Literatura

Katharsis (opowiadanie)

Flawer Power

Pewnego dnia po prostu obudziła się i odeszła; wyplątała spod czyjegoś spoconego ciała i zataczając się, potykając o śpiące wszędzie i śniące o czarnych wargach śmierci cienie, wydostała się na cuchnącą klatkę schodową i zbiegła po schodach...
Pewnego dnia po prostu obudziła się i odeszła; wyplątała spod czyjegoś spoconego ciała i zataczając się, potykając o śpiące wszędzie i śniące o czarnych wargach śmierci cienie, wydostała się na cuchnącą klatkę schodową i zbiegła po schodach - najpierw szaleńczo, obłąkańczo, a potem ostrożnie, wolno - weszła w brudny, miejski świt. Słońce, blade jeszcze, zimowe, wzeszło już na horyzoncie ale latarnie wciąż jeszcze się paliły. Odeszła, syta bolesnych, nudnych orgazmów które przynosiły już tylko kłucie i samotność; syta pocałunków bez miłości i bezosobowych, desperackich objęć i przytuleń. W progu potknęła się o Michała z którym zawsze razem spijała krew i spermę z ust i dłoni Roberta, z którym zawsze razem spijała czarny jad ze wspomnień, kiedy Roberta nie było w pobliżu, kiedy był z kimś innym. Bo dla niej liczył się tylko on: zawsze, wszędzie - tylko on. Inni, inni potrzebowali zawsze czegoś jeszcze, wina czerwonego jak krew, białego proszku - jej wystarczył on, tylko on: kiedy był w pobliżu kuliła się u jego stóp i skomlała o jeden jego dotyk; zawsze miała wrażenie, że ten dotyk ją wyzwoli, ze już nigdy nie będzie musiała płakać po kątach i nigdy już nie będzie sama; ale przychodził tylko ból - wielki, przeszywający, który przewiercał ja na wskroś, zawierał w sobie, zawierał w sobie i zabijał... jednocześnie dając tą perwersyjną, jedyną w swoim rodzaju rozkosz. Tego nie można było przeżyć; dlatego zawsze umierał w niej jakiś kawałek, bo z każdym dniem czuła mniej i mniej...

Odeszła, pełna wszystkiego a zarazem tak pusta, że słyszała wiatr świszczący w szczelinach swojej duszy; odeszła - nie posiadając nic oprócz garści kompleksów, zranień i spłowiałej, wyblakłej nienawiści, skierowanej głównie przeciw sobie. Odeszła bo przypomniała sobie obietnicę, którą kiedyś dało jej Słońce - ale wtedy Robert był bliżej, był bardziej wyrazisty i oferował coś namacalnego, oferował ciepłe ramiona i mokre wargi - nie była to może ta Miłość, złota i wszechogarniająca, w której mogłaby płynąć gdyby powędrowała na wschód, tam, gdzie Słońce się rodzi; ale była to przynajmniej obietnica solidnego rżnięcia co wieczór i zawsze, kiedy tylko miał na to ochotę.

Odchodząc resztkami sił zdobyła się na jakąś namiastkę satysfakcji: bała się zawsze i nienawidziła ich, bo nie pozwalali się kochać; przerażało ją to, co robią, ta śmierć, którą codziennie pili z kryształowych pucharów beznadziei aby perfidnie przedłużać agonię, żeby nie widzieć promieni słońca prześwitującego przez dziury w dachu, światła dnia, żeby w ogóle zapomnieć, że on istnieje, bo wtedy, wtedy mogłoby się okazać, że gdyby tylko chcieli, mogliby coś zmienić...

Ona odchodzi: umrze - bo chyba już nic jej nie pozostało - ale umrze po swojemu, może nawet w ciepłej, słonecznej plamie, kradnąc ostatnie święte promienie, zanim otworzy się przed nią ta czarna, ślepa jama. Dlaczego właściwie z nimi była - może dlatego, żeby ich kochać, do krwi, beznadziejnie i rozpaczliwie, bez wzajemności; tak bardzo, jak sama desperacko tego pragnęła, jednocześnie będąc świadomą, że nigdy tego nie dostanie, bo nic w niej nie ma - niepełna, dziurawa jak sito. Każda miłość przesączała się przez nią tylko sprawiając, ze dziury były większe.

ADONAI -

marana tha

marana tha

marana tha

Słońce wzeszło i rozelśniło się nieśmiało nad szarą, betonową dżunglą. Pieściło spękane płyty delikatnymi pocałunkami, pierwszy raz po zimowych mrozach. Wyciągnęła ku Niemu szyję i dłonie. A więc było. Było, a oni wszyscy tam okłamywali ją, siebie, siebie nawzajem. Po policzkach popłynęły jej łzy, ale nie było w nich żalu. Cieszyła się, że mogła Je zobaczyć i mrużyła oczy od złotego blasku, nie chcąc jednak ich zamykać, odwracać głowy. Położyła się na chodniku i wtuliła w twardy beton: wydał się jej ciepły i przytulny, choć wiedziała, że jest dopiero koniec lutego. Ale wiedziała teraz więcej i czuła więcej; dlatego, że była pusta coś, przed czym zawsze się broniła mogło teraz przepływać przez nią swobodnie i unosić ze sobą. Zamknęła oczy. Chciałaby powiedzieć Michałowi, że widziała Słońce. Chciałaby powiedzieć mu, że ogrzała się i jej zmrożone, obolałe serce znowu zaczęło bić... Mogliby spróbować nauczyć się kochać, tak; skończyć z szantażem i umartwianiem się. Ale już nie zdąży. Robiło się coraz bardziej cicho, cicho i spokojnie. Świat wybuchł chmarą złotych świateł i motyli, które trzepotały się bezszelestnie wokół niej, muskały skrzydłami jej twarz. Jeden z nich zamknął jej usta pocałunkiem; wtedy skuliła się, zwinęła w kłębek, w takiej samej pozycji jak kiedyś, dawno, dawno temu - i szepnęła szczęśliwie: „Nie ma czarnych ślepych jam” -

I wróciła.

17. V. 2000


słaby 6 głosów
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 25 maja 2000

Inne teksty autora

Koan
FlawerPower
Obrazki
Flawer Power

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca