Odeszła, pełna wszystkiego a zarazem tak pusta, że słyszała wiatr świszczący w szczelinach swojej duszy; odeszła - nie posiadając nic oprócz garści kompleksów, zranień i spłowiałej, wyblakłej nienawiści, skierowanej głównie przeciw sobie. Odeszła bo przypomniała sobie obietnicę, którą kiedyś dało jej Słońce - ale wtedy Robert był bliżej, był bardziej wyrazisty i oferował coś namacalnego, oferował ciepłe ramiona i mokre wargi - nie była to może ta Miłość, złota i wszechogarniająca, w której mogłaby płynąć gdyby powędrowała na wschód, tam, gdzie Słońce się rodzi; ale była to przynajmniej obietnica solidnego rżnięcia co wieczór i zawsze, kiedy tylko miał na to ochotę.
Odchodząc resztkami sił zdobyła się na jakąś namiastkę satysfakcji: bała się zawsze i nienawidziła ich, bo nie pozwalali się kochać; przerażało ją to, co robią, ta śmierć, którą codziennie pili z kryształowych pucharów beznadziei aby perfidnie przedłużać agonię, żeby nie widzieć promieni słońca prześwitującego przez dziury w dachu, światła dnia, żeby w ogóle zapomnieć, że on istnieje, bo wtedy, wtedy mogłoby się okazać, że gdyby tylko chcieli, mogliby coś zmienić...
Ona odchodzi: umrze - bo chyba już nic jej nie pozostało - ale umrze po swojemu, może nawet w ciepłej, słonecznej plamie, kradnąc ostatnie święte promienie, zanim otworzy się przed nią ta czarna, ślepa jama. Dlaczego właściwie z nimi była - może dlatego, żeby ich kochać, do krwi, beznadziejnie i rozpaczliwie, bez wzajemności; tak bardzo, jak sama desperacko tego pragnęła, jednocześnie będąc świadomą, że nigdy tego nie dostanie, bo nic w niej nie ma - niepełna, dziurawa jak sito. Każda miłość przesączała się przez nią tylko sprawiając, ze dziury były większe.
ADONAI -
marana tha
marana tha
marana tha
Słońce wzeszło i rozelśniło się nieśmiało nad szarą, betonową dżunglą. Pieściło spękane płyty delikatnymi pocałunkami, pierwszy raz po zimowych mrozach. Wyciągnęła ku Niemu szyję i dłonie. A więc było. Było, a oni wszyscy tam okłamywali ją, siebie, siebie nawzajem. Po policzkach popłynęły jej łzy, ale nie było w nich żalu. Cieszyła się, że mogła Je zobaczyć i mrużyła oczy od złotego blasku, nie chcąc jednak ich zamykać, odwracać głowy. Położyła się na chodniku i wtuliła w twardy beton: wydał się jej ciepły i przytulny, choć wiedziała, że jest dopiero koniec lutego. Ale wiedziała teraz więcej i czuła więcej; dlatego, że była pusta coś, przed czym zawsze się broniła mogło teraz przepływać przez nią swobodnie i unosić ze sobą. Zamknęła oczy. Chciałaby powiedzieć Michałowi, że widziała Słońce. Chciałaby powiedzieć mu, że ogrzała się i jej zmrożone, obolałe serce znowu zaczęło bić... Mogliby spróbować nauczyć się kochać, tak; skończyć z szantażem i umartwianiem się. Ale już nie zdąży. Robiło się coraz bardziej cicho, cicho i spokojnie. Świat wybuchł chmarą złotych świateł i motyli, które trzepotały się bezszelestnie wokół niej, muskały skrzydłami jej twarz. Jeden z nich zamknął jej usta pocałunkiem; wtedy skuliła się, zwinęła w kłębek, w takiej samej pozycji jak kiedyś, dawno, dawno temu - i szepnęła szczęśliwie: „Nie ma czarnych ślepych jam” -
I wróciła.
17. V. 2000