Czerwony

SKC - Arek Sokal

Szum życia naokoło powoli wyciągał go ze snu; na stronę światła. Otwarcie oczu było jednak wiele bardziej przerażające niż to, o czym śnił całą noc. O ile nocne marzenia przebijały go powoli nożami i rzucały w przepaście- zawsze jednak pozwalały przewrócić się na bok, w ostatniej chwili unikając zderzenia; to jednak świat okazał się o wiele bardziej straszny nie przez to, że wyglądał odrażająco, czy zimno- nie; on wyglądał dokładnie tak, jak zwykle. I to było w nim najstraszniejsze.

W lustrze, na ścianie ozdobionej poobijanymi płytkami zobaczył widok, którego nie widział od dawna. Blada twarz odbicia miała krwisto-czerwone usta, a oczy- kiedyś zielone i z pełnymi, czarnymi źrenicami były teraz niby niewyraźne kropelki na wietrze. Nie chcące się otwierać do końca powieki. Kiedy w głowie wyklarował się obraz jego stojącego z kieliszkiem w ręku- wstrząsnęło nim przejście lodowatego dreszczu- to przypomniał sobie, że kiedyś nie było bardziej jasnego życia. Narastający szum w głowie zwężał swoje pasmo do syku, zgrzytu, pisku, aż wreszcie wybuchnął- w ułamek sekundy po tym znikając.

Serce.

Biło wolno i ciężko. Ani słowa wyrzutu, ććććśśśśśśssss...... Wiem- i jeszcze jeden i jeszcze raz. Absolutnie tak. Koniec. Stoję i żyję. Nie wygram, dopóki nie skończę tej wędrówki. Wolno i ciężko próbował rozciągnąć ciało i zmusić ten cały ciężar do opadnięcia z niego. Czuł, że jeszcze dużo dnia wczorajszego jest zadrami wpite w mięśnie, rozkrusza od środka kości, przecina żyły.

Oddychał powoli i głęboko – czy to rozwieje pył zasypujący usta i płuca? Żadnych zbędnych ruchów- raz, dwa, raz – patrz się tylko przed siebie. Tak, dwa i pół metra przed tobą to dobra odległość; wspaniały... wspaniały nieruszanie się. Auć! Zginając ostrożnie kolana podniósł wczorajszy sweter przesiąknięty zepsuta krwią wczorajszej nocy jakby-letniej; tak samo przeszyty nieznośną wonią i zgrzytem jak jego głowa, nerwy, ciepła krew spływająca kącikiem ust i miękkie ciało. Teraz przyszedł dobry czas, by rozgrzeszyć swe myśli, tylko sił może nie starczyć na _ Ręka; dłoń z czerwonymi nitkami. _i drżące palce.

Zgrzytliwe pisknięcie drzwi za ścianą zaczęło mu wibrować w uszach wracając coraz bardziej zmienionych echem; przeszywając uszy. Wtłaczające się dudnienie, przeplatające pisk- miażdżące nerwy i dławiące oddech; dwie szpileczki wewnątrz głowy przypominały o czymś, może to grzechy dzieciństwa, a może zapowiedź nadchodzącego. Ścierające wargi i język przetaczanie się ciągle tego samego wspomnienia; do wczoraj i jeszcze raz- ciepła metaliczna ciecz oblepiająca gardło.

Aaaa!!!

Wyszedł ciężkimi nogami w oślizgły dzień, oplatany deszczem półmrok zachmurzonego nieba. Duszne powietrze przesycone parującymi kałużami było jak przepisywane ręcznie apokryfy. Nieliczne błyski i warkot przejeżdżających samochodów tak bardzo chciał się wedrzeć w sam środek czaszki; pulsowała biernie odparowując ciosy, powoli słabnąc od uderzeń. Spróbuj iść, nie poruszając się- iż powoli i rozważnie, bo tyle wszędzie kałuż, płyty chodnikowe czekające, żeby o nie zaczepić. Raz, dwa, raz, dwa, raz_ - jeszcze trzy tysiące oddechów, żeby być oczyszczonym z grzechów. Wczoraj byłeś na ziemi; czyściec dotyka cię i zatrzaskuje za plecami swoje wrota; jutro będzie mały_względny_raj. Niedokończona, niekończąca się symfonia chwili, codzienności, życia, śmierci- Ból, ból, ból, raz, dwa, ból, raz, ból. Krok i ból. Przygryzając wargi czuć mniejszy: ból. Coraz mniejszy: ból. Powoli zaczyna znikać, gdy zaciskasz zęby. Nawet zaczyna się czuć słodycz – cukier w ciepłej krwi zalewającej usta z rozgryzionej wargi; oblewające twarz- takie zimno.

Między pniami brązowych drzew szedł przełykając co chwila gęstą, ciepłą, słodkawą, krwistą ślinę patrząc jedynie czasem jak błyszczy się perełkami na opuszkach wyschniętych palców, gdy przejedzie się dłonią po ustach. Jakieś dziwne głosy wyłaniały się z muzyki w słuchawkach. Och, jak ja nie lubię; tak bolący ból.

Szedł, jak gdyby mógł dogonić tymi zmęczonymi nogami zmarnowany czas, który i tak go mijał; z każdą sekundą ucieka, ucieka. Ludzie też szli trochę szybciej, ale nie tak szybko- oni się chcieli tylko schronić przed deszczem, a on nawet go chciał, może spłukałby z niego zmazę. Jeszcze wczoraj w nocy tamtym się nie spieszyło; najpierw przyszli i siedzieli, starali się coś powiedzieć, coś z sensem, ale potem zaczęli się śmiać, z takim kretyńskim wyrazem twarzy, jakby nie wiedzieli kim są. Może i nie wiedzieli. A on tylko patrzył, raz na nich, raz na zegarek, który pijane godziny mierzył kolistym krokiem. Patrzył i czekał na zbawienie, kiedy oni wreszcie opadną na ziemię i zasną nie pamiętając nic ze swoich słów, paranoiczne wersety.

Za najbliższym zakrętem skręcił w tą małą uliczkę; ależ ohydna się zrobiła od wczoraj. Pomięte i zatłuszczone papiery uciekały z wiatrem przed chmurami, odbijały się od zabłoconych- wymalowanych wymiocinami ścian.

Martwa głowa muchy potoczyła się po podłodze; nie wiedział już sam czego bardziej się można bać, czy tego, że pewnego śmierć złapie go za rękę, czy też tego, że któregoś dnia zbudzi się modląc się, aby ona nadeszła. Teraz nie chciał nic, bo wznoszące się i opadające fale na ścianie fale podnosiły się i opadały, jak widmo z wnętrza duszy; jak skrwawiona ręka palcami dławiąca rozszarpaną ranę. A gdzie ty byłaś? Ty, która patrzysz w moje oczy, przy mroku kradniesz promyk słów, no gdzie byłaś? czasem człowiek nie ma siły walczyć z czasem; daj mi coś, bym mógł rozpędzić gwiazdy.

Kiedy stawał znów przed swoimi drzwiami widział schody, a potem kluczyk; taki mały. Chociaż ciężki oddech nie dławił już tak piersi, wymalowane przed oczyma przerażenie-troska-Ból zatrzaskiwały pogryzione usta. Zaschnięta krew malowała wargi; żeby oczy nie były samotne, nieme zdania spisano diablim piórem. Upadły anioł osuwająco zamknął powieki ramionami zasypując twarz, złamanym paznokciem jeździł po szyi. Wolno powolne godziny stłaczały się na wymięty koc, a zagłuszające głuche krzyki tępo darły skórę wkoło cienia. Tylko jeden_ ciiiicho_

Zapadł w niespokojny sen, jeśli można to nazwać snem, gdy rozszalałe myśli rozpędzone uderzeniami ciosów przetrawionego alkoholu tratowały każdą chwilę siebie. Zamiast osnowy nieziemskości stał nad brzegiem morza; te fale byłyby cudowne_ niezwykła siła pchała je przed siebie_ Cudowny blask rozbijanej piany; Te fale byłyby cudowne, gdyby nie miażdżyły ci czaszki. Rozprute oczy rozmywały się palącą wodą pełną soli; i tak dzień trwa, a nikogo nie wzrusza szczęk pordzewiałych łańcuchów zaciskających swoje sztywne palce na kościach, przecinające milimetr po milimetrze każdą cząstkę twarzy.

Yyyyhhhhhggggdddżżzzzzssssscccccćććiiiiiiiiiimmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm____

„Nie ma sensu walczyć; po co zatrzymywać to, co i tak zabłyśnie. To tylko mały ból; i tak nic nie zapamiętasz jutro_” – mantra pulsowała krwią tłoczoną już spokojniej. Więc pozwolił powietrzu rzucić nim w przepaść. Zasłonił się opuszkami palców, aby nie zranić się miażdżąc sobie czaszkę. Czując się wyssanym z całej krwi dał, aby wiatr wyrzucił go poza widnokrąg; i stała się cisza_

A kiedy słońce już rozmywało się przed nocą i było już na tyle ciemno, że nie można by zobaczyć, czy czyjeś źrenice są czerwone, czy nie- poczuł, że zabiją już ostatnie bóle w sobie. Tak jak wcześniej wysysał każdą kroplę soków z promieni słońca i ruchu wkoło niego, tak teraz powoli zapadał się sam w siebie. Zamiast walki i czerwieni krwi czuł słodkawy zapach nocy. Niedokończona-niekończąca się historia fali życia. Chłód ciemności powoli dławił cały ogień oplatający czerwonymi językami wszystko wkoło. Dogasający żar miał smak odradzającego się świata.

SKC - Arek Sokal
SKC - Arek Sokal
Opowiadanie · 27 maja 2000
anonim