bo Maria powiedziała mu wszystko, jak odepchnął jej pomocną dłoń, jak chciał ją uwieść... Pietia go nienawidzi... zgarbił się, przymknął oczy i przylgnął do zydla.
— Dobrze się czujesz?
Pietia stał przy nim patrząc na niego z troską i uśmiechając się promiennie.
— Ja? - otworzył szeroko oczy.
— No przecież czułeś się źle ostatnio -
— No tak - faktycznie trochę źle się czułem - powiedział.
Romek pracował. Tak dawno nie widział Marii. Pracował z Pietią. Pomagał lamom, zawsze koło tego brodatego Rosjanina, patrząc jak tamten np. pracuje łopatą, podczas gdy w jego przypadku był zawsze Romek i łopata. Zaczęło zmierzchać. Mnisi ruszyli do swoich medytacji i modlitewnych młynków. Zostanie z Pietią. Ale Pietii nie było - jego sylwetka niknęła już za zakrętem. Zaczął biec. Śnieg tryskał mu z pod butów.
Pietia odwrócił się, spojrzał czarnymi, bezdennymi oczami. Wtedy Romek przypomniał sobie, gdzie tamten idzie. Stali naprzeciwko siebie. Romek odwrócił się, oparł o mur i utkwił wzrok w jakiejś górze naprzeciwko. Wydała mu się nad wyraz interesująca.
— Pietia, co to właściwie jest różaniec?
— To cudowna rzecz. Dzięki której mogę zapomnieć o własnym grzesznym istnieniu i zatopić się w Bogu w uwielbieniu, pokoju i... wszystko w porządku?
— Tak - tylko nagle... nagle przypomniałem sobie coś STRASZNIE ważnego...
Tup - tup... Tup - tup... Nogi niosły go wzdłuż klasztornego muru, w którym każdy kamień był dokładnie na swoim miejscu, każdy kamień był po części murem, a mur klasztorem, klasztor skałą z której wyrastał i w której wykute były jego fundamenty. Skała ta była jedną z wielu tworzących masyw Himalajów. Himalaje narodziły się z niespokojnego wnętrza Ziemi, a ona z rozpalonego łona Wszechświata. Kamień i Wszechświat nie różniły się więc tak bardzo.
Romek zawył i rzucił się na kolana, tłukąc głową w twarde podłoże, aż słona szkarłatna stróżka pociekła mu po czole i wolno spłynęła po spierzchniętym wzgórku warg. Okrągłe czerwone krople rytmicznie spadały z jego podbródka żeby zaraz skryć się w jednej ze szczelin prowadzących jakąś tam zawiłą i krętą drogą w głąb, do serca Ziemi.
Poczuł na głowie delikatny dotyk. Ta chwila trwała krótko, dłoń cofnęła się zaraz z niebywałą szybkością. Nie zdarzył jej odepchnąć ani krzyknąć, że jej nienawidzi. Poruszył się niespokojnie i musnął niechcący brzuch Marii; był martwy. Jakby w środku nie było nic. Ale przecież wszędzie było życie, tylko chowało się przed nim; wszędzie wokół były małe żyjątka których nie widział: rosły, jadły, rozmnażały się i oddychały. Były bo były. Bo tak było od zawsze. Były bo nie potrafiły inaczej. Jadły gdy odczuwały głód, piły gdy odczuwały pragnienie. Kiedy nadszedł czas składały jaja albo rodziły młode. Potem ich organizmy starzały się i umierały, rozkładane przez tysiąc innych stworzeń, zlepków takich właśnie minionych żyć.
Nie poruszył się więc dłoń powróciła nad jego nieruchome ciało i zanurzyła się w gęstwinie jego włosów. Palce zaczęły w niej błądzić najpierw powoli, a potem trochę śmielej. Ciepło rozeszło się po całym jego ciele. Mógł ugryźć tą rękę. Albo podrapać.
— Czuję się taki sam - wykrztusił poprzez łzy. - Sam... sam jeden.
Palce zatrzymały się nagle zaskoczone a on poruszył się niespokojnie. Wtedy zaczęły wędrować po jego głowie pewniej i radośniej.
— Przecież nawet kamienie pod tobą mówią ci nieustannie, że nie jesteś sam.
— Kamienie nie są. Człowiek tak. Jest czymś więcej niż kamień i dlatego nigdy nie może mu dorównać. - połknął łzy. - Wiesz w ogóle o czym ja mówię?
— O grzechu pierworodnym.
Wiatr szumiał wokoło, subtelnymi dmuchnięciami unosząc w powietrze drobiny śniegu i lodu. Przesycone nimi powietrze migotało w słońcu jak diamenty. Maria patrzyła w dół; jej ciemne rzęsy ocieniały różowe, płonące skronie.
— No dobrze - powiedział powoli. - Ale posłuchaj Mario: jest sposób, żeby to zniknęło. Wiem, że wy Chrześcijanie nie wierzycie w takie rzeczy... ale ja, przez medytację pokonałem ten wasz grzech - wtedy czułem się idealnie w swoim czasie i przestrzeni, bezpieczny... wokół pulsował strumień kosmicznej energii w którym zawsze mogłem się schronić i którego byłem częścią... - poczuł jak w gardle robi mu się bardzo sucho i bardzo ciasno.
— Romek... Romek nie płacz - może zapytaj się Pietii, on na pewno będzie znał odpowiedź.
— A ty? - otarł łzy. - Co ty o tym myślisz?
Milczała.
— Zrozumiem. Obiecuję.
— To wszystko o czym mówisz osiąga się dzięki łasce uświęcającej.
— Dlaczego łaska znika?
— Przez grzech.
Zaczął się śmiać. Otrzepał się i stanął nad nią szeroko rozstawiając nogi i opierając dłonie na biodrach.
— To bardzo dziwne. Wiesz dlaczego?
— Nie - powiedziała cicho.
— Bo JA jestem w porządku. Jestem ABSOLUTNIE w porządku.
Romek przytulił się do ściany i patrzył na blade, na wpół obnażone ciało Marii wygięte w łuk i zwijające się w niesamowitych drgawkach. Milczał. Dwójka mnichów podtrzymywała ją a ona kucała nad miękkim materacem i raz po raz targała swój ogromny brzuch do góry krzycząc przez zaciśnięte zęby, które obnażone i pokryte pianą żółto połyskiwały w świetle oliwnej lampy. Pietia ściskał Marię za rękę i biegał po niej to tu to tam niespokojnymi oczyma przepełnionymi czarnymi jeziorami źrenic. Jeden z mnichów odsunął go łagodnie i przywołał skinieniem dłoni Romka. Rozsunął szeroko jego dłonie i położył na nich miękki, puchaty ręcznik. Maria otworzyła usta i zaczęła wrzeszczeć; z kącika warg pociekła jej strużka śliny; powieki rozwarła szeroko, odsłaniając przekrwione piłeczki oczu. Romek ujrzał, jak jej wielki, napięty brzuch zaczyna się poruszać i pulsować; najpierw w górze, pod piersiami, a potem niżej i niżej. Moment, kiedy motyl wypełza z kokonu sfilmowany ale puszczony od tyłu, w odwrotnym kierunku. Maria umilkła. Zaczęła łapać i wydmuchiwać powietrze w dziwny sposób a na jej twarzy rozlała się cisza. Przeć zaczęła dopiero teraz.
Własne dłonie zaczęły mu niesamowicie ciążyć a kiedy spojrzał na nie ujrzał że trzyma małe, pomarszczone, czerwone stworzenie upaprane w białej mączce jak naleśnik. Krzyczało z mocą jakiej nie spodziewał by się po tych wątłych członkach. Niespodziewanie przerwało i spojrzało na niego wielkimi szarymi oczyma.
Na Romka runął cały świat, przygniótł go i zmiażdżył. Zachwiał się jak zamroczony a wszystko wokół zlało się ze sobą, z nim, porwało go, obezwładniło i uniosło. Patrzyło i uśmiechało się drwiąco. Potem zamknęło oczy a kiedy otwarło je na powrót była w nich jedynie dzika żądza jedzenia.
Romek spojrzał na swoje ręce, które teraz ostrożnie zawijały to kruche stworzenie w miękką puchatość ręcznika. Ich ruchy były delikatne, czułe i lękliwe.
Śnieżyca rozpętała się na nowo po kilku dniach. Dziewczynkę nazwano Marią - Nataszą, a nieoficjalnie Małą Marią. Pietia i Maria przestali się w ogóle odzywać; siedzieli razem wpatrując się w małą, różową buzię i uśmiechali się. Kiedy Romek słyszał głos któregoś z nich wzdrygał się; trawy rosną w milczeniu, czasem szumią, ale mówiąca trawa to zgroza. On sam, w nocy i na jawie śnił o oczach tego różowego dziecka. Te oczy zaczęły błyszczeć szkliście, różowa buzia stała się blada, a za chwilę rozpalona do czerwoności. Uśmiech powoli zniknął z twarzy Marii i z twarzy Pietii.
Romek usłyszał straszne, okrutne słówko szeptane sobie po kątach: szpital. Szpital. Szpital był w miasteczku, w dolinie, oddzielony kilometrami pionowych skał i zwałami śniegu, który wciąż padał.
Kierowca zaszył się gdzieś, żeby nie słyszeć słowa szpital. I Romek powiedział „ja pojadę”. Kierowca dał mu kluczyki, a mnisi błogosławieństwo. Odprowadzili go do bramy wielkimi uśmiechami tylko kierowca się nie uśmiechał. To był naprawdę prawie nowy samochód.
Prowadził w milczeniu wpatrując się we wstęgę drogi, której coraz to nowe odcinki wyłaniały się z mroku. Słyszał swój nerwowy oddech, jednostajny szum silnika i słowa modlitwy szeptane na tylnym siedzeniu, upadające na koc gdzie leżała Mała Maria jak małe, żarzące się węgielki. Romek odwrócił głowę i spojrzał na nich przez ramię - klęczeli nad kocykiem ze złożonymi dłońmi i przymkniętymi oczyma. Oczy dziecka jarzyły się w pozbawionej włosów, okrągłej główce, szeroko otwarte i szkliste; patrzyły na to wszystko bez niepokoju. W pewnym momencie spoczęły na Romku, i dziecko rozciągnęło usta w najbardziej chyba szerokim uśmiechu na świecie; miał wrażenie, że kąciki jego ust spotkają się z tyłu głowy i rozetną ją na pół.
Zabrakło mu oddechu.
Wciągnął powietrze ze świstem do płuc. Patrzył na tą małą istotkę która tam, na górze wyglądała jak gasnąca świeca i otwierał oczy szeroko, szeroko, aż przybrały niemal idealnie okrągły kształt, a ona uśmiechała się nadal i wpatrywała się weń z ironią. Małe, szare oczy; w czarnym zwierciadle źrenic widział swoją twarz i skurczone sylwetki Marii i Pietii, widział śnieg szalejący wokół; płatki kreśliły w powietrzu skomplikowane wzory, i wiedział teraz, gdyby nie było choć jednego z nich, reszta tańczyłaby zupełnie inaczej. Oczy powiększyły się, urosły do monstrualnych rozmiarów, a on malutki przykucnął gdzieś w ich kąciku i pozwalał, żeby Wszystko To co w nich się mieściło przepływało przez niego swobodnie, wymywało - jak fale koryto rzeki - i czuł jak unosi go hen, w swoją głąb. Zobaczył siebie na siedzeniu kierowcy, odwróconego do tyłu z twarzą bladą i woskową jak wtedy w kolejce w Delhi. Oczy miał duże i okrągłe a usta zabawnie rozchylone. Patrzył sobie prosto w twarz. Więc był tu tylko na chwilę. Uśmiechnął się i ten drugi też się uśmiechnął; wyciągnął ku niemu rękę - była maleńka i ubrana w wełnianą, różową rękawiczkę.
Za plecami Romka otwierała się czarna czeluść drogi w której otwartą paszczę się staczali a on siedział nieruchomo, sztywno i martwo znów tylko w jednym miejscu. Jego serce stało się malutkie jak orzeszek i kurczyło się z każdą chwilą bardziej. Teraz wiedział. Zadrżał - Pietia... Maria... Podniósł głowę i zrozumiał, że żadne słowa nie zostały mu przeznaczone.
Spoglądali gdzieś za niego, płonąc. Jarzyły się ich całe twarze, całe ciało; rozsiewali ten blask wokół i zdawali się wyrastać ze skórzanej, brudnej kanapy samochodu, którą prześwietlał teraz alabastrowy blask. Nie widział tego, co oni. Poczuł, że coś w nim pęka; przestał się opierać i na powrót runął w swoją Głąb: zanurzył się w sobie nie pragnąc ujrzeć niczego i zobaczył Prawdę - dziesiątki, setki skorpionów ze skierowanymi w górę odwłokami, z których kapała nienawiść. Skorpiony wiły się i pocierały nawzajem o swoje pancerze, wspinały jedne na drugie, i bezustannie kotłowały, walcząc o miejsce na powierzchni; było ich mnóstwo, niezliczone mnóstwo. Każdy skorpion nosił jego twarz. Zaczął płakać; nauczył się tego przez ostatnie tygodnie i łzy popłynęły utartym, znanym dobrze szlakiem.
Nie patrzył na kocyk u stóp Marii, wiedział, że nie ma tam już nic prócz małego ciałka.
Wiedział też, że uszy napełni mu huk i świst zanim jeszcze przyszłość zaczęła się stawać. Los stał z szacunkiem z boku i czekał aż będzie gotowy; więc zdjął dłonie z kierownicy i zamknął oczy. A wtedy świat stanął na głowie i rozbłysł -
Nigdy żadnych znaków zapytania.
Wokoło kręcili się ludzie przemawiający w hindi, którego nie rozumiał. W końcu przysłano do niego grubego, smagłego doktora z czarną, nastroszoną brodą i programowo dobrotliwym uśmiechem, który potrafił mówić po angielsku. Lekarz pokręcił się chwilę przy jego łóżku, pokartkował jakieś papiery, a w końcu klepnął go rubasznie w plecy i zapytał co tam u niego słychać. Odpowiedział, że w porządku, a potem zajęli się bliżej jego głową, karkiem i innymi częściami ciała, ukrytymi pod grubą warstwą bandaży. Przez cały czas na pogodnej twarzy lekarza błądził cień, który w końcu zmaterializował się w słowach.
— A twoi przyjaciele.... tamci... - powiedział, ale Romek mu przerwał.
— Wiem - nie żyją - i wyszczerzył zęby w grymasie, którego nie mógł zobaczyć, ale wiedział, że jest niesamowity. Lekarz zamarł. A potem powiedział że, świat i tak jest piękny, i że i tak warto żyć, i że wszystko się ułoży - a on kiwał tylko radośnie głową nie mogąc zmusić się do pozbycia się tego uśmiechu z ust. Lekarz odszedł tak samo pogodny jak przyszedł, ale wieczorem na tacy z lekarstwami spoczywały dwie dodatkowe pigułki.
Minął jakiś czas, i wcale nie był to czas długi, i pozwolono mu opuścić szpital. Kiedy szedł korytarzem, chłonąc jego chłód i białość, czuł jak wszystko w nim kołysze się leniwie w rytm jego kroków. Minął kobietę siedzącą samotnie na wózku. Przystanął. Była to ta sama kobieta która płakała w kolejce na dworcu w Delhi. Przystanął i pocałował ją w nos. Popatrzyła na niego zdziwiona, ale w jej oczach mieszkał już tylko popiół. Jej skóra, sucha i chropowata była tą samą skórą którą nosił na swoich rękach, zniszczonych przez mróz. Ruszył korytarzem dalej i stanął w drzwiach wyjściowych - dzień jeszcze był jasny, ostatnie ciepłe promienie słońca obmywały ten blady, mglisty krajobraz. Zarzucił plecak na ramię i postawił stopę na pełnej kurzu Drodze. Zanurzył się w nią i powoli ruszył ku górom majaczącym na horyzoncie. Droga pod stopami mówiła mu, że zaprowadzi go na szczyt. Wiedział, że tam czeka go zakręt i że nie wie, co znajdzie za nim. Zakręt był częścią Drogi.