Literatura

10 (opowiadanie)

Sick

Opowieść napisana z humorem, z polotem, nieprzegadana, a właśnie przegadanie można zarzucić większości wywrotowych tekstów. Porównałbym to trochę do "Mistrza i Małgorzaty".
- Nazwisko?!

- Kowalski.

- Imię?

- Andrzej.

- Płeć?

- Nie widać?

-Proszę nie utrudniać, mamy tu dzisiaj potworny tłok, ktoś tam na dole nieźle narozrabiał..

- Wiem, przecież to moja wina.

Starzec na chwilkę porzucił wątek, który od kilku chwil ciągnął i uprzejmie spytał:

- Ty ich wszystkich zabiłeś? To co ty robisz u bram Nieba? Powinieneś się smażyć w piekle.

- To nie ja ich wymordowałem. Ale to przeze mnie. Nie, nawet nie. To przez dziesięć złotych.

- Że jak? - zapytał uprzejmie starzec podnosząc znad wielkiej księgi, oczy wyposażone w niewielkie okulary. Coś jakby klucze zabrzęczało przy tym ruchu.

- Mam mówić? Przecież tylu tu dzisiaj ludzi.

- Mów! Dawno nie słyszałem dobrej opowieści.

- Ale ci ludzie...?

- Jeszcze im niebiosa zbrzydną. Nie spiesz się, mamy całą wieczność.

Deszcz lał jakby ktoś mu za to dobrze zapłacił; a on chciał się dobrze wywiązać. Fale deszczu pogrążały całe miasto w delikatnym cieniu. Szum wody przyjemnie napełniał uszy i całą przestrzeń dziwnym ruchem. Tak przyjemnym i innym od dźwięków miasta. Oczywiście nad całą melancholią deszczu można się było jedynie zastanawiać gdy siedziało się w ciepłym mieszkaniu z kubkiem gorącej czekolady, a nie gdy musiałeś się przedzierać przez strugi deszczu. Wtedy całe piękno i majestat deszczu odchodzi gdzieś poza granice myśli i sprowadza się jedynie do myśli "kiedy on w końcu przestanie?!"

Andrzej parł uparcie naprzód. Zasłaniał się parasolką, która już dawno powinna odejść do krainy zasłużonych i całkowicie niemodnych parasoli. W tym momencie z całego serca nienawidził tej całej wody. Ale była ona jedynie tłem dla myśli jakie trapiły Andrzeja. Bardzo obawiał się spotkania na które właśnie zdążał. Chciał je jak najbardziej oddalić. Ale jednocześnie wiedział, że nie może się spóźnić. Agentom to nie przystoi. Poza tym dopingował go jeszcze deszcz.

W pewnym momencie wiatr uderzył w niego ze szczególną siłą i parasolka została mu wyrwana z rąk przez wściekły żywioł. Chciał ją gonić, ale zrezygnował po kilku krokach. I tak bardziej mokry już nie mógł być.

Już na niego czekał, miał tylko nadzieje, że nie za długo i, że nie zdążył się jeszcze poirytować. Szef oczekiwał na niego w czarnym mercedesie na opuszczonym parkingu. Andrzej zupełnie nie rozumiał po co cała konspiracja.

Najpierw delikatnie zastukał w szybę okna, od strony pasażera. Usłyszał i zobaczył jak elektrycznie opuszczana szyba trochę się uchyla.

- Na co czekasz? Wsiadaj - powiedział zniecierpliwiony szef.

Andrzej już wiedział że ma kłopoty.

Wsiadł z ciężkim sercem w oczekiwaniu na ostrą reprymendę. Nie musiał długo czekać.

- Kowalski! Zamoczyłeś mi całe siedzenie! Wiesz ile to jest warte.

- Przepraszam szefie, ale pada.

- Widzę, cholera, że pada! Nie masz parasola?

- Niestety wiatr go porwał.

- Nie mam do ciebie słów.

- Czyli mogę iść?

- Siedź na dupie i słuchaj!

- Tak szefie?

- I bez takiej wazeliny, pewnie zapytasz jeszcze co u mojej żony.

- Właśnie co u niej słychać?

- Kowalski!

- Przepraszam.

- Słuchaj bęcwale! Właśnie przydzielam ci nowe zadanie....

- I pewnie spieprzyłeś? - zapytał uprzejmie starzec.

- To świętym wolno tak nieparlamentarnie mówić? - zapytał Andrzej.

Piotr trochę się zmieszał, ale zaraz odrzekł:

- Trzy słowa na tydzień.

- Aha.

- Kontynuuj.

- Pojedziesz do Zurychu - mówił szef - tam nabędziesz pistolet. Oto i pieniądze, co do grosza. I ani jednego więcej. Nie możemy zostawić żadnego śladu. Ty sam pojedziesz bez żadnego bagażu, tylko z lewym paszportem. Nawet nie możesz wziąć sobie karty kredytowej by kupić trochę pamiątek, a o gotówce już nie wspomnę. Tu masz paszport.

- Ja wcale tak nie wyglądam, nie jestem taki gruby - obruszył się Andrzej.

- Cicho siedź kowalski. Lepszego twojego zdjęcia nie znaleźliśmy. Jesteś za bardzo tajnym człowiekiem.

- Szefie, trzeba było mówić! Mogłem przynieść śliczne zdjęcia z mojej wycieczki w Alpy, albo z jezior, gdy byłem na rybach.

- Zamknij się w końcu Kowalski.

- Przepraszam szefie.

- Pojedziesz do Zurychu. Zakupisz tam pistolet.

- Jaki, automat?

- Cicho! Tylko jeden będzie dostępny za te pieniądze. Reszta jest droższa. Ty dostaniesz tylko trzysta marek. W ten sposób nie powiążą tego zabójstwa ze służbami specjalnymi.

- Jakiego zabójstwa? Nie jadę pojeździć na nartach.

- Nie, Kowalski. Jedziesz mordować.

- Aha.

- Masz zabić Henryka von Orłowskiego. Znanego fizyka. Akurat pracuje w Szwajcarii nad wynalezieniem nowej, dość śmiercionośnej broni. Nie możemy dopuścić do jej odkrycia!

- Co to za broń?

- Kowalski? Od kiedy interesujecie się militariami? Zawsze zbieraliście znaczki.

- Tak jakoś...

- Nieważne. My tą broń mamy już od kilku miesięcy. Ale gdyby Orłowski też ją wynalazł byli byśmy z dużych tarapatach. On trochę się kumpluje z terrorystami. Masz tu wszystko co ci jest potrzebne - zakończył szef wręczając Andrzejowi kopertę z materiałami operacyjnymi. - jak to przeczytasz, zniszcz.

- Nie będą jeszcze kiedyś potrzebne.

- Mamy ksero! Zresztą po co nam akta nieżywego faceta? Nie no w sumie przydadzą się. Ale co ci do tego.

- No nic.

- No właśnie, a teraz spieprzaj! Zabrudziłeś mi siedzenie!

- Trochę się pohamuj - powiedział spokojnie starzec - ty nie możesz używać nieparlamentarnych słów.

- Cholera! Szkoda.

- Opowiadaj dalej...

Lot przebiegł spokojnie.

Zurych to piękne miasto zimą. Co prawda nie można tego powiedzieć z całą pewnością, bo wszystko zasypane jest śniegiem, ale sprawiało wrażenie miasta bardzo przytulnego i rodzinnego. Sklep zlokalizował bez większych problemów. Problem zrodził się dopiero w środku.

- Jak to mało?

- No, mało! Brakuje pięciu marek.

- Przecież jest trzysta!

- Ale od przedwczoraj ten model kosztuje trzysta pięć, inflacja.

- Nie może pan spuścić te pięć marek? więcej nie mam a to naprawdę ważne.

- Przykro mi, ale nie mogę...

- Zaraz miało być dziesięć złotych a nie pięć marek?

- Jestem patriotą, to mniej więcej aktualny kurs.

- Rozumiem, słucham dalej.

Problem był ogromny. Andrzej w desperacji wyszedł przed sklep i zaczął prosić ludzi o pomoc. Jednak widok dobrze ubranego i odżywionego faceta wcale nie budzi litości. Raczej myśli o tym, że jest obłąkany. Tak więc wszyscy omijali go z daleka, bo oczy miał rozbiegane i prawie toczył pianę z ust. Nikt nie chciał mu pomóc.

- Fakt, ludzie zrobili się ostatnio bardzo skąpi i nieczuli na krzywdę innego człowieka.

- I to jeszcze jak.

Gdy sklep miał być już zamykany, Andrzej wszedł zrezygnowany do środka. Nabył duży wojskowy nóż. To musiało wystarczyć. Zadanie musiało zostać wykonane.

- I pewnie potknąłeś się i nabiłeś na własny nóż - zasugerował Piotr z zapałem.

- Może nie tak malowniczo, ale efekt ostatecznie był podobny.

Kawa stygła powoli wśród ciszy spokojnego, szwajcarskiego wieczoru. Profesor Orłowski siedział zrelaksowany w swoim fotelu. Grzał nogi przy kominku i czytał książkę.

W związku z całą melancholią tej krótkiej sceny, mocne pukanie do drzwi było zupełnie nie na miejscu. Henryk powstał z mocnym postanowieniem "zamordowania" tego, kto śmie mu przeszkadzać. Nie zdążył nawet szerzej otworzyć drzwi gdy ktoś wsadził mu dość mocno nóż w bok. Na tym jednak element zaskoczenia ze strony Andrzeja zakończył się. Orłowski był starym lisem i sztukę walki poznał od poszewki. Już za czasów, gdy jeszcze uczył w szkole dawał sobie radę z kilkoma uczniami naraz, których udało mu się wyrzucić z uczelni. A poza tym znał teren. A w półmroku można było wielu rzeczy nie dostrzec...

- Zabił cię? - zapytał uprzejmie starzec.

- Gorzej, obezwładnił. Mnie, agenta. Latami ćwiczonego w walce wręcz, załatwił jakiś starzec.

- Wypraszam sobie, ja też już swoje lata mam a jeszcze daje sobie radę z większością niegrzecznych aniołów.

- Przepraszam...To już koniec mojej opowieści. następnego dnia zginąłem wraz z całym Zurychem na uroczystej premierze nowej broni. Trywialnie nieprawdaż? Stąd cały ten tłok. A następne dni pewnie nie będą lepsze.

- No cóż - zadumał się Piotr - Widzisz jak wiele zależy od małych rzeczy?! Dziesięć złotych! A tyle istnień! No nieźle. Chodź Kowalski, masz u mnie piwo.

- Piwo można?

- Piwo? Zawsze.


niczego sobie 4 głosy
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 29 maja 2000

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca