Piwnica była wykopana w ziemi, ale miała ceglane, przyjemne ściany.
Nad piwnicą był burdel.
Przed wejściem do piwnicy rosła jabłoń. Martwa, sina, lśniąca jabłoń obwieszona plastikowymi owocami.
Ta jabłoń była najstraszniejsza. Poza tym piwnica sprawiała miłe i przytulne wrażenie, o ile w ogóle wykopana w ziemi jama o ceglanych ścianach może sprawiać jakiekolwiek wrażenie. Z reguły takie nie istnieją. Ale w moim śnie taka właśnie była.
Nad piwnicą był burdel i nieskończony ciąg trzaskających drzwi.
W burdelu było ciemno. Podobnie jak piwnica nie miał okien i był wykopany w zimnej, czarnej ziemi. I miał ceglane ściany.
Na korytarzu płonęły świece. W burdelu czerwone świece. Z burdelem sąsiadował
szynk. To nie była knajpa, ani bar, ani lokal, ani restauracja. To był szynk i to miejsce śniło mi się pod taką właśnie nazwą. Po prostu szynk był szynkiem i pili w nim obleśni alkoholicy. Tacy jak ja w tym śnie. A ja miałem właśnie przekonać mamę, aby kupiła dla nas tą piwnicę jako wspaniałe mieszkanie. Wierzyłem święcie w to, że piwnica jest mieszkaniem, chociaż byłem tylko alkoholikiem i piłem w szynku na umór.
Mama przyszła obejrzeć mieszkanie w długiej ,niebieskiej sukni i bladoniebieskim
kapeluszu, który wyglądał jak zrobiony z piany i koronek. W rzeczywistości byłby może ładny, ale we śnie wyglądał ohydnie, jak koronkowa, drżąca meduza.
Piliśmy piwo razem z Psychicznym, który był alkoholikiem tak jak ja i miał na imię Euzebiusz. Z francuska. Piwo było niesmaczne, ale doiliśmy je dalej, bo dawali za darmo, a my chcieliśmy go wchłonąć jak najwięcej. Mama stała na środku szynku i coś do mnie krzyczała, ale nie mogłem rozpoznać ani jednego słowa.
Potem usłyszałem jabłoń.
Wydawała cichy brzęk, podobny do chińskich dzwonków, czy muzyki na trójkącie. To był dźwięk cichy, ale niesamowicie wibrujący i przenikający mnie jak zimny podmuch ostrego wiatru. Widziałem jabłoń, jak prostuje drapieżne, złowrogie palce gałęzi w dziwnym, żółtym świetle. Każda z lśniących, poskręcanych gałązek pojawiała się na ekranie tuż przede mną, na przemian z twarzą mojej mamy.
Wiedziałem, że jabłoń to epicentrum zła, jakie przenikało burdel i szynk.
Nie mogłem jednak nic zrobić, bo byłem pijany. Psychiczny też, ale on nie widział jabłoni. Nikt poza mną jej nie widział, bo tak naprawdę jej tam nie było. Wcale nie rosła przed piwnicą, ale ja ją tam widziałem.
Zaczęło mi się wszystko mieszać w głowie, chociaż to był sen.
Trąciłem Psychicznego. Spał albo był martwy, nie wiem. Wyszedłem na korytarz i wtedy ją zobaczyłem. Jabłoń. Była jak rafa koralowa.
Moja mama wychodziła z piwnicy w zwolnionym tempie. Wyglądała jak płetwonurek pełznący po dnie oceanu, miała rozciągniętą nienaturalnie twarz i włosy wyglądające jak zastygłe w półpłynnej masie. Dopiero wtedy spostrzegłem się, że jestem w wodzie i jakimś cudem w niej oddycham.
Mama pełzła naprzód w tej swojej dziwacznej sukience, która naprawdę wyglądała jak tren od sukni królowej jamochłonów, zespół banieczek, rur, żył, bąbelków, długich glonowatych i miękkich nici, błękitnych flaków.
Była obrzydliwa i za to ją w tym śnie kochałem.
Miała twarz topielca. Bladą i spuchniętą. Kapelusz płynął tuż przed nią w przestrzeni, a ona nie próbowała go złapać, tylko pełzła naprzód, poruszając sinymi wargami i wypuszczając z ust porcje banieczek.
Jabłoń szła tuż za nią. Właściwie nie szła, tylko jej długa, srebrna, lśniąca gałąź wysuwała się powoli w kierunku mojej mamy. Rozprostowywała palce i śpiewała głosem tysiąca chińskich dzwoneczków jakby się cieszyła.
Mama jej nie słyszała. Nie mogła jej słyszeć, bo jabłoni tak naprawdę nie było.
Ale ja ją widziałem. I nie mogłem nic zrobić, to był taki właśnie kurewski sen.
Wiedziałem, że pani Jabłoń chce zabić moją mamę, a dokładnie - udusić ją. Nie mogłem się ruszyć, tylko patrzyłem, z nieludzkim zachwytem. Byłem taki przerażony, ze wydawało mi się to piękne, mistyczne i surrealistyczne. Jak wiersz. Jak horror. Ale to był tylko sen.
Gałąź zbliżała się do bąbelkowatej wstęgi na ramieniu mojej biednej ,obrzydliwej mamy. Nienawidziłem gałęzi za to, że jest.
Wtedy to się stało.
Psychiczny wyskoczył z szynku i ześlizgnął się po balustradzie w przestrzeń. Był brzydszy niż naprawdę, przypominał mi topielca, zresztą w tym śnie wszystko przypominało mi świat zatopiony w błękitnej galarecie.
Jabłoń rozwarła paszczę.
Wtedy zrozumiałem, że kocham mojego obrzydliwego psychola.
Jabłoń wyrzuciła gładkie, śpiewające jak chińskie dzwonki ramiona w górę, i zaczęła świecić tajemniczym żółtym światłem, które przemalowało na zielono suknię mojej mamy, które zamieniło Psychicznego w trupa.
Wiedziałem, że jabłoń go pożre.
Chciałem go uratować, ale wiedziałem, że tego nie zrobię.
Wiedziałem, że to tylko sen, ale nie mogłem oddychać.
Naprawdę.
Obudziłem się rano. Psychiczny żył.
Zadzwoniłem do mamy. Żyła.
Opowiedziałem sen Psychicznemu, ale go nie zrozumiał.
Sam go nie zrozumiałem, zresztą ja nigdy nie staram się rozumieć snów. Są i tyle. To mi wystarczy. Nie lubię snów, nie lubię teorii snów bo nigdy nie śni mi się coś wytłumaczalnego. Zawsze jest dziwne. Tłumaczenie snów mnie przerasta.
Budzę się rano i czuję, że muszę uwolnić się od snów .Raz na zawsze.
Ale z drugiej strony to jest wszystko ciekawe. Inne.
Mógłbym pisać wiersze o moich snach, ale mi się nie chce. Nie chce mi się dlatego, że nie potrafię znaleźć słów, nawet nie próbuję ich szukać.
A przecież słowa są wszędzie. Nawet kanarek je rozumie.
Psychiczny, mój przyjaciel, pisze wiersze, ale one są bez sensu. Trudno w ogóle napisać cokolwiek z sensem, nie dziwię się więc, że w księgarniach jest zawsze tyle książek.
Psychiczny mówi, że nie jest poetą. Myślę, że jest .Poetą się jest albo nie, jeśli się nim jest, nie trzeba pisać wierszy. Wiersze są nudne. Prawdziwi poeci dużo myślą, a Psychiczny myśli bardzo dużo. Psychiczny myśli dużo i bez sensu, tak jak prawdziwy poeta.
Ja też myślę dużo i bez sensu.
Może w końcu jestem cieniem poety?A może to, co myślę ma jakiś sens i jestem zwykłym, szarym człowiekiem?
Pocieszam się tym, że mam niezwykłe sny.
W nocy na pewno jestem poetą.