Jestem wodą i ziemią, nie przejdziesz mnie wpław, przyjacielu.
Jestem pragnieniem i studnią, nie napełnisz się mną niezmącony, przyjacielu.
Południe jest po to, by spiło je morze, słońce się puszy,
słowo roztapia, a byłeś tak jasny, przyjacielu.
Nie rozstaniesz się ze mną, zdmuchnąwszy cień z twarzy
jak przelotny wiatr, przyjacielu.
Nieszczęście i nadzieja płoną pod mym dachem, połączył
je węzeł, naucz się prastarego rytuału tych dziwnych zaślubin, przyjacielu.
Stronisz od wróżb i wyciskasz z suchej cyfry sok i nadstawiasz
dłonie otwarte, przyjacielu.
Mówisz głośno i zrozumiale, lecz głuche echo wlecze się za
tobą, posłuchaj, posłuchaj jak śpiewa moja czarna krew,
przyjacielu.
Nie mam imienia ni twarzy: jestem schroniskiem i pokojem
w cieniu, tropem snów i miejscem, w którym się począłeś, przyjacielu.
Ach – cóż za porę cierpkich rudych liści ofiarował mi Bóg,
by ułożyć cię w niej, przyjacielu.
Czarny koń pędzi piaszczystym wybrzeżem, słyszę tętent
pod ziemią, kopyto uderza w źródło mojej krwi, w miejscu
gdzie zasila je śmierć, przyjacielu.
Ach, cóż za jesień! Któż to mnie posiadł w tunelach paproci,
pomylił z zapachem wilgotnego boru, przyjacielu.
Wśró pomieszanych czasów, narodzin i śmierci, wśród wszystkich
zapamiętań, przeżartych kolorów, przyjmij ode mnie
ciemne serce ziemi, ofiarę nocy w twe ręce wydaną, przyjacielu.
Wystarczył jeden ranek by twarz ma rozkwitła, rozpoznaj
własną wielką ciemność nawiedzoną, węzełek tajemnicy w
twoich jasnych dłoniach, ukochany.
przeł. Krytysna Rodowska