Poziomki

Maurice Kenny

 

Helenie

 

 

 

I zjechałem greyhoundem do Brooklynu

gdzie siedzę teraz jedząc poziomki

wyhodowane na plecach meksykańskich farmerów

sprowadzone z pól na ich rękach,

sok nie ma koloru ani słodyczy

 

moje dzikie krwawe jagody z wiosennych pól

wysysane przez czerwcowe pszczoły

i chronione przez jastrzębie

plamiły mi twarz i osładzały

język... leczyły moje ciało ze smutku

 

pędy pełzną po trawiastym poszyciu

na północy, rozproszyły się po świecie

szukając słonecznego blasku i niewinnego

bębnienia deszczu aby nasycić korzenie

i pąki białych kwiatków które w czerwcu

zaowocują i ogłoszą wiosnę

kiedy wilk zrzuci futro

i wyklują się strzyżyki

 

moja krew, krwawe jagody co przynosiły uśmiech

i ból w zgarbionych plecach, co zmagały się

z mleczami do wyrywania,

a pędy piastowały naszą młodzież

i zapowiadały irysy, kukurydzę i letnie melony

 

walczyliśmy z ptakami o nasiona

zbroiliśmy się przeciw wężom i polnym myszom;

wygrywaliśmy bitwę z palącym słońcem

które oślepiało nam oczy i odmrażaliśmy ręce 

o pędy i ziemię gdzie klęczeliśmy

i śmialiśmy się w porannej rosie jak robaki

i dżdżownice; czuliśmy woń starości i mądrości

 

moja matka goiła rany tego świata

sasafrasowym okładem i jedliśmy 

dzikie poziomki, a ich sok spływał

aż do głębi naszych ust i naszej radości

 

Siedzę tu w Brooklynie jedząc meksykańskie

poziomki, których nie zbierałem, nawet

nie znam rąk, które je zebrały ani ich opowieści...

pada styczniowy śnieg, posłuchajcie...

 

 

 

przeł. Marek Maciołek

 

 

Inne teksty autora